22. »Ilain cię szukał«
— Chcesz powiedzieć, że wszystkie "małe imprezy u Harper" wyglądają... tak? — zapytałam, nie do końca wierząc, że trafiliśmy pod dobry adres.
Wielki, wręcz monumentalny dom, bardziej przypominający jakiś mały hotel niżeli miejsce zamieszkania, wyrósł przed nami za ostatnim w uliczce zakrętem. Epileptyczne, kolorowe światła, wystrzeliwujące z okien niczym przecinające ciemność lasery, oraz muzyka, której dudnienie niemal wyczułam przez stopy, sprawiły, że nie dało się przejść obok niego obojętnie. Brakowało tylko jakiegoś specjalnie wynajętego faceta, który trzymałby świecący szyld-strzałkę z neonowym napisem "TUTAJ JEST IMPREZA" wycelowany w stronę głównego wejścia.
— Może nie wszystkie, ale kilka podobnych już się zdarzyło. — Charlie wyszczerzył się niewinnie.
— Nie martw się, zazwyczaj Harper stara się nie zapraszać ćpunów i gwałcicieli — odezwał się Skyler, do którego musiał dotrzeć skrawek naszej rozmowy.
— Pocieszające — parsknęłam pod nosem.
— Pomocny Skyler zawsze do usług. — Mrugnął z głupkowatym uśmieszkiem, po czym mnie objął. — A w razie potrzeby mogę zaoferować jeszcze swój numer telefonu...
— Odpuść, Sky. — Ilain przewrócił oczami i zrzucił jego ramię z mojej taili, zanim nawet sama zdążyłam to zrobić. — Lacey to nie typ dziewczyny, który nabrałby się na te twoje tandetne tekściki.
— Zluzuj, stary. Przecież ta ślicznotka wie, że tylko żartuję. Co nie? — Szturchnął mnie i uśmiechnął się przyjacielsko, przez co jego brązowe oczy zawęziły się małe szparki.
— Mam nadzieję — odparłam, odwzajemniając gest. Widać było, że Skyler naprawdę nie miał niczego szczególnego na myśli; po prostu to ten typ z flirciarskim poczuciem humoru.
— Będzie fajnie, nie martw się — szepnął Ilain, nie wiadomo kiedy zjawiając się obok mnie. — A jeśli jakimś cudem pojawi się jakikolwiek problem, na przykład ktoś będzie się ciebie czepiał, wystarczy, że mi powiesz. Załatwię sprawę. I oczywiście daj znać, kiedy będziesz chciała wracać, odprowadzę cię do domu.
— Dzięki... — odparłam, odrobinę speszona tymi wszystkimi zapewnieniami.
— Harper pisała, że zaprosiła jeszcze kilka innych bliskich osób — zakomunikowała raczej oczywistą rzecz podchodząca do nas Jo. Rzuciła okiem na mnie i Ilaina, a potem na jego rękę na moim ramieniu. Zaraz, kiedy on właściwie zdążył złapać mnie za ramię? — Wchodzimy do środka? — zapytała ogólnikowo, choć wyglądało na to, że zwracała się głównie do swojego przyjaciela.
Wystarczyło uchylić drzwi, by odnieść wrażenie, że intensywna fala muzyki, zielono-czerwono-niebieskich świateł oraz zapachu alkoholu celowo czaiła się za gdzieś za rogiem, by w odpowiednim momencie rzucić się i zaatakować nasze twarze. Wnętrze korytarza, choć słabo oświetlone, wyglądało jak jakiś nowoczesny pałac. Czymkolwiek zajmowali się rodzicie koleżanki Ilaina, jedno było pewne — skoro mieszkali w takim królestwie, musieli być dziani w cholerę.
Niespodziewanie z prawej wybiegł do nas jakiś koleś bez koszulki, którą, jak po chwili zauważyłam, miał przewiązaną na głowie niczym turban.
— Party hard! — usiłował przekrzyczeć muzykę, po czym duszkiem wypił pół zawartości trzymanej w ręku butelki wina i pobiegł dalej.
— OKEJ, mi już starczy, możemy iść? — Obróciłam się na pięcie jak jakiś robot i posłałam w stronę Emmetta i Kaili spojrzenie wyrażające przerażenie.
— Kochanie, spokojnie... — Lekko wstawiona Kaila objęła mnie, a ze zdenerwowania nawet mi to nie przeszkadzało. — Napijemy się naszej ulubionej wódki i wszystko mi opowiesz!
— Rany, Lays — Em objął mnie z drugiej strony, równocześnie chłonąc wszystko dookoła błyszczącymi z podekscytowania oczami — nie świruj, zapowiada się impreza roku!
Tylko niby od kiedy pijani ludzie bez koszulek zwiastują najlepsze imprezy?
♪♫♪
Wystarczyły jakieś dwie godziny, by połowa towarzystwa ledwie trzymała się na nogach. Harper musiała być dość specyficzną osobą, skoro w jej mniemaniu "kilka bliskich osób" to liczba co najmniej dwudziestu. Chociaż trudno to właściwie zliczyć, bo co chwila pojawiały się jakieś nowe. Chętnie sama zapytałabym, czy naprawdę z każdą z nich się przyjaźniła, ale tak się jakoś złożyło, że od początku imprezy nie miałam jeszcze okazji jej poznać...
Siedziałam ściśnięta między Emmettem i Charliem na jednej z gustownych, czerwonych sof z zamszowym obiciem. Siedzący naprzeciwko, wstawiony Zack od dziesięciu minut prawił o swoich dawnych dziejach sprzed przeprowadzki.
— ... Podsumowując, Flaxton to DZIURA — zakomunikował, a następnie upił duży łyk trzymanego w ręku piwa. — Można się tam było zanudzić na śmierć.
— A ludzie? Byli w porządku? — dopytywała wciśnięta po jego lewej Kaila, równocześnie zrzucając ze swojego uda rękę zalanego w trupa Skylera. Cóż... Co jak co, ale musiała mu naprawdę wpaść w oko, bo od początku spotkania nie odstępował jej nawet na krok.
— Ludzie akurat byli w porządku. Miałem kilku naprawdę dobrych kumpli i koleżanek.
— A jakieś miłości? — Skyler poruszał znacząco brwiami, po raz setny dzisiejszej nocy usiłując objąć Kaile przy pomocy triku na ziewanie.
— Czy ja wiem? Miałem jedną dziewczynę, ale...
— Stary, tylko jedna? Przez siedemnaście spędzonych tam lat? — Skylerowi oczy niemal nie wypadły z wrażenia.
— Nie każdy zarywa do wszystkiego co się rusza, Sky. — Charlie skarcił go wzrokiem.
— No więc tak, tylko jedna — kontynuował Zack — choć jeśli liczyć czasy dzieciństwa... Miałem wtedy taką jedną koleżankę. Nie byliśmy nigdy razem, ale w sumie to zakodowała mi się w pamięci na zawsze.
— Uuu, co to za szczęściara? — Kaila niemal automatycznie odsunęła od siebie Skylera i przesunęła się bliżej Zacka.
— Odrobinę podobała mi się w podstawówce, ale... Ugh, potem zrobiła się świrnięta.
— To znaczy?
— Jej koleżanka powiedziała mi, że jej się podobam. Nie wiedziałem, czy to na serio, ale od tamtej pory za każdym razem, kiedy usiłowałem z nią porozmawiać, robiła taką przerażającą minę, o taką. — Zrobił jakiś dziwny małpi wyszczerz, na który Charlie prawie zakrztusił się ze śmiechu drinkiem. — Raz na wycieczce graliśmy w butelkę i padło na to, że mamy się pocałować. Normalnie jakoś bym się tym nie przejął, ale wtedy zrobiła dokładnie TĘ MINĘ. Już miałem uciekać, ale na szczęście przyszły nauczycielki i mnie uratowały.
— Rany, może ona się po prostu stresowała? Przyszło ci to do głowy? — rzuciła Kaila, próbując wstrzymać się od śmiechu.
— Nie wiem... Zawsze myślałem, że po prostu się ze mnie nabija. Że może jakimś cudem się dowiedziała, że ją lubię, tylko to wyolbrzymiła. No bo jak do mnie mówiła, co zdarzało się raz na ruski rok, jąkała się, brzmiąc bardziej jak jakiś techno bit niż człowiek. Mniej więcej coś takiego: H-h-h-h-hej, Z-z-z-z-zack!
Emmett nie wytrzymał — ryknął śmiechem, a zaraz za nim to samo zrobił Charlie. Poczułam się jak uwięziona między nimi sardynka.
— Jak podrośliśmy, zrobiła się trochę bardziej normalna — próbował ratować honor dziewczyny Zack. — Co prawda nie gadaliśmy nigdy za dużo, ale... Raz występowaliśmy razem na festynie. To było chwilę przed tym jak się przeprowadziłem, brzdękałem jej na gitarze do piosenki. Może i robiła te swoje małpie miny, ale co jak co, śpiewała to ona zajebiście.
— Serio? — zainteresował się Em, wreszcie dochodząc do siebie po ataku śmiechu. — Masz jakieś filmiki?
— Nie, nie mam, ale może jest w necie nagranie z festiwalu. — Wzruszył ramionami, znowu upijając piwo. — Wpisz na YouTube Lauren Forester, może wyskoczy.
Wkrótce kompletnie przestałam słuchać ich rozmowy. Ze znudzeniem gapiłam się w jakiś oprawiony w złotą ramę starodawny obraz wiszący na ścianie, w myślach analizując swoją beznadziejną sytuację. Przez ostatnie dwie godziny wypiłam może trzy piwa i to tylko dlatego, że chciało mi się pić, a na stołach nie znalazłam niczego oprócz alkoholu. Chciałam poszukać czegoś w kuchni, nawet próbowałam, naprawdę, ale przez rozmiary tej willi zwyczajnie nie potrafiłam do niej trafić.
W tym czasie Kaila z każdym pół godziny robiła się coraz bardziej zakręcona, zresztą z Emettem nie było wiele lepiej. Ilain, cóż — to pojawiał się przed moimi oczami, to znikał — raz z jakimiś znajomymi, innym razem z niemal przyklejoną do niego Jo. Przez cały czas obserwowałam wszystko z boku, po kryjomu zaszywając się w kątach i czekając na jakąś dogodną okazję do ucieczki, ale kiedy taka się trafiła, wpadłam na Charliego, który bez pytania zaciągnął mnie do salonu.
I tak właśnie skończyłam tu — ściśnięta na kanapie, pośród pijanych ludzi, wysłuchując ich pijackich historii.
— Żyjesz? — Charlie wyrwał mnie z zamyślenia, pytająco szturchając w bok.
— Jeszcze tak. — Zmusiłam się do uśmiechu.
— No dobra, w takim razie chodź, bo ci się kości zastoją — postanowił i nie pytając o zgodę, pociągnął mnie w stronę parkietu.
Wraz z naszym wejściem pomieszczenie wypełniły charakterystyczne nuty starego remixu Summertime Sadness. Kilka osób stało w grupkach rytmicznie się gibając, niektórzy ocierali się o siebie, tak ostentacyjnie, jakby mieli zamiar kopulować na środku dywanu, a jeszcze inni skakali do rytmu i piszczeli. Jakaś parka próbowała w przytulańca, ale dziewczyna była tak pijana, że bezwładnie uwiesiła się swojemu partnerowi na szyi, przez co tańczył on nie tyle z nią, co po prostu — nią.
Charlie zaciągnął mnie na sam środek, gdzie znalazło się trochę wolnego miejsca. Wymieniliśmy rozbawione spojrzenia, jeszcze raz zerkając na poczynania pijanej pary. Tak samo jak ja, Charlie był tylko odrobinę wstawiony, więc dzisiejszego wieczoru wydawał mi się jedną z niewielu osób, z którą szło się dogadać. Nie przeszkadzało mi, kiedy złączył nasze dłonie i, dzięki Bogu, najnormalniej w świecie, jak człowiek, a nie nie jakiś dziki zwierz, zaczął prowadzić mnie w tańcu. Może to przez alkohol dodający odrobinę odwagi, a może dlatego, że ten wieczór do tej pory wydawał się spełnieniem koszmarów. Nie wiedziałam dlaczego, ale Charlie wzbudzał we mnie nietypowe poczucie zaufania, tak jakbyśmy się znali nie tyle jeden wieczór, co całe lata.
Mimo przeróbki lecąca z głośników piosenka napawała tym samym uczuciem letniej nostalgii, co oryginał. Przymknęłam powieki, wkrótce całkowicie wczuwając się w melodię i po raz pierwszy od dawna dając ponieść się chwili.
Charlie okazał się idealnym partnerem do tańca — nie dobierał się, miał świetne poczucie rytmu i tak samo jak ja, potrafił się odciąć i po prostu oddać piosence, nie prowadząc w międzyczasie jakichś zbędnych, wymuszonych konwersacji. Pod koniec refrenu obrócił mnie wokół własnej osi i delikatnie przyciągnął do siebie, co w tamtej sytuacji wydało się tak naturalne, jak pewnie nigdy za dnia. Uchyliłam powolnie powieki i kiedy odsunęliśmy się od siebie, posłałam mu przyjazny, wdzięczny uśmiech.
A potem... Potem zobaczyłam ich. Jo i Ilaina — tańczących, wesołych i wpatrzonych w siebie, jakby nikt i nic dookoła nie istniało.
Trudne do sprecyzowanie uczucie ścisnęło mój żołądek, sprawiając, że zupełnie wytrąciłam się z rytmu piosenki. Wszystko dookoła powróciło do rzeczywistości — nagle dotyk Charliegozaczął uwierać mnie gorzej niż kajdanki, zapach alkoholu wyostrzył się, niemal kalecząc mi gardło, a światła raziły prosto w oczy, jakbym za chwilę miała dostać migreny.
Ilain nachylił się i powiedział coś Jo na ucho. Zaśmiali się, a potem on obrócił głowę, zupełnym przypadkiem sprawiając, że nasze spojrzenia się ze sobą spotkały. W tej samej chwili jego uśmiech zniknął, a on sam zastygł w bezruchu.
Puścił dłonie Jo i stał tak — pośród ludzi, w środku piosenki — po prostu się na mnie patrząc.
— Coś nie tak? — zapytał Charlie, uświadamiając mi, że przestałam tańczyć. Pokręciłam głową i odwróciłam wzrok od Ilaina, żeby spojrzeć w oczy tanecznemu towarzyszowi i zmusić się do uśmiechu. Nie chciałam, żeby zauważył, co było powodem mojego roztargnienia.
— Pójdę poszukać czegoś do picia — wymyśliłam naprędce.
— Pójdę z tobą — zaproponował.
— Nie trzeba. Pewnie za chwilę wrócę.
Albo i nie — dodałam w myślach, w duchu również go przepraszając, a potem przyśpieszyłam kroku. Nie wiedziałam, gdzie powinnam się udać, ale wszystkim, czego w tamtej chwili pragnęłam, była odrobina powietrza i szklanka wody.
Mijałam znane mi mniej lub bardziej osoby — Kaile krzyczącą coś do komórki, jakąś obściskującą się parkę, grupkę osób właśnie walących wspólną kolejkę, tańczących ze sobą Emmetta, Sally, Zacka i Skylera... Aż wreszcie zobaczyłam coś, co wyglądało jak niezanieczyszczony ludźmi korytarz. Skręciłam we wspomniane miejsce, pozwalając, by wraz z kolejnymi krokami muzyka oraz odbijające się echem rechoty i piski zginęły gdzieś za moimi plecami.
Oparłam się o chłodną ścianę i przymknęłam oczy. Wreszcie odrobina spokoju. Nie miałam pojęcia, dokąd się zapuściłam, ale postanowiłam, że nabiorę trochę sił, a potem przemknę do drzwi i po prostu wyjdę. Żeby Kaila i Em nie byli źli, że zniknęłam bez pożegnania, w domu wyślę im po SMS-ie. Tak, to powinno wystarczyć.
W pewnym momencie moją uwagę przykuło żółte światło dobiegające z któregoś z pomieszczeń. Chociaż wiedziałam, że nie powinnam panoszyć się komuś po domu, miałam nieodpartą ochotę opaść na krzesło i po prostu posiedzieć chwilę w samotności. Ruszyłam dalej, żeby przekonać się, czy miejsce będące źródłem światła zaopatrzono przypadkiem w krzesła, a wtedy — niczym błogosławieństwo — spadła na mnie świadomość, że trafiłam do kuchni.
Przestronne, sporych rozmiarów pomieszczenie, utrzymane w chłodnej kolorystyce czerni i bieli, wyglądało bardziej profesjonalnie niż najnowocześniejsze kuchnie z oglądanych przez mamę programów kulinarnych. Nie podlegało wątpliwości, że żaden z gości się tu do tej pory nie zapuścił, bo lśniło tu czystością, jakby codziennie ktoś polerował każdą po kolei płytkę przy pomocy osobnej, specjalnie do niej przeznaczonej ściereczki. Długi blat, okalający prawie całe wnętrze, miał barwę tak intensywną, że przypominał niewzburzoną taflę oceanu smoły; odniosłam wrażenie, że wystarczyło oprzeć o niego dłoń, by ta zatopiła się w gęstej mazi bez dna.
Podeszłam do stojącej pośrodku prostokątnej wyspy kuchennej, na której dostrzegłam jedyny element niewpasowujący się do perfekcjonizmu tego miejsca — karton najtańszego soku z pobliskiego marketu. Dokładnie taki sam stał codziennie u mnie, tyle że zamiast smaku porzeczki, ten był jabłkowy.
— Cześć, nieznajoma osobo zakradająca się do mojej kuchni, mogę ci w czymś pomóc? — Zupełnie niespodziewanie w ciszę wbił się kobiecy głos, co wywołało we mnie podobny szok, jak bardzo niegdyś modny guzik na rękę, który po uściśnięciu dłoni kopał ofiarę prądem.
Odwróciłam się, prawie w podskokach, przed oczami dostrzegając wpatrującą się we mnie bez jakiegoś szczególnego zaskoczenia istotę. Choć istota to może nie do końca dobre określenie na człowieka, właśnie taka była moja pierwsza myśl po zobaczeniu tej średniego wzrostu drobnej dziewczyny o granatowych włosach do ramion, dużych, jasnoniebieskich oczach i kontrastującej ze wszystkim, intensywnie żółtej bluzie crop top.
Ponieważ dłuższą chwilę nie odpowiadałam, straciła zainteresowanie. Wgryzła się w trzymane w dłoni krwistoczerwone jabłko, podeszła do wyspy (przez co zauważyłam, że nie była ani trochę pijana) i zgarnęła stojący na blacie jabłkowy sok. Odkręciła zakrętkę i duszkiem wypiła pół jego zawartości. Potem wzięła następny gryz jabłka.
Cóż, ktoś tu musiał je bardzo lubić...
— Em, sorki, ja tylko szukałam czegoś do picia.
Dziewczyna rozszerzyła oczy i z powrotem skupiła wzrok na mnie.
— Ojej, jednak kontaktujesz. Myślałam, że nie reagujesz, bo się naćpałaś albo coś. Nie, żebym była znawcą narkotyków, ale coś mi świta, że taki brak reakcji to efekt uboczny. — Wzruszyła ramionami, a jej gęste granatowe kosmyki poruszyły się razem z nią. — Ktoś mi tak chyba kiedyś mówił, rany, tylko kto to był...? — Westchnęła i w zamyśleniu usiadła na jednym z wysokich, barowych krzeseł. — No dobra, czy to ważne?
— Raczej nie.
— No właśnie. — Pokiwała głową, jakby samą siebie chciała utwierdzić w tym przekonaniu. — Czekaj, to mówisz, że szukasz picia? Przecież wszędzie stoi alkohol. — Uniosła brew.
— Nie o takie picie mi chodziło. — Podrapałam się po karku. — Chciałabym coś... Normalnego.
Pokiwała głową, a potem dalej głośno ciamkała jabłko, wciąż się na mnie gapiąc. Znowu popiła je sokiem, nadal nie odrywając ode mnie wzroku, co szczerze powiedziawszy, zaczynało mnie odrobinę przerażać.
— Kcech? — zapytała z pełną buzią, równocześnie wyciągając w moją stronę rękę z sokiem.
Chętnie wzięłam karton i tak jak ona, napiłam się dużego łyka, tyle że kiedy doszło do mnie, co było w środku, ledwie powstrzymałam się przed wypluciem zawartości buzi na sterylne kafelki.
— Ugh, fuj! Grejpfrutowy? — zapytałam, ze zgorszeniem zerkając na etykietę. Musiałam źle spojrzeć... Ale nie, wszystko się zgadzało, więc teraz byłam już totalnie zdezorientowana.
— A czemu nie?
— Na etykiecie jest jabłkowy!
— Mama zawsze wypija mi mój ulubiony sok grejpfrutowy, więc żeby przestała, zaczęłam przelewać go do innego kartonu. — Uśmiechnęła się szyderczo, a potem wyciągnęła mi z rąk znienawidzony napój i go wyzerowała.
— Czekaj... Twoja mama? — zapytałam, nagle łącząc w głowie wszystkie przyswojone informacje w zgodną całość. — Więc to ty jesteś Harper?
— Dokładniej mówiąc to Harper Elizabeth Margaret Philippa Katherine Smith... — Przewróciła oczami, odłożyła ogryzek i wyciągnęła do mnie rękę, uprzednio wycierając ją o swoje czarne rurki. — Miło mi.
— Lacey. — Ścisnęłam jej wciąż lepką dłoń. — Też mi miło, dzięki za... No, teoretyczne zaproszenie.
— Harper, myślę, że trzeba wyrzucić stąd część ludzi — ogłosiła niespodziewanie kolejna osoba pojawiająca się w kuchni.
Równocześnie z organizatorką imprezy obróciłyśmy się, dostrzegając, że właścicielką głosu była Jo. Spojrzała na mnie zdziwiona, zresztą tak samo jak ja na nią, przez co zdałam sobie sprawę, że odkąd się poznałyśmy, nasza relacja opierała się jedynie na wymianie takich właśnie niewiele mówiących spojrzeń.
— Dlaczego? — zapytała Harper, prawie całkiem pokładając się na stole, prócz policzka, który to oparła na ręku.
— Bo zgonują na ulubionej kanapie twojego ojca.
— Której ulubionej? — Harper skrzywiła się.
— Tej ulubionej — odparła Jo, zerkając na nią porozumiewawczo.
— Tej? — Gwałtownie się podniosła. — Tej zielonej z Linley za dwanaście kafli?
— Dokładnie tej. Ktoś chyba ją już nawet obrzygał...
Harper uniosła brwi i zastygła w bezruchu, jakby się nad czymś poważnie zastanawiała. Po chwili jednak wzruszyła ramionami i jak gdyby nigdy nic ponownie opadła na stół.
— Pierdolę, niech sobie zgonują. W sumie to i tak jej nigdy nie lubiłam.
Jo westchnęła i przejechała sobie po twarzy dłonią, choć nie skomentowała postanowienia przyjaciółki. Wpatrywała się w nią tylko, jak matka zawiedziona zachowaniem córki, po czym podeszła bliżej i usiadła na krześle po jej prawej.
— Jo? — wymamrotała Harper w blat.
— Hmm? — odburknęła jej, patrząc gdzieś przed siebie.
— Lacey chce się pić. Pokażesz jej, gdzie spiżarnia?
— Czemu ty tego nie zrobisz? — Uniosła pretensjonalnie brew.
— Bo wódka, jabłka i grejpfruty to chyba nie do końca dobre połączenie dla mojego brzuszka. — Podniosła się i westchnęła ociężale. — Będę rzygać! — oznajmiła nagle i tak szybko, jak to zdanie wypłynęło z jej ust, zeskoczyła z krzesła i zniknęła gdzieś w korytarzowych ciemnościach.
Zostałam sam na sam z Jo, co wcale mi się nie uśmiechało, bo oprócz tego, że nie miałam pojęcia o czym z nią gadać, odniosłam okrutne wrażenie, że chyba mnie nienawidziła.
— Chodź — rzuciła nagle, a oczy prawie wyskoczyły mi z orbit, ponieważ był to chyba pierwszy raz, kiedy odezwała się do mnie z własnej woli.
Zeskoczyłyśmy ze stołków i posłusznie podążyłam jej śladem. Chciałam nawet coś powiedzieć, ale zrezygnowałam z tego pomysłu, bo nic nie wydało mi się adekwatne do sytuacji.
Hej, Jo! Co tam słychać?
Jak mija ci wieczór, Jo? Fajnie ci się tańczyło z Ilainem?
Cześć, Josephine! Wiem, że nie lubisz, kiedy ktoś cię tak nazywa, ale wkurza mnie to, że mnie ignorujesz i zachowujesz się, jakby Ilain wymagał twojej całodobowej eskorty, więc...
— To tu — zakomunikowała, wskazując na ogromną lodówkę pełną napojów, w tym dużą ilość dzbanów soku grejpfrutowego.
— Dzięki. — Złożyłam usta w linię imitującą coś na kształt uśmiechu, równocześnie analizując zawartość spiżarni. Jo odwróciła się w stronę wyjścia, ale w ostatniej chwili zatrzymałam ją. — Posłuchaj, mam pytanie...
— Hmm? — Spojrzała na mnie beznamiętnie.
— Dlaczego Harper przelewa sok grejpfrutowy do kartonu po jabłkowym, skoro ma tego całą spiżarnie?
— Bo jej ulubiony kosztuje pięćdziesiąt pensów w Sainsbury's, ale jej tata kupuje tylko taki ekskluzywny, świeżo wyciskany z importowanych specjalnie dla nich owoców.
— I jej mama też woli ten tańszy?
— Co? Nie — zmarszczyła brwi, najwidoczniej nie wiedząc, o co mi chodzi. — Har przelewa go do kartonu po jabłkowym, bo to jedyny tani sok, jaki jej tata toleruje w swoim domu. Ich sprzątaczka zawsze go sobie kupuje, więc myśli po prostu, że należy do niej.
— Ale Har mówiła o mamie...
— Mama Harper nie żyje.
— O... — Wytrzeszczyłam oczy, niekoniecznie spodziewając się takiego obrotu zdarzeń. Pokiwałam głową, postanawiając przemilczeć to, że Harper mnie okłamała, bo tak właściwie jej rodzina to kompletnie nie moja sprawa. Tak samo jak to, dlaczego właściwie przelewa sok, skoro jest tak bogata, że prawdopodobnie mogłaby sobie postawić w pokoju całą lodówkę takich kartonów.
— Pewnie zastanawiasz się, po co to robi, skoro może sobie ich kupić całą masę i gdzieś schować — odgadła moje myśli Jo, po czym wyjęła sobie z półki jakieś pierwsze lepsze smoothie, ziewnęła i usiadła na podłodze spiżarni. — Harper woli po prostu czasem pokombinować i żyć chociaż trochę normalniej. Nie chce zwariować od tych pieniędzy, tak jak to zrobił jej tatuś.
Pokiwałam głową, w pewien sposób rozumiejąc, co mogła czuć Har. Przemknęło mi przez myśl, że to naprawdę ogromna ironia — niektórzy tyle by oddali za odrobinę "normalnego" życia, podczas gdy inni ledwie łączyli koniec z końcem...
Wyjęłam z lodówki schowaną za sokami, pewnie ukrytą tu przez Harper, puszkę Dr Peppera i otworzyłam ją. Obejrzałam się na Jo, która wcale nie wyglądała, jakby zamierzała się zbierać i po chwili dłuższego zastanowienia zdecydowałam się usiąść obok niej.
W ciszy popijałyśmy swoje napoje. Myślałam nad tym, jak się tu znalazłam i co w ogóle sprawiło, że tu przyszłam. Czy to nie zabawne, że to właśnie widok Jo wytrącił mnie z równowagi, a i tak skończyłam dokładnie z nią, i to w spiżarni, sam na sam?
Jej twarz, jak zwykle w moim towarzystwie, nie wykazywała żadnych specjalnych emocji. Wlepiła oczy (jak zdążyłam się już przyjrzeć, nie czarne, a po prostu ciemno brązowe) w etykietę smoothie, jakby z nudów postanowiła przeczytać jej skład.
— Ilain cię szukał — rzuciła nagle, a ja zakaszlałam, bo w momencie, w którym podzieliła się tą wiadomością, upijałam łyka Peppera.
___________________________
WAKACJE!!!
(Proszę, czy ktoś jeszcze może mi powiedzieć, ze również w to nie wierzy? To jakoś tak... Za szybko xD). Szacun dla wszystkich ludzi z paskiem! Odkąd jestem w liceum, jedyny pasek na który mogę liczyć to ten... Hehe, wiadomo gdzie xD Może w przyszłym roku spróbuję nie być taką leniwą kluchą. Tak, wiem, że każdy uczeń to sobie powtarza xD Dobra, na razie nie myślmy o tym i cieszmy się latem, okej?
Zdradzę Wam, że powyższy rozdział wyszedł masakrycznie długi, więc podzieliłam go na dwie części. Nie wiem, kiedy możecie spodziewać się drugiej - muszę pozmieniać jeszcze kilka rzeczy i poprawić błędy. Ale na pocieszenie dodam, że będzie tam sporo Ilaina c;
Pewnie nie pamiętacie imion większości postaci, tak, wiem xD Nie przejmujcie się, to też kwestia mojej super niesystematyczności, która sprawia, że połowa fabuły Wam umyka... Grunt, że pamiętacie, która to Lacey, który to Em i kim jest Bezgłowy Jeździec. Reszta wyjdzie w praniu. Enjoy, xoxo!
PS Czarownice z Wattpada, do których należę, założyły profil na Watt! Na razie jeszcze niewiele tam jest, ale zachęcam do obserwowania, bo niedługo się to zmieni ^^ ---> Czarownicezwatt
A ponieważ wiem, że 95% z Was zignoruje to zaproszenie, stworzyłam TO:
Czy ktoś czuje się trochę bardziej zachęcony? XD mam nadzieję, bo spędziłam trochę nad tym rysunkiem XDD
Ściskam cieplutko i do następnego!
~EvilCatt ♥
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro