Chào các bạn! Vì nhiều lý do từ nay Truyen2U chính thức đổi tên là Truyen247.Pro. Mong các bạn tiếp tục ủng hộ truy cập tên miền mới này nhé! Mãi yêu... ♥

37.•✦Wszystko w porządku✦•

D W A   I   P Ó Ł   R O K U   W C Z E Ś N I E J


Zacisnęłam palce na materiale jego koszuli i odchyliłam się.

Moje powieki runęły, niby teatralne kurtyny, przed oczami rozpostarła się ciemność. Istniała już tylko wyimaginowana scena o nieokreślonym kształcie — po jej środku — my. Akcja: sensualne przedstawienie przyśpieszonych oddechów i subtelnego dotyku. Usta Aydena pnące się wyżej, wzdłuż szyi, raz po raz zbliżające się do moich własnych. Czekałam — był powolny, lecz konsekwentny, co doprowadzało do szaleństwa. Ale czekałam.

W końcu mnie pocałował: podciągnęłam się wyżej, oplotłam ramionami jego kark, on chwycił moje uda i posadził przed sobą. Jakiś kubek spadł z biurka, nie zwróciliśmy na niego uwagi, dopiero gdy spadł następny, Ayden bez zastanowienia zrzucił pozostałe mogące rozpraszać przedmioty i delikatnie pchnął nas na blat. Wygięłam się w łuk, gdy całował mój brzuch. Jego dłonie wędrowały po moim ciele w niespokojnych ruchach, ja zaś równie niespokojnie wciągałam i wypuszczałam powietrze, chłonąc jego dotyk jak spragnione bliskości zwierzę.

Aż wreszcie odsunął się i zawisł nade mną, a jego spojrzenie spadło na mnie tak nagle i tak czule — ot, pierwszy śnieg muskający poczerwieniałe od mrozu policzki i zadarty do góry dziecięcy podbródek.

Za każdym razem, gdy patrzył w taki sposób, wyobrażałam sobie, że we wszechświecie wytwarzał się jakiś inny wymiar. Inna, mniejsza, prywatna wersja wszechświata, zarezerwowana wyłącznie dla nas na tak długo jak nie oderwiemy od siebie oczu.

Rozchylił usta (jesienne powietrze spierzchło mu wargi), może chciał coś powiedzieć, ale wyciągnęłam dłoń i ledwie stykając opuszki z bladą skórą, ułożyłam ją na jego skroni. Niespiesznie wędrowałam palcami wzdłuż kości policzkowej, a gdy dotarłam do podbródka, przeniosłam je na czoło i musnęłam grzbiet smukłego nosa, jak gdyby obrysowując jego kontur niewidzialną farbą.

Mijały cztery miesiące. To dziś: cztery miesiące, odkąd pod mój dom podjechało stare, rozpadające się auto, a z niego wysiadł ten chłopak. A ja nie wiedziałam! Jak mogłam nie wiedzieć, komu oddam to wszystko? Duszę, niewinność, wszystkie pierwsze razy. I że będę pragnęła tego tak ogromnie i desperacko; nie dlatego, by poczuć się doroślejsza, nie z ciekawości, tylko przez niego, przez to, co przy nim czułam. Tak po prostu oddałam mu siebie: każdy najmniejszy, połamany kawałek — zebrałam je w kupkę i przesypałam mu na dłonie, jak naiwne dzieci przesypują sobie przez palce kolekcje koralików czy kapsli.

Jesteśmy z papieru; wycięte, trzymające się za ręce lalki, którym ktoś dorysował czerwoną kredką serca. Bo tak niewiele wystarczy, by się zakochać. Sposób, w jaki ktoś się śmieje. W jaki chodzi, mówi i patrzy. Sposób, w jaki odbijamy się w jego oczach.

Moje palce zatrzymały się, gdy dotarłam do jego ust. Przełknęłam ślinę.

Czasami wolałam się upewnić.

Upewnić, że to właśnie rzeczywistość: to wszystko między nami, Ayden, czasami nawet ja. Gdy byliśmy razem, całe złoto Ziemi unosiło się w powietrzu i zbierało się wokół jego oczu, moich oczu, naszego prywatnego wszechświata. A ja nie byłam przyzwyczajona; nie wiedziałam, czy naprawdę zasługiwałam na tyle złota. Uczucia przysłoniły mi oczy czarną opaską i na oślep prowadziły do bram raju, mimo to co chwila podważałam materiał palcami, w strachu rozglądając się dookoła.

I właśnie wtedy on udowadniał, że nie miałam się czego bać: choć nawet nie zdawał sobie sprawy, że to robił. Na mojej chłodnej ręce — dotyk jego gorących palców. Jego uśmiech, gdy przenosił moją dłoń do ust, by czule ucałować jej wierzch. Delikatność, z  jaką ujmował moją twarz, by zetknąć nasze usta.

— Kocham cię — wyszeptałam. Wciągnęłam powietrze, którym ogrzewał moje wargi. Nigdy nie przypuszczałam, że właśnie tak będę się czuła, wypowiadając te słowa: jakby wypełniało mnie światło, którego źródło tkwiło w innym człowieku.

Odpowiedział, że też mnie kocha, a ja uśmiechnęłam się i zamknęłam piekące oczy. Tak strasznie się cieszyłam i tak strasznie się bałam, bo naprawdę się kochaliśmy: kochaliśmy mieć siebie dla siebie i kochaliśmy patrzeć sobie w nasze czarne oczy. Kochaliśmy dobrze i kochaliśmy z troską.

Kochaliśmy właściwie.

Byłeś moim ulubionym wszechświatem, Aydenie Evansie. Więc dlaczego? Dlaczego nie powiedziałeś mi, że wszechświat to nie tylko spadające gwiazdy i drogi mleczne?

Dopiero po czasie miałam to zrozumieć; nasz wszechświat miał mnóstwo czarnych dziur — stopniowo pochłaniających wszystkie światła rozświetlające moje serce. Zakochując się w Aydenie, przekraczałam każdy kolejny otaczający je horyzont zdarzeń; granice bez powrotu.

Bo oto nasz wszechświat: jego dziwne zasady. Jeden krok w stronę światła kosztował dwa wielkie kroki w ciemność.

•✦✠✦•

W dłoni utkwioną miałam watę cukrową większą od mojej głowy. Udałam się wgłąb molo i usadowiłam się niedaleko budki z frytkami, oczywiście nie przy stole, a na deskach (ignorując wkurzone pomruki ludzi, którzy musieli mnie wymijać). Fale uderzały o plażę wyjątkowo mocno. Mimo chłodu chwytały spacerowiczów za kostki, jakby pragnęły wciągnąć ich ze sobą do morza. A może tak właśnie było? Fale porywały ludzi za rozkazem żądnego towarzystwa Zeusa? 

Z tymi myślami napychałam buzię różową, rozpływającą się w ustach chmurką. Do moich uszu dobiegała muzyka zmieszana ze strzępkami rozmów ("Zwariowałeś?!". " ...kupiłem już bilety, kocha...". "Jestem w drugim miesiącu ciąży, mam mdłości, a ty kupujesz mi bilet na rollercoaster?!"). Co jakiś czas obracałam się przez ramię i ze śmiechem patrzyłam na wagoniki napakowane żądnymi adrenaliny ludźmi: jak wzbijają się do góry i opadają w towarzystwie krzyków i śmiechu.

Wzięłam głęboki oddech i już wiedziałam: byłam szczęśliwa. Bo była piękna pogoda; najcieplejsza jesień od lat. Bo drobne, które znalazłam w kieszeni, wystarczyły mi na przekąskę. Bo nie obchodziło mnie, co myślą o mnie przechodnie. Bo byłam do szaleństwa zakochaną dziewczyną do szaleństwa zakochanego chłopaka i najszczęśliwszą najlepszą przyjaciółką, czekającą na swoją najlepszą przyjaciółkę, która właśnie nadchodziła z naprzeciwka, przepychając się z Liamem, jakby mieli po pięć lat.

— Hej, Faith! — Uniosłam rękę.

Faith odepchnęła od siebie twarz Liama (podszczypywał ją w boczki) i rozejrzała się.

— Tutaj! — Pomachałam watą niczym flagą. Chciałam ułatwić jej zadanie, ale pech chciał, że to Liam zauważył sygnał pierwszy. Wygiął usta: ułożyły się w charakterystyczny dla niego uśmiech zajmujący połowę twarzy. Pozostawiając za sobą pogrążoną w daremnych poszukiwaniach Faith, przecisnął się przez tłum, aż wreszcie doskoczył obok.

— Cześć, małpo — popatrzył na mnie z góry — czyżby wreszcie zabronili zwierzętom korzystać ze stolików?

— Hej, ośle. — Uśmiechnęłam się, zwężając oczy w szparki, po czym oderwałam spory kawałek waty cukrowej. — Wygonili mnie, gdy powiedziałam im, że przyjdziesz.

Skrawek zielonej kurtki Liama zmarszczył się, gdy ten skrzyżował ramiona. Zanim zdążył zrozumieć, co zamierzam zrobić, ostentacyjnie wsadziłam mu za skarpetkę kawałek waty. Przeklął i odskoczył. Zaśmiałam się w tym samym momencie, gdy zza jego ramienia wyłoniła się Faith.

— Skarbie, twoja małpka nauczyła się nowej sztuczki. — Liam schylił się, by ze skwaśniałym uśmiechem wydobyć z buta niechciany prezent. Spłaszczony kawałek różowego cukru wylądował w morzu.

— Jeśli jeszcze raz nazwiesz mnie skarbem, poproszę, żeby mnie też jej nauczyła.

Liam uniósł dłonie w obronnym geście.

— Niech będzie — jego uśmiech jedynie się rozciągnął — misiaczku.

— Taxi! — Gwizdnęła na palcach. Część ludzi patrzyła na nią w dezorientacji. — Napastliwy wkrótce-były-chłopak potrzebuje podwózki na komisariat!

Zaśmiał się i przyciągnął ją do siebie za szlufkę spodni. Udała oburzenie, na znak protestu przydeptując mu czubek buta. Liam zacisnął usta: zamieniły się w falkę podobną do tych, które dzieci rysują w książeczkach ze szlaczkami. Wyobraziłam sobie, jak Faith odkleja ją jak naklejkę i dorzuca do reszty fal prześlizgujących się wzdłuż tafli morza pod naszymi stopami.

— Nie usłyszą cię tutaj, ale może jakiś biedny zbłąkany marynarz zrobi sobie z niego kolację, jeśli uda nam się wypchnąć go za barierkę.

— Wcale nie jestem taki ciężki.

— Tak? — Uniosłam brwi. — Z tego, co wiem, osły trochę ważą.

— Bez obaw, małpko, to same mięśnie. — Uniósł koszulkę wystającą spod kurtki i z głupim wyszczerzem napiął brzuch. — Chcesz sprawdzić?

To zachowanie przyniosło mi na myśl przygłupich, pewnych siebie surferów, jakich widzi się niekiedy w filmach czy serialach. Liam miał opaleniznę, uśmiech i kaloryfer godny surfera — brakowało mu tylko morskich oczu i blond włosów rozjaśnionych od słońca. Lecz to nie wygląd go od nich odróżniał: Liam mógł wyglądać jak surfer, wygłupiać się jak surfer, a nawet surfować jak surfer, jednak trudno było go nazwać głupim. Zdążyłam już się przekonać, że był bystry — niebezpiecznie bystry. Zwykle ukrywał to pod fasadą przyziemnych żartów, ale momentami, jakby się zapominał, na twarz wkradał mu się jakiś dziwny, obcy wyraz. Czasami słońce odbijało się w jego oczach, nadając im nienaturalnie jasnego koloru; wpatrywałam się w nie z pewną dozą ciekawości. Gdy mrugałam, było po wszystkim.

Faith schyliła się, żeby przybić mi piątkę. Liam przyjrzał się pogardliwie pozostałej mu na palcach wacie. Zdrapał resztki cukru i wyrzucił do wody, równocześnie pokazując mi palcem przy szyi groźbę śmierci.

Zanim się roześmiał, jego spojrzenie było na tyle zimne, że przez ułamek sekundy w mojej głowie zakiełkowała myśl: z takimi oczami byłby zdolny do zrobienia komuś krzywdy. Absurd tej wizji wywołał na mojej twarzy cień uśmiechu. Liam nie był aż tak przystojny jak Ted Bundy. Poza tym fakt, że wielu psychopatów było dupkami, nie oznaczał, że każdy dupek był psychopatą. To tak samo jak z prostokątami i kwadratami.

— Taniec brzucha zostawmy sobie na później, zaraz się zaziębisz. — Faith ściągnęła T-shrit swojego chłopaka z powrotem w dół. — Teraz idź już i daj przyjaciółkom spędzić razem Niezwykły Dzień.

Niezwykły Dzień — święto powstałe kilka lat temu w wyniku nudy. By uniknąć monotonii, wraz z Faith postanowiłyśmy co najmniej raz w miesiącu organizować Niezwykły Dzień — czyli taki, w którym robimy (kto by się spodziewał) coś niezwykłego. Oczywiście niezwykłość polegała na rzeczach często trywialnych; by ochrzcić coś czymś niezwykłym wystarczyło zrobić coś, czego dawno razem nie robiłyśmy. Nie istniały więc ograniczenia — jedyną sztywną zasadą było spędzanie go wyłącznie we dwie.

Niezwykły Dzień zyskał wyższą rangę, odkąd niemal równocześnie znalazłyśmy sobie z Faith chłopców (co zabawniejsze, również nazywających siebie czymś na kształt najlepszych kumpli). Coraz mniej miejsca w grafiku zajmowały nasze spotkania sam na sam. Zwykłe nocowania znikąd zaczęły się zamieniać w małe imprezy, spacery w podwójne randki, a nudniejsze dni, w które często leżałyśmy obok siebie (bo nudzenie się z najlepszą przyjaciółką zawsze było lepsze niż nudzenie się samemu), nagle zaczęły się dzielić na dwie osoby.

Czasami oglądałyśmy z Faith filmy dla nastolatek, w których przyjaźnie psuły się, gdy jedna z przyjaciółek znajdywała sobie chłopaka. Zazwyczaj schemat wyglądał tak samo: zakochana kumpela zaczynała nie mieć czasu dla tej drugiej, za co druga się złościła, a niekiedy nawet robiła się zazdrosna. Gdy siedziało się przed ekranem, z miską popcornu wciśniętą pomiędzy colą i czekoladą, łatwo było krytykować działania bohaterów. Na szybie powstawały tłuste smugi; ślady po popcornie wymierzonym z ręki Faith w twarz "zdradzieckiej przyjaciółki". Niebieskie światło rozjaśniało w ciemności jej profil — zmarszczone brwi i zaciśnięte usta — wyostrzało rysy i wydobywało swoim kolorem zwykle niedostrzegalny w oczach chłód.

Wieczorami po cichu porównywałam nas do tych przyjaciółek z ekranu. Żadna z nas nie krzyczała na drugą i nie oskarżałyśmy siebie nawzajem o brak lojalności. Nie byłyśmy również zazdrosne — Liam był mi obojętny, Ayden był dla Faith zbyt zamknięty w sobie. Wyglądało na to, że nic się nie zmieniło, ale którejś nocy naszło mnie niespodziewane podejrzenie: czy to naprawdę dlatego, że było w porządku? Czy może dlatego, że w naszym filmie obie byłyśmy "tą zdradziecką przyjaciółką" i nie było osoby, która wyrzuci wszystko drugiej, gdyż obie okazały się równie zajęte własnymi sprawami?

Nie wiedziałam, dlaczego takie myśli nieustannie znikały i pojawiały się na nowo, skoro za każdym razem, gdy zostawałam z Faith sama, ufałam jej tak samo mocno jak zawsze, a ona ciągnęła mnie za sobą tak samo mocno jak od lat. Gdy biegłyśmy, skupiałam się na naszych rękach piekących od zbyt mocnego uścisku, choć tak naprawdę zawsze widziałam tylko jej dłoń — pewną, zaciśniętą — jak gdyby to, że splatała się z moją, uniemożliwiało światu draśnięcie nas choćby cieniem niebezpieczeństwa.

•✦✠✦•

— No ale dlaczego nie? Na pewno nie chcesz spróbować?

Ogromna zjeżdżalnia, jedna z nowo otwartych atrakcji Palace Pierr, wyglądała... potężnie. Wagoniki w kształcie kłód wznosiły pasażera do góry, by zaraz zrzucić się w dół, i powtarzały ten manewr trzy razy, z każdym kolejnym zwiększając wysokość spadku. Nie miałam lęku wysokości, ale długość kolejki i wizja wykolejającej nas do morza, nieumiejącej usiedzieć na miejscu Faith, skutecznie zniechęciły mnie do tego pomysłu.

— Na pewno. Wolę już tradycyjny rollercoaster, przynajmniej mam pewność, że ma solidne pasy.

Ktoś popchnął Faith, przez co przeskoczyła na drugą nogę i szturchnęła mnie. Nasze ramiona stuknęły się i odbiły od siebie niczym kieliszki wzniesione na toast.

— Żadnych rollercoasterów! Nie słyszałaś o tym, że ktoś tam dziś zwymiotował?

Wzruszyłam ramionami.

— Prawdopodobnie nie pierwszy i nie ostatni raz.

— Podobno to jakaś kobieta w ciąży. Kto w ciąży pcha się na coś takiego, to w ogóle legalne?

— Nie wiem. Może chciała sprawić, by jej dziecko polubiło zjeżdżalnie...

— O! — Faith zdążyła już podekscytować się czymś innym i zapomnieć o dylemacie. — A co powiesz na diabelski młyn?

Przystałam na propozycję, bo teraz i tak była jej kolej na wybieranie atrakcji. Zjadłyśmy już po dwa ciastka jabłkowe, zwiedziłyśmy połowę wesołego miasteczka, a po zachodzie słońca niebo zaczynało przybierać fiolety i granaty podobne do tych, które widzi się tuż przed deszczem.

Nie stałyśmy długo w kolejce. Jesienią przychodziło tu znacznie mniej osób niż w sezonie, również godziny otwarcia kończyły się dużo wcześniej, przez co atmosfera miasteczka, wbrew pozorom, bardziej niż letnią ekscytacją napawała spokojem. W połowie kolejki grupa dzieci przed nami zmieniła zdanie i pobiegła skorzystać z nowej atrakcji. Jakiś chłopak skasował nasze bilety i życzył nam udanej przejażdżki. Wkrótce znalazłyśmy się w niewielkiej, dwuosobowej kapsułce i wzbiłyśmy się w górę. Gdy byłam mała, lubiłam sobie wyobrażać, że gdy dotrzemy do najwyższego punktu, kapsułka oderwie się i wzbije się jeszcze wyżej, aż dosięgnie gwiazd; miniaturowa, dziecięca rakieta.

Faith siedziała naprzeciwko. Poluzowała fuksjowy szalik, odsłaniając ukryty od jakiegoś czasu poczerwieniały nos. Zawsze ubierała się nieadekwatnie do pogody; było jej za zimno lub za gorąco, jakby ewolucja nigdy nie przystosowała jej do panującego klimatu. Nogi miała skrzyżowane i wsunięte w niewielkie zagłębienie pod ławką. Jej zadarty od spoglądania w górę podbródek sprawiał, że szyja wyglądała na dłuższą niż w rzeczywistości.

— Hej — przerwała przyjemną ciszę, która zawisła pomiędzy nami, odkąd skupiłyśmy się na oglądaniu widoku — gdybyś mogła być dowolnym ciałem niebieskim, które byś wybrała?

Ściągnęłam usta i spojrzałam w górę.

— Trudno powiedzieć... Może Księżyc?

Kiedyś pisałam wiersze o Księżycu; wydawało mi się, że jesteśmy podobni. Tak samo nieśmiali, a jednak pokazywaliśmy się wszystkim ludziom. Tak samo łatwi w dostrzeżeniu, a jednak tak zdystansowani od każdego, kto próbował się do nas zbliżyć. Świecący, ale nigdy nie własnym światłem.

— Niezły wybór. — Uśmiechnęła się. — Machałabym do ciebie na dobranoc.

— A ty?

Słońcem — odpowiedziałam sobie w myślach. Faith świeciła jasno i ciepło — jak Słońce.

— Gwiazdą.

— Polarną?

Pokręciła głową.

— Jakąkolwiek.

Uniosłam brwi.

— Dlaczego?

— Patrz, jak ich dużo — poszerzyła uśmiech i wzruszyła ramionami — nigdy nie byłabym samotna.

— Wiesz przecież, że gwiazdy dzielą nawet miliardy kilometrów...

— Wiem — spuściła wzrok — ale może kiedy jest się tak dużym, odległość wcale nie ma takiego znaczenia.

Wlepiłam oczy w niebo, usiłując dopatrzeć się pierwszych gwiazd, i spróbowałam sobie wyobrazić Faith jako jedną z nich. Nagle, z ziemskiej perspektywy, każda wydawała się za ciemna. Za mała. Zbyt zlana z resztą.

— Powinnaś być  Słońcem — szepnęłam, nie odrywając wzroku od nieba.

— Słońcem? — Zaśmiała się. — Słońce potrafi rozświetlić całą Ziemię i kręci się wokół niego cały Układ Słoneczny. Nie poradziłabym sobie z czymś takim.

Nie wiedziałam za bardzo, co na to odpowiedzieć, więc odwróciłam się i skupiłam się na ostatnich ludziach spacerujących wzdłuż plaży; kobiecie w płaszczu, trzymającej papierosa i mężczyźnie wyższym od niej o głowę. Faith odebrała bycie Słońcem zupełnie inaczej niż ja. Moją pierwszą myślą było, że Słońce pobudza wszystko do życia. Że jest jasne i ciepłe. I że daje światło nie tylko ludziom, ale też Księżycowi.

— Jest tylko jeden sposób, żebym mogła być Słońcem — odezwała się, gdy kobieta w płaszczu wygaszała niedopałek. — Musiałabym być nim razem z tobą. Razem dałybyśmy radę być nawet Słońcem.

Z jakiegoś powodu zaskoczyły mnie te słowa. Może dlatego, że nigdy nie wyobrażałam sobie siebie w roli Słońca — głównej roli. Ja i Faith byłyśmy idealnym duetem — tam, gdzie jedną ponosiły emocje, drugiej przychodził do pomocy rozum. Byłyśmy jak Sherlock i Watson albo Batman i Robin, tylko że oba tytuły zawierały imię wyłącznie jednego z bohaterów i zawsze widziałam w tej roli Faith.

Faith był dla mnie taka ważna, taka wyjątkowa, że chociaż dawała mi to poznać na każdym możliwym kroku, jakąś częścią siebie nie potrafiłam uwierzyć, że ja również mogłabym być tak samo znacząca dla niej. Gdybyśmy były smutną piosenką, moją partią byłoby pianino, a ona zostałaby słowami i głosem, który ludzie nuciliby w samotne wieczory.

•✦✠✦•

Dochodziła godzina dwudziesta, gdy Ayden miał odebrać nas z wesołego miasteczka. Czekałyśmy przy wejściu na molo, pocierając dłońmi o ramiona. Mimo ciepłych dni październikowe wieczory pozostawiały na plecach nieprzyjemny dreszcz chłodu, ni stąd ni zowąd wkradający pomiędzy szaliki i kołnierze kurtek.

Być może to przez późną godzinę, a może przez zbyt małą ilość ludzi kręcących się przy Palace Pierr w środku tygodnia, ale odniosłam wrażenie, że coś ciężkiego ląduje mi na piersi i nie pozwala w pełni cieszyć się minionym popołudniem. Czasami miewałam gorsze dni — męczyły mnie nieuzasadnione, uporczywe wyrzuty sumienia dotyczące trywialnych rzeczy, ale tym razem było to coś innego. To jakby przeczcie nadchodzącego nieszczęścia, choć zwykle każda zła rzecz, która mnie spotkała, działa się nagle i niezapowiedzianie.

Ziewnęłam, a potem odezwałam się do Faith, żeby nakierować natrętne myśli na coś innego.

— Co jutro robisz?

Zaraziła się ziewnięciem, ale to w jej wykonaniu było dużo potężniejsze niż moje. Przeciągnęła się; szalik zsunął jej się na ramię.

— Liam chciał skoczyć na zakupy. Idę mu pomóc.

— Serio? Przecież nienawidzisz zakupów.

— Wygląda na to, że to on jest babą w tym związku. — Puściła mi oczko.

Prychnęłam. W tym samym momencie zza zakrętu wyjechał czarny, stosunkowo rozklekotany samochód. Ayden zatrzymał się tuż przed nami i czym prędzej wpakowałyśmy się do auta. Faith usiadła z tyłu, a obok niej leżały jakieś graty (podobno części do wymiany), więc usadowiłam się z przodu.

Przywitałam się z Aydenem cmoknięciem w policzek. Nachylając się nad jego ramieniem, już w pierwszej chwili dostrzegłam sposób, w jaki zaciska ręce na kierownicy; zbyt intensywnie, jakby miała zniknąć, gdyby tylko ją puścił. Minutę później jego zły nastrój się potwierdził, nieomal emanując w powietrzu: fioletowa, trująca mgła.

W lusterku wstecznym widziałam minę Faith; jej marszczące się brwi i oczy krążące od Aydena do mnie i z powrotem.

— Jak się bawiłyście? — zapytał Ayden, zmieniając bieg. Nie brzmiał, jakby naprawdę był tym zainteresowany.

— Na szczęście Liam zostawił nas w spokoju, więc świetnie — rzuciła Faith niby żartem i korzystając z okazji, wlepiła w Aydena badawczy wzrok. — A ty co porabiałeś? Bo wygląda na to, że nie jesteś w humorze.

— Załatwiałem sprawy z autem i nie wszystko poszło po mojej myśli. — Wymusił uśmiech, ale jego oczy pozostały takie jak wcześniej: puste i wlepione w jezdnie. — Sprzedawca okazał się strasznym dupkiem.

— Żadna niespodzianka — Faith wzruszyła ramionami — moja mama zawsze powtarza, że jedzie tam ostatni raz.

— Może ty też powinieneś zawziąć takie postanowienie. — Spojrzałam na niego, ale nawet nie wysilił się na odwzajemnienie uśmiechu. W tamtym momencie wiedziałam już, że jego nastrój nie miał żadnego związku ze sprzedawcą.

Gdy Faith wysiadała, rzuciła mi badawcze spojrzenie.

— Może chcesz nocować u mnie, Lacey?

— Dzięki, ale padam z nóg — odparłam, chociaż coś we mnie szeptało, żebym pobiegła do niej, póki mogę. — Co powiesz na jutro?

Uzgodniłyśmy, że nocowanie odbędzie się następnego dnia przy akompaniamencie Dirty Dancing.

— Może tym razem uda nam się ten skok — rzuciła przed wyjściem Faith i wyszczerzyła się, rozpromieniając wszystko dookoła, ale tak szybko, jak drzwi się zatrzasnęły, zniknęło jej niewidzialne światło.

Odprowadziłam ją wzrokiem do domu. Radio grało jakąś piosenkę, ale tak cicho, że nie byłam w stanie zrozumieć słów. Ayden westchnął i wbił spojrzenie w deskę rozdzielczą.

— Co jest? — zapytałam wreszcie.

To dziwne zachowanie nie pasowało do jego sposobu bycia. Zazwyczaj starał się ukrywać zły humor, a nawet gdy mu się to nie udawało, rzadko widziałam go wyprowadzonego z równowagi. Ayden był książką, której część stron, niezależnie ile nie obracałoby się jej w dłoniach, wciąż pozostawała sklejona.

— Nie ma sensu o tym rozmawiać. Po prostu zdenerwował mnie ojciec.

Przełknęłam ślinę. Gdybym miała wymienić rzecz, która w naszym związku stanowiła temat tabu, byłaby nią sytuacja domowa Aydena. Od początku wiedziałam, że było źle. Wiedziałam, że zostawiła go mama, że jego ojciec nie szczycił się szczególnie dobrą reputacją i miał do czynienia z używkami. A jednak wszystko, o czym dane mi było wiedzieć, stanowiło tylko strzępki informacji nijak układających się w całość.

I chociaż od samego początku się martwiłam, nigdy nie chciałam naciskać. Nie chciałam być wścibska. Powtarzałam sobie, że może nie był gotów do tej rozmowy, że potrzebował czasu, więc dawałam mu czas, mnóstwo kolejnych dni przespacerowanych w ciemności. Tylko że czas przepływał nam między palcami, a sytuacja wcale się nie zmieniała. Kiedy ja zakochiwałam się po uszy i z coraz większą śmiałością wpuszczałam go do własnego serca, on wciąż starannie selekcjonował informacje na swój temat, którymi chciał się ze mną dzielić.

I w tamtym momencie, widząc ten chłód w jego ruchach, wiedziałam już, że tym razem nie mogłam odpuścić. Tak bardzo chciałam, by miał we mnie wsparcie. By zaufał mi w pełni, by otworzył się przede mną tak, jak ja otwierałam się przed nim; bez posklejanych stron. Żeby wiedział, że nie musieliśmy rozmawiać tylko o książkach, o poezji, o muzyce czy o gwiazdach, skoro żadna z tych pięknych rzeczy nie zajmowała nawet po części tak dużo mojego serca, jaką zajmował on.

— Opowiedz mi — szepnęłam.

— Nie ma o czym opowiadać. — Zaczął przeszukiwać kieszenie, jakby szukał zapalniczki. —Jutro się spotkamy, do tej pory wszystko już będzie w porządku. Idź już, po prostu się tym nie przejmuj, dobrze?

Włosy opadły mi na oczy. Pomarańczowy wyświetlacz starego radia niewyraźnie zamigał, w chwili gdy podniosłam głos i obróciłam się w jego kierunku.

— Ayden. Przestań traktować mnie jak dziecko i powiedz mi, co się stało. Chcę ci pomóc.

Zacisnęłam usta i schowałam dłonie pod uda, żeby nie zacząć się nimi nerwowo bawić. Gdy zerknęłam na niego, dostrzegłam, jak napina się jego szczęka. Westchnął. Dłuższy moment milczał, aż złapał się kciukami za grzbiet nosa.

— Jutro pogadamy. Wyjdź, Lacey.

Radiohead. Duszne powietrze. Para na przedniej szybie. W sytuacjach, które potem okazują się znaczące, zawsze pamięta się te najmniej znaczące szczegóły.

— Żartujesz? Tak po prostu wyrzucisz mnie ze swojego auta? Tak wygląda twój sposób rozwiązywania problemu, tak? — Skrzyżowałam ramiona. — Przestań wreszcie zachowywać się jak...

— Więc wolisz słuchać o tym, jak po raz kolejny zbierałem ojca z jego własnych rzygów, po tym jak się naćpał za pieniądze na następny miesiąc? — przerwał mi bardzo powoli i dziwnie spokojnie. Zacisnął rękę na kierownicy i drżąco wypuścił powietrze. — O tym, jak wszystko co zarabiam w marnej myjni, idzie na jego prochy?

Jego ramiona napięły się, a klatka piersiowa unosiła w nierównym tempie. Zaschło mi w gardle i zrobiło się zimno. Otworzyłam usta i po prostu się w niego wpatrywałam, patrzyłam na to, jak oddycha, nie będąc w stanie wykrztusić żadnego słowa, na jego zrezygnowany wzrok wlepiony we wsteczne lusterko.

— Wyjdź z samochodu, Lacey — szepnął, zimno spoglądając przed siebie. — Musisz stąd wyjść.

— Ayden... Nie wiem, co powiedzieć, ja... 

Cisza. Brzęczenie muchy tłukącej się o tylną szybę.

— Tak mi przykro, chciałam tylko, żeby ci ulży...

Uderzenie ręką w deskę rozdzielczą. Moje ramiona kurczące się w strachu.

— Nie ulży mi coś takiego! To nie bajka, w której jedna rozmowa może zdziałać cuda!

Próbowałam zapanować nad drżeniem podbródka. Przed chwilą chciałam być dorosła, teraz zachowywałam się niczym pierwsza lepsza pięciolatka. Łzy ściekały mi do ust, ale nie chciałam wychodzić, nie chciałam się kłócić, pragnęłam tylko wtulić się w Aydena i cofnąć swoje słowa. Nawet jeśli wiedziałam, że już nic nie będzie takie samo. Nawet jeśli nie traktował mnie poważnie. Chciałam być blisko. Chciałam go wesprzeć.

Nachyliłam się w jego kierunku, by objąć go w swojej bezradności, ale gdy moje dłonie zetknęły się z jego obojczykiem, czasoprzestrzeń jakby zagięła się, wydłużając tę chwilę do nienaturalnej długości. Czarne jak smoła oczy wbiły się w moje. Radio ucichło. Para mieniła się w kąciku oka. Słyszałam tylko własny oddech i brzęczenie muchy, kiedy dłonie Aydena znikąd pojawiły się na moich ramionach i z impetem pchnęły mnie na drzwi.

W sytuacjach, które potem okazują się znaczące, zawsze pamięta się te najmniej znaczące szczegóły. Pamiętam więc chwilę dziwnego odrętwienia. Pamiętam, że czułam każdy wbijający się w rękę palec, nawet paznokieć, tak jakby dalej wciskał je we mnie jak w szmacianą zabawkę. Pamiętam, jak tyłem głowy uderzyłam o szybę. Jak wzięłam głęboki oddech i ucichłam, zamiast krzyknąć.

Ale najbardziej pamiętam jego oczy, po tym, gdy zrozumiał, co właśnie się stało. Dezorientacja. Strach. Szok. Jakby nagle rozeszła się gęsta mgła, która osłaniała najwrażliwsze, najgłębiej ukryte w nim części.

— Lacey... Boże, Lacey, przepraszam. Kocham cię, tak strasznie przepraszam. Nie chciałem. Kocham cię, nie chciałem...

Jego słowa przelewały się między moimi uszami, lecz całkowicie obmyte z sensu. Bo wewnątrz mnie panowała wyłącznie cisza, bo nie wiedziałam właściwie, czy to wszystko działo się na jawie, czy po prostu zasnęłam w aucie i przyśnił mi się koszmar.

Zamrugałam kilka razy i wzięłam głębszy oddech. Złapałam się za tył głowy i poczułam na palcach coś lepkiego. Krew? Boli. Czy będę miała guza? Ayden wciąż mówił, nie przestawał mówić, ale w otępieniu gapiłam się tylko na swoje drżące dłonie, zdając sobie sprawę, że wciąż płakałam.

Czy będę miała guza? — przeszło mi znowu przez myśl — i dopiero wtedy coś we mnie pękło: dlaczego wolałam zastanawiać się nad tym, czy będę miała guza niż nad tym, jakim cudem do tego doszło?

Następne łzy, które spłynęły po moich policzkach, nie były już łzami bólu. Były łzami czegoś dużo gorszego. Powolnie przygniatającej świadomości.

Żołądek ścisnął się, jakby ktoś włożył do środka kamień. Mogłabym mieć całe mnóstwo guzów. Mogłabym mieć ich dziesięć. Gdybym tylko sama walnęła się o szybę. Gdyby to był tylko głupi sen. Jednak nieważne, jakbym się o to modliła, nie obudziłam się. A ból, który we mnie pozostał, był gorszy niż złamanie ręki, gorszy niż guz na głowie. Był to najgorszy z możliwych bóli: ból zadany przez ukochaną osobę.

To tamtego dnia zrozumiałam: nie było jednej miłości.

— Już dobrze... — Wplotłam palce w jego włosy.

Była miłość i była miłość do Aydena.

— Jest dobrze. Wszystko w porządku... — mamrotałam, spoglądając na rozmazany obraz zza obejmujących mnie ramion.

Miłość była motylami, które czasami siadały na dłoni.

Była piosenką, która nie mogła wypaść z głowy, choćby nie wiadomo jak się za nią nie przepadało. Pierwszym promieniem słońca wychodzącym zza deszczowej chmury. Iluzją o pastelowych kolorach, cukrową pianką na dziecięcym deserze lodowym. I choć pachniała tak intensywnie — truskawkami i lizakami — była tylko obrazkiem. Obrazkiem kruchym, obrazkiem z książek; obrazkiem wyimaginowanym, który żył we mnie długo, nim przysłonił go cień własnych doświadczeń.

Miłość do Aydena była pierwszym głębokim oddechem po deszczu.

I była kaszlem po pierwszym papierosie. Była upalnym porankiem i zimną kroplą wody za kołnierzem, miłość do niego była galaktyką zawieszoną na cienkiej lince, galaktyką, która choć piękna, mogła w każdej chwili zerwać się i zgnieść mnie całym swoim ciężarem. I mimo całego ryzyka poddałam się jej całkowicie, bo właśnie to w nim widziałam; wszystkie gwiazdy, wszystkie księżyce i planety, wszystkie drogi mleczne, tak poplątane jak cała jego osoba. Widziałam wszystko, co starał się ukrywać w tych czarnych oczach — i chciałam, och, jak strasznie chciałam widzieć to wszystko już zawsze, cały ten wszechświat: chciałam wyciągać do niego ręce i nazywać gwiazdozbiory.

Miłośc i  Ayden, czyli: chaos. Chaos, w którym pragnęłam się zanurzyć. Chaos tak piękny, że aż przerażający — wieczorami, skąpana po szyję marzyłam, by się w nim odnaleźć, lecz im bliższy wydawał się cel, tym intensywniej rozkwitał we mnie niepokojący głos. Z początku cichy, jakoby szept z tyłu głowy, nabierał na sile z każdym złym przeczuciem, aż pewnego dnia nie słyszałam już nic oprócz tego krzyku, krzyk rozsadzał mi czaszkę, drżał w każdej żyle i zrozumiałam, że przez cały ten czas jedynie błądziłam.

Bo właśnie tak przekorna okazuje się czasami najprawdziwsza miłość; nawet oślepieni czerwonym światłem gnamy pod jej dyktando, nie zważając na nadjeżdżające zza zakrętu niebezpieczeństwo zwiastowane głośnym hamowaniem. Aż wreszcie to się dzieje: rzeczywistość po prostu w nas trafia, w ciągu ułamku sekundy; klatka przeskakuje, a my leżymy na środku ruchliwej drogi, z trudem łapiąc oddech. Próbujemy się podnieść, ale to na nic, bo szkiełka naszych różowych okularów rozsypały się w drobny mak i wszędzie dookoła widzimy jedynie swoją własną krew.

I właśnie tak stało się w moim przypadku: było już za późno. Nie potrafiłam przestać go kochać, nawet jeśli ceną miało być to, by nikt prócz mnie nigdy nie usłyszał mojego krzyku.


_____________________

Dzień dobry...?

Miałam ten rozdział opublikować już 13874 razy, ale za bardzo się stresowałam, że będzie nie taki jak powinien. Że będzie za suchy albo zbyt przekolorowany, że będzie za na nudny albo nie wyrazi tego, co zakładałam. Ale jakiś czas temu w nocy, było zimno i mokro, siedziałam w oknie i doszłam do wniosku, że tęsknię tak strasznie, że już nie mogę wytrzymać: za pisaniem, za publikowaniem i za Wami. Ponieważ więc nie chcę dłużej zwlekać, a prawdopodobnie nigdy nie byłoby takiego dnia, żebym przeczytała ten rozdział i stwierdziła "napisałam to dokładnie tak, jak chciałam", przystępuję do kapitulacji i wyjątkowo oddaję w Wasze rączki coś, z czego nie jestem do końca zadowolona (zwykle staram się być). Albo może po prostu nie umiem już tego obiektywnie ocenić, po tym, ile razy ten tekst poprawiałam - literki migają mi przed oczami.

No dobrze, wyżaliłam się, no to teraz... Czas na moje przemyślenia i streszczenie trzech ostatnich miesięcy życia! Niezainteresowani mogą już iść, do zobaczenia w następnym rozdziale! xD

Szczerze powiedziawszy dawno nie bywałam tak smuta i tak szczęśliwa w tak krótkim okresie. Najpierw napisałam maturę i miesiąc ryczałam, że poszła beznadziejnie. Potem skakałam ze szczęścia, bo jednak napisałam ją naprawdę dobrze (największy sukces z rozszerzonego polskiego - 95%! jednak coś dało mi to moje pisanie xD). Potem okazało się, że mimo przekroczenia zeszłorocznego progu o sporą liczbę punktów byłam 67/830 os. na liście kandydatów, podczas gdy miejsc na kierunku 60, więc tydzień ryczałam, że się nie dostanę. Potem jednak się dostałam, bo część osób zrezygnowała. Potem się cieszyłam, bo mama postanowiła pozwolić mi wynająć pokój w Gdańsku (btw jest tu ktoś z trójmiasta, kto chciałby się ze mną poszwendać? xD), ale potem rzeczywistość walnęła mnie w twarz, bo wszystkie zajęcia postanowiono zorganizować online i czuję się, jakbym marnowała jej pieniądze... W między czasie wydarzyło się kilka dram w moim prywatnym życiu i tym sposobem pisanie zeszło na tak odległy plan, że szkoda gadać. A teraz jestem tu - w moim pokoiku w Gdańsku, szczęśliwa i smutna zarazem, nienawidząca koronawirusa, troszkę samotna i troszkę podekscytowana, gdzieś między nostalgią do tego, co dobiegło końca, a pragnieniem tego, co jeszcze mi nieznane.

I to nie tak, że przez cały ten czas nie chciałam niczego tu pisać. Chciałam, wiele razy, ale akurat wtedy wszystko przewracało się do góry nogami; ciągła sinusoida. Do tego od jakiegoś czasu zaczęłam odczuwać sporą presję względem swojej twórczości. Nie wiadomo kiedy zaczęło mnie czytać tyle osób, a ja je wszystkie tak cenie, tak lubię i tak strasznie boję się rozczarować niewystarczająco dobrym rozdziałem, że z tego wszystkiego nie piszę, nie dodaję i znikam, bojąc się kliknąć głupiego przycisku "publikuj". Może brzmi to głupio, ale jako perfekcjonistka nieustannie chcę dawać z siebie 120%, dlatego ciągle mi się wydaje, że mogłam coś napisać lepiej, ciekawiej, że może powinnam coś zmienić, czy to w fabule czy w jakimś konkretnym zdaniu... Ale tym sposobem tylko się dołuję i nieustannie poprawiam to, co mam, zamiast pisać dalej i się rozwijać. Tym sposobem nigdy do niczego w życiu nie dojdę. Czas zastosować wstrząsową terapię i z tym skończyć. Jak...? Jeszcze nie wiem, ale będę do tego dążyć! xD

I jeszcze jedno - dziękuję Wam za wszystkie wiadomości, to bardzo kochane, że się martwicie. Dajcie mi trochę czasu i na wszystko odpowiem.

Do następnego!

~Evil ❤

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro