39. •✦Zima✦•
Uwaga! Rozdział zawiera sceny przemocy.
D W A I P Ó Ł R O K U W C Z E Ś N I E J
Śnieg na rzęsach i czerwony nos. Śmiech odbijający się echem od płaszczyzn nieskalanego niczym morza bieli. Przeskoczyłam zarys czegoś, co mogło być pniem — przez osiadły na nim puch nie byłam w stanie tego stwierdzić — a następnie rzuciłam się w prawo, by oprzeć się o ścianę najbliższego budynku. Moje płuca wypełniały łapczywie pociągane hausty lodowatego powietrza.
Odczekałam dłuższą chwilę, uważnie nasłuchując. Skupiłam wzrok na dłoniach ukrytych w za dużych czarnych rękawiczkach. Czujność nie opuszczała mnie tak długo, jak na drzewie naprzeciwko nie osiadł mały ptaszek — kapka śniegu obsunęła się z gałęzi. Ptak potrząsnął głową, gwałtownie otrzepał skrzydełka. Krótki świergot, mignięcie. Odleciał spłoszony w chwili, gdy zza zakrętu wyskoczył Ayden.
Krzyknęłam i puściłam się biegiem, nie zastanawiając się nad kierunkiem. Nogi prowadziły mnie same, on rzucił się za mną, a śmiech ściskał mój żołądek, utrudniając ucieczkę. Obróciłam się za siebie. Jego długie sarnie nogi z łatwością doskakiwały podwójnych odległości tego, co ja pokonywałam w trzech krokach.
Silne ramiona chwyciły mnie od tyłu pod żebrami. Nim zdążyłam zareagować, kręciłam się wokół własnej osi jak nakręcana zabawka. Pisnęłam, próbując wyswobodzić się z pułapki objęć, a moje dłonie rwały się po omacku do twarzy rozbawionego do szpiku kości oprawcy. Wykorzystując jego nieuwagę, udało mi się wydostać, lecz wylądowałam na czworakach, zakopana w śniegu. Zanim wstałam, pochwyciłam w garść odpowiednią do ataku ilość sypkiej broni.
Doskoczył do mnie i wpadł prosto w pułapkę. Objęłam go i natarłam śniegiem ukryty pod szalikiem gorący kark. Dłonie Aydena momentalnie powędrowały w zaatakowane miejsce. Zaczął trząść się jak ryba wyjęta z morza, czemukolwiek miało to służyć.
— Ty mała...!
Zaśmiałam się. Znudziło mi się uciekanie, więc zamiast odbić w drugą stronę, zaskoczyłam go, rzucając się plecami na śnieg.
Tak jak wszystko dookoła, niebo również było białe. Przywiodło mi na myśl wielką kartkę papieru. Wyciągnęłam dłoń w górę, by palcem ukrytym w rękawiczce napisać w powietrzu swoje imię.
L... A... C... Trawa obok zapadła się.
Ayden ułożył się na boku, podpierając głowę o rękę. Czułam na sobie jego spokojny wzrok. Gdy dopisałam ostatnią literę, obróciłam się w jego stronę. Część śniegu, który wplątał mi się we włosy, zaczęła się roztapiać. Wyciągnął dłoń i nasunął mi na oczy czapkę, a ja parsknęłam, przywracając ją na swoje miejsce.
— Kocham zimę. — Sięgnęłam po odrobinę śniegu i przesypałam go z jednej dłoni do drugiej.
— Nie byłaby taka zła, gdyby nie fakt, że jest taka zimna. — Pociągnął nosem, by zaraz potem zanurkować nim w wilgotnym, bordowym szaliku. Pokryty był kropelkami wody i gwiazdkami śniegu, który jeszcze nie zdążyły się rozpłynąć.
Obróciłam się z powrotem na plecy. Poruszyłam na boki nogami, tworząc tym samym suknię anioła. Przymknęłam powieki — coraz więcej śniegu, któremu udało się dosięgnąć mojej skóry, zamieniało się w mokre plamki. Mróz niegroźnie chwytał mnie za policzki i nos, z gracją wędrując po najwrażliwszych miejscach ciała, aż dotarł do stop, do palców u nóg, ukrytych w sznurowanych, ocieplanych butach. Ruszyłam nimi, by upewnić się, że wcale nie odpadły.
— Pokażę ci coś — szepnęłam, a potem zerknęłam w stronę Aydena. Nasze spojrzenia zderzyły się niczym dwie czarne bile. — Połóż się.
— Przecież już leżę — wychrypiał w szalik.
— Nie, nie tak. Połóż się na plecach. Zamknij oczy.
Spełnił moją prośbę, a wtedy splotłam nasze dłonie i postąpiłam dokładnie tak samo.
— Oddychaj głęboko. Nie broń się, pozwól jej wejść do środka. Pozwól się pochłonąć.
Wciągnęłam mroźne powietrze do płuc, wyobrażając sobie, że wciągam w nie oddech samej zimy, a on wypełnia mnie, wypełnia mnie całą i usypia sobą wszystko; pokrywa moje wnętrze szronem. Czule zamyka w dłoniach moje płuca, sięga głębiej, przebiega opuszkami po kręgosłupie. A ja nie bronię się. Czuję go na zewnątrz, w środku i czekam aż dotrze do serca.
Oddychałam coraz wolniej i jakby wszystko zwolniło; sekunda trwała teraz pięć sekund, moje ciało stało się ociężałe i wtopiło się w śnieg dookoła. Moja noga nie była już moją nogą, ręka nie była ręką. Straciłam tożsamość, poczucie rzeczywistości rozmazywało się, a o tym, że jestem, że istnieję, przypominała mi jedynie zaciskająca się na mych palcach dłoń Aydena.
Głowa bezwładnie opadła, czekając, aż twarz pokryje warstwa śniegu. Gwiazdka po gwiazdce przywierały do rzęs. Zima złożyła na mych ustach pocałunek, a ja pozwoliłam, by to się stało — teraz lekki puch otulał moje ciężkie ciało niczym satynowa pościel, a ja zasypiałam. Będę tak spała długie miesiące, a dookoła mnie biel, wiry śniegu, roztańczony wiatr.
Jakiś głos przebił się przez ciszę. Powieki zaczynają mrowić; czy to zbłąkana dusza, która resztką woli nie opadła w ramiona zimy?
Nim zdążyłam uformować składną myśl, poczułam na ustach gorąco. I nagle wszystko zaczęło dziać się tak szybko; zimno poczęło umykać ze mnie, uciekać, niedobitki szronu roztapiały się, umierając z przerażeniem zastygłym na twarzach. Dłoń Aydena zaciśnięta na dłoni, przypomniała mi, że jednak mam dłoń, że to była moja dłoń. Oddałam pocałunek, gorąca krew wezbrała się w moich policzkach, aż rumieniec przebił się przez śnieg. Gwiazdki spoczywające na rzęsach rozpłynęły się, gdy moje powieki przykryły jego wargi. Nim nasze usta z powrotem się spotkały, odzyskałam wzrok, a w sercu na powrót zapanowała wiosna.
•✦✠✦•
Rzadko przesiadywaliśmy u niego. Miał dziwną obsesję, w domu musiał panować idealny porządek, nim kogokolwiek do niego wpuścił. Jego ojciec był jak postać z baśni; nie dlatego, że dzieliła ich niesamowitość, lecz dlatego, że tak samo jak papierowego bohatera jego także tworzyły jedynie garści słów. Nie było mi dane poznać go ani nawet zobaczyć. W te nieliczne dni, kiedy odwiedzałam Aydena, żaden brudny talerz czy kubek nie stał na blacie i żadne kapcie nie leżały porzucone w przedsionku. Podczas tworzenia swojej iluzji Ayden wydawał się pamiętać o każdym szczególe, wymazując z życia egzystencję swojego rodzica niczym reżyser wyrzucający z filmu nieidealne sceny.
Odwiesiłam kurtkę na wieszak. Jedna z gałek zachybotała się, subtelnie zwiastując swój rychły żywot. Ayden skrzywił się. Zdjął buty, a potem pośpiesznie złapał za pilot; odpalił niewielki telewizor, by zagłuszyć ciszę. Gdy wkroczyliśmy do kuchni, wstawił wodę w starym czajniku na gaz, z wzorem kwiatów na pokrywce. Stał tyłem do mnie i z napięciem wpatrywał się w widok za oknem; granatowa poświata wieczoru i żółć latarni, odbijająca się od śniegu.
— Jest w porządku. — Przesunęłam stojące mi na drodze krzesło i podeszłam bliżej. — Naprawdę.
Oparłam dłoń o jego plecy. Mięśnie momentalnie się napięły. Zignorowałam to i przywarłam do nich całym ciałem, obejmując go w pasie.
Westchnął i już chwilę później rozluźnił się. Nie odpowiedział, zamiast tego odwrócił się i pocałował mnie w czubek głowy.
Kochałam te momenty z nim, kiedy nie musieliśmy się odzywać, by móc ze sobą rozmawiać. Tak wiele potrafił mi powiedzieć samymi gestami i spojrzeniami, sposobem w jaki stał, siedział albo miejscem, w którym złożył pocałunek. Kochałam to, że w ogóle mi się to nie nudziło.
Kochałam go kochać. I kochałam to, że nie potrafiłam przestać.
Rozsiedliśmy się na kanapie, kubki postawiliśmy na małej szafce obok. Ayden znalazł ostatnio kasetę, jej tytuł był rozmazany, ale po sprawdzeniu okazało się, że jest na niej Klub Winowajców. Umówiliśmy się więc na wspólne oglądanie. Mimo tego, że to stary klasyk, nigdy wcześniej go nie widziałam.
Przyłapałam się na tym, że odbiegam spojrzeniem od ekranu, by móc oglądać to, jak ogląda.
Byliśmy już w połowie; słynna scena, w której Bender opowiada nigdy niedokończony żart o nagiej blondynce. Huk rozpadającego się w sufitu i chłopaka wypadającego z wentylacji, zrównał się z głośnym chrzęstem szarpanych od zewnątrz drzwi.
Wtedy jeszcze nie rozumiałam, co to oznaczało (dopiero z czasem zaczęłam się uczyć szybko reagować na jego drastycznie zmieniający się nastrój). Ayden stanął na nogi jeszcze zanim zdążyłam się obejrzeć. Zbladł, wpatrzony w poruszającą się klamkę.
— Musimy iść — ocknął się i szarpnął mnie za ramię — teraz.
Zrobił to tak gwałtownie, że wstając, potknęłam się o szafkę i wywróciłam jeden z kubków. Syknęłam z bólu. Torebka po herbacie splamiła dywan w kwadratowe wzory. Zmroziłam się i z bezradnością obserwowałam, jak wraz z intensywnym zapachem ciecz rozlewa się po podłodze, wpełzając pod meble i wsiąkając w wykładziny.
Nie zdążyłam przeprosić. Nim herbata na dobre przebarwiła dywan, byliśmy już w drodze na górę.
— Ayden, uspokój się! Co ty robisz? — syknęłam, usiłując wyrwać ramię z jego niewygodnego uścisku. — Ayden!
— Chodź tutaj! — Gdy byłam już bliska oswobodzenia się, szarpnął mną z nową siłą.
W tym samym momencie drzwi wejściowe otworzyły się.
— Ayden? — wychrypiał jakiś głos. — Ayden, gnido, wiem, że tu jesteś! — zanim dobiegliśmy do pokoju, ujrzałam tylko zataczającego się do środka mężczyznę.
Ayden zamknął drzwi na zasuwkę. Przeklął i obsunął się wzdłuż ściany. Patrzył tępo w podłogę, gdy nasłuchiwaliśmy zbliżających się kroków. Siedziałam naprzeciwko, nie potrafiąc się ruszyć albo odezwać. Moje paznokcie wbijały się w rozpadającą się, drewnianą podłogę.
Skrzypienie schodów słyszalne było coraz wyraźniej. Gdy dźwięk zbliżał się ku górze, kroki jakby spowolniły, a wtedy cały dom zaniósł się hukiem zakończonym wiązanką przekleństw. Dziwne gramolenie, syki bólu, nieustanne nawoływanie Aydena.
Z jakiegoś powodu nie potrafiłam na niego spojrzeć, więc wpatrywałam się w sufit, obserwowałam ćmę, która wleciała w pajęczynę i nie potrafiła się wydostać. Z każdym kolejnym wrzaskiem łzy rozmazywały mi pole widzenia, aż wreszcie ćma, pajęczyna i sufit zamieniły się w jednolitą, żółtoszarą plamę.
Dopiero gdy zapadła cisza, zamknęłam powieki i zagryzłam usta, oczekując kolejnego wybuchu. Minęła minuta, ten jednak nie nastąpił, na języku za to poczułam metaliczny posmak krwi.
Wzdrygnęłam się, gdy Ayden bez uprzedzenia wstał i przyłożył ucho do drzwi. Był skupiony, a ja odwrotnie, jakbym nie brała w tej sytuacji udziału, a tylko obserwowała jakąś absurdalną scenę. Wsunęłam się ciaśniej między biurko i ścianę, nogi podsuwając pod brodę, tak, że usta ukryte miałam w kolanach, on zaś otworzył drzwi i wyszedł, uprzednio nakażywszy mi pozostać w środku.
Mijały minuty, a ja nie zmieniałam pozycji. Spoglądałam w pęknięte lustro stojące w przeciwległym rogu pomieszczenia, rysa biegła przez całą jego wysokość i przecinała moje odbicie na dwie nierówne połowy. Serce biło mi bez rytmu, przecież połowy zawsze są równe — zdążyłam jeszcze pomyśleć, zanim rozległy się krzyki i trzask, i ktoś kogoś uderzył, i potem jeszcze raz i bałam się, że to Ayden, że to on leżał na posadzce, gdy rozległ się ten następny huk, i że z jego głowy sączyła się krew, gęsta i ciemna, rozcięcie na czole, Ayden to ty? Ayden. Ayden. Zapadła martwa cisza. Jego imię było liną przeciąganą przez ten smutny dom, po jednym końcu ojciec, po drugim końcu ja.
Drzwi otworzyły się, skuliłam się w sobie. W drzwiach stał on, ale nie był sobą; miał zamglony wzrok i z nosa spływała mu krew. Miał ją też na ustach, a potem na rękach, gdy usiłował zetrzeć ją z twarzy wierzchem dłoni. Nie spojrzał mi wtedy w oczy; podszedł prosto do biurka i zabrał z krzesła wiszącą na oparciu koszulkę. Na blacie stała butelka wody, nasączył nią ubranie, a potem podszedł do pękniętego lustra. Widziałam tylko jego plecy i poruszające się ramię.
Przełknęłam ślinę zmieszaną z krwią. Ramię Aydena wkrótce opadło, wraz z nim dłoń ściskająca koszulkę, on jednak wciąż siedział nieruchomo. Bałam się poruszyć, ale nie potrafiłam już dłużej wytrzymać w kącie, podeszłam więc bliżej, aż wreszcie znalazłam się obok niego, a nasze spojrzenia spotkały się w lustrze po przeciwległych połowach pęknięcia. Ułożyłam dłonie na jego szyi, a wtedy zaczął drżeć i jakby spłoszony ciężarem mojego wzroku, schował twarz w dłoniach.
Ucałowałam jego skroń. Wsunęłam palce we włosy. Pozwoliłam, żeby oplótł mnie rękami w pasie, a czoło oparł o mój obojczyk.
Dłuższy moment głaskałam go po głowie, aż podniósł ją i złączył nasze usta w nieoczekiwanym pocałunku. Poczułam na języku jego krew, na policzkach resztki łez, ale mimo zaskoczenia zignorowałam smak i odwzajemniłam pocałunek, przyciągając go mocniej do siebie. Całowaliśmy się dłuższy moment, miałam na sobie duży, granatowy sweter, który w niewiadomej chwili Ayden ze mnie zdarł, nie wiadomo też kiedy przygniótł mnie sobą i z jakiegoś powodu leżałam łopatkami na zimnej spróchniałej podłodze, pusto wpatrzona w sufit i było mi bardzo zimno, gdy Ayden usiłował zdjąć mój biustonosz.
Spróbowałam się podnieść, ale nie miałam siły, głos jakby we mnie zmalał i stracił na sile, a chociaż bardzo chciałam poprosić, żeby przestał, nie potrafiłam tego z siebie wydusić. Obraz rozmazywał mi się przed oczami, leżałam bezwładnie, nie reagując na żaden pocałunek, a z mojego ciała znikały kolejne części ubrań.
— Ayden, przestań — udało mi się szepnąć, gdy rozpinał spodnie. — Ayden...
Jakaś cząstka mnie przebudziła się, jakby w ostatniej chwili. Zupełnie nagle wbiłam pazury w jego plecy, a potem kopnęłam go kolanem w brzuch. Zasyczał i zrzucił moje ręce ze swoich ramion. Jedną ręką przykuł moje nadgarstki do ziemi. Gdy zdjął mi majtki, udało mi się go ugryźć, aż do krwi, na co uderzył mnie w głowę, a ja krzyknęłam z bólu i dopiero wtedy mnie puścił. Pamiętam, że wszystko było rozmazane, a potem uniosłam się w jego ramionach, gdy w panice ułożył mnie na kanapie. Gdy zamknęłam oczy, w moim wnętrzu znów panowała zima, tym razem jednak żaden pocałunek nie przywołał wiosny, i zima już na zawsze wsunęła mi pod serce przezroczystą dłoń, by w losowych momentach zaciskać ją i bawić się moim losem.
Wiele dni później będę wspominała tę scenę, odtwarzała ją w głowie i wyrzucała sobie, że nie miał prawa wiedzieć. Skąd miał wiedzieć, skoro nie wyraziłam dezaprobaty na głos? Był w emocjach. Jego ojciec go sprowokował. To taki odruch. Czasami się tak zdarza.
•✦✠✦•
Bardzo długo płakał. Chciał zawieźć mnie do szpitala, ale nie zgodziłam się. Gdy wyszłam, nie chciałam, żeby mnie odwoził ani odprowadzał. Powiedziałam, że potrzebuję czasu, by wszystko przemyśleć. Wiedziałam, że spogląda za mną z okna, więc szłam spokojnym krokiem, ale gdy jego dom zniknął za rogiem, przyśpieszyłam, aż wreszcie pobiegłam, puściłam się biegiem tak jak za dnia, gdy mnie gonił. W oczach stanęły mi łzy i płakałam, szlochałam. Zatrzymywałam się co chwila, by zaczerpnąć tchu, śnieg skrzypiał głośno w ślad za moim krokiem, a wtedy ponownie rwałam się do biegu. Było już ciemno, padało ogromnymi płatami i zima szczypała mnie bezlitośnie. Trwało to długie minuty, nim nie dotarłam pod bramę Faith.
Już sięgałam do furtki, dłoń zawisła mi na klamce, gdy odruchowo spojrzałam w jej odsłonięte okno, wielki prostokąt światła. Była tam, była, moja Faith! Śmiała się, widziałam to, jej głuchy śmiech rozbrzmiał mi w sercu i oparzył je, jak iskra znienacka wyskakująca z kominka. A wtedy w obrazku pojawił się Liam, objął ją, a ona się w niego wtuliła i byli tacy jaśni i nieskalani, jak cały ten niezbrukany niczym śnieg.
Opuściłam dłoń i patrzyłam tak jeszcze dłuższą chwilę, aż ich sylwetki rozpłynęły się w korytarzu. Ostatnie spojrzenie na opustoszałe okno; odwróciłam się i ruszyłam na przeciwną stronę ulicy, do domu.
Nie mogłam oddychać. Dławiłam się, przemierzając białą od śniegu ulicę. Rozbrzmiewał we mnie krzyk, na zewnątrz zaś panował spokój i cisza, przerywana tylko wiatrem i szlochem, którego nie byłam w stanie powstrzymać.
W pewnym momencie poślizgnęłam się i upadłam na posiniaczone przedramię. Ból przebiegł mi po nerwach tak jak iskra po nasączonej naftą gazie, zamieniając ją w niepokorny płomień.
Chciałam się podnieść, ale im dłużej próbowałam, tym bardziej wydawało mi się, jakby gdyby ziemia obejmowała mnie ramionami; otulała do snu. Z trudem obróciłam się na plecy i spojrzałam w granatowe niebo, w gwiazdy mrugające do mnie jak oczy. Płatki śniegu muskały moje policzki, ale ja czułam to, czułam, jak to dłonie tego świata, dłonie Boga, ocierały moje łzy.
I ogarnęła mnie dziwna pustka. I czułam tylko zimno i śnieg, i ich biel; jak oblewa mnie całą, jak zatapiam się w niej i pozwalam, by zmyła ze mnie cały ten ból, który we mnie wrósł. Może tak czuje się człowiek, gdy znika.
Zamknęłam oczy i po raz pierwszy pierwszy to pomyślałam: chciałabym zniknąć.
_________________________________
Cześć!
Po pierwsze przepraszam za opóźnienie czasowe. Wczoraj zasnęłam, a dziś przed pracą nie zdążyłam zaplanować publikacji. Po drugie - dziękuję za każdy komentarz i wiadomość na priv - wszystkie już przeczytałam i zapewniam, że na każdą odpowiem. Po prostu miałam ostatnio spore zamieszanie związane z szukaniem drugiej dodatkowej pracy na wakacje plus kilka, powiedzmy "projektów", którymi się na boku zajmuję, stąd nie miałam jeszcze czasu zagościć tu w takim stopniu, w jakim bym docelowo chciała. Ale mam nadzieję, że zmieni się to już niedługo.
Co do rozdziału - wow - dawno nie czułam czegoś takiego podczas tworzenia. Wiecie, to jest ten moment w książce, kiedy nadchodzą wydarzenia, które wymyśliliście wieki, wieki temu i niby wiedzieliście o nich w głowie od tak dawna, a jednak póki się ich nie zapisało, to nie czuło się ich realności i konsekwencji.
Bardzo trudno i długo pisało mi się ten rozdział, mimo że objętość może tego nie zdradzać. Zwykle jednak te rozdziały z przeszłości są dla mnie trudniejsze, choć równocześnie uwielbiam proces ich powstawania. Lacey, którą mogę Wam w nich pokazać, jest tak inna od tej teraźniejszej, a jednak obie z nich są jedną i tą osobą w dokładnie tym samym stopniu. Ale czy w rzeczywistości nie jest tak, że na każdego z nas składa się z mnóstwo warstw i odmiennych wersji samego siebie?
Jeśli przebrnęliście przez rozdział i macie jakieś refleksje, dajcie znać - jak zawsze chętnie je przeczytam.
Co do następnego rozdziału - nie wiem jeszcze, czy dam radę napisać rozdział na za tydzień, lecz postaram się. W razie czego update'y co do tego, kiedy możecie się go spodziewać, będą pojawiać się na mojej tablicy lub na twitterze (@evilcatt).
Dzięki za przeczytanie i do następnego!
Evil
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro