12. »Grzecznie mi tu, dzieciaki«
Od ponad minuty stałam przy tym samym krzaku i czekałam. Czekałam, aż Daisy skończy obwąchiwać każdy jego kąt, a potem zrobi następną rundkę dookoła i dokładnie go obsika.
— Zapomniałaś o lewej stronie — upomniałam pochłoniętego swoim zajęciem psa. Co z tego, że i tak mnie nie zrozumie? Gadanie do zwierząt to jak gadanie do siebie — prawie każdy to robi, chociaż przecież wiadomo, że nie ma to najmniejszego sensu.
Daisy początkowo zignorowała moją radę, ale nie minęła chwila i faktycznie wróciła się na lewą stronę. Żadne miejsce nie uchroni się przed psim radarem wymuszającym oznaczenie terenu.
Lekko pociągnęłam psa za smycz, nakierowując go w drogę powrotną, ale ani drgnął. Westchnęłam. Spacer trwał już dobre czterdzieści minut. Obeszłyśmy park wzdłuż i wszerz, usiłując uniknąć prażącego słońca (a przynajmniej ja, Daisy ono nie przeszkadzało. Daisy nic nigdy nie przeszkadzało, jeśli mowa o spacerach). Skręciłyśmy nawet na pobliskie ulice, na których bywałyśmy raczej rzadko; dlatego psina tak dużo czasu poświęcała na każdy z mijanych krzaków.
Prawdę mówiąc, jakoś specjalnie mnie to nie irytowało. Właściwie to wręcz potrzebowałam takiego dłuższego spaceru. Chwili wytchnienia.
Bo dzisiaj nareszcie miałam wolne.
Ostatnie trzy dni, bo tyle minęło od nieszczęsnego incydentu z magazynkiem, przebiegły nieco ciężej niż zwykle. W pracy starałam się za wszelką cenę pokazać Gale'owi, że nie przychodziłam, żeby się obijać. Dlatego przestawiłam mózg na tryb bojowej maszyny. Oznaczało to: więcej wrzeszczących dzieciaków, więcej sprzedawania lepiącej nieprzyjemnie ręce waty cukrowej i — o zgrozo — więcej mycia kibli.
W tym trudnym czasie co rusz napotykałam znerwicowaną Kailę, która prawie za każdym razem narzekała na Gale'a. Mieli problemy związane z filmem, ponieważ to, co Kaila uważała za dobre, Gale wolał usunąć, i na odwrót. Czasami widywałam ich razem; przyglądałam się ich sprzeczkom z boku. Tak naprawdę to wyglądały całkiem zabawnie — zwłaszcza kiedy Sanders wychodziła z siebie, a Rush śmiał się w najlepsze.
Jeszcze jedna znacząca rzecz uległa zmianie. Albo Gale rozmawiał ze swoim bratem, albo stało się to samoistnie, ale widywałam Ilaina zdecydowanie rzadziej. Spędzałam w jego towarzystwie praktycznie całe dnie, odkąd zaczęłam pracę w wesołym miasteczku, teraz jednak sprawiał wrażenie równie zabieganego, co ja. Mijaliśmy się we wszystkim, zbyt pochłonięci pracą, żeby mieć czas na nasze wcześniejsze ( i tak prowadzące do nikąd) dyskusje. Nie spotykaliśmy się nawet na spacerach — ostatnie dwa dni, z racji wciąż trwającej wizyty babci i jej popołudniowej, obowiązkowo wspólnej kawy, wychodziłam nieco później niż zwykle. Dzisiaj natomiast — kiedy wreszcie opuściłam dom punkt siedemnasta — nigdzie po drodze nie zauważyłam Ilaina.
Nie wyciągnęłam na wierzch jego kłamstwa dotyczącego nakazu nadzorowania mnie. Nie tylko nie miałam okazji, ale też nie widziałam w tym żadnego sensu. To jasne, że użył Gale'a jako wymówki, bo chciał dopilnować, żebym niczego nie spieprzyła. Miał słuszne podstawy: mówiłam mu, że ma mi nie rozkazywać. Nie trudno się domyślić; gdyby nie powołał się na swojego brata, nie posłuchałabym go chociażby na przekór.
Wróciłam pamięcią do ostatnio spędzonego wspólnie popołudnia. Wielka burza, zeszytowa tragedia i wypadek z magazynkiem. Westchnęłam, zatrzymując na dłużej myśl o zeszycie. Tamtego dnia od razu pojechałam po wszystkim do domu. Musiałam się przebrać. Zaraz potem miałam w tempie natychmiastowym wrócić do roboty, żeby Gale nie potrącił mi za dużo z dniówki, ale... Kiedy weszłam do pokoju i wyjęłam zeszyt, przez długie dziesięć minut siedziałam nad nim i sprawdzałam straty. Z trudem powstrzymywałam łzy, ale nie rozpłakałam się.
Nie lubiłam sobie pozwalać na chwilę słabości, nawet jeśli dookoła nie było świadków. Sama dla siebie byłam wystarczającym świadkiem. Nie dopuszczałam możliwości, by zakopać się w dole smutków. Zwyczajnie nie miałam na to czasu, musiałam przecież skupić się na pracy. Mama wydawała się pochmurnieć z każdym dniem. Praca, praca i praca — tylko to było teraz ważne.
Daisy dalej wąchała swój nowy ulubiony krzak, gdy telefon zawibrował mi w kieszeni, niczym echo wykrzyczanej z odległego końca miasta wiadomości.
Emmett Emanuel Stalker: Czemu masz wolne? Nie mam kogo szukać na przerwach!
Ja: ty miałeś wolne wczoraj.
Emmett Emanuel Stalker: Następnym razem prosimy Gale'a o ten sam termin. Nie możemy się nawet spotkać, to niedorzeczne
Ja: piszesz bez emotikonów. stało się coś?
Emmett Emanuel Stalker: Wiedziałabyś, gdybyś była w pracy :<
Zmarszczyłam brwi. Wstukałam odpowiedź, ale nie zdążyłam jej wysłać — usłyszałam dobiegający zza płotu, nieznany głos i telefon o mało nie wypadł mi z rąk.
— Twój piesek zabija mój krzak.
Szybko uniosłam wzrok i rozejrzałam się, ale nigdzie nie zauważyłam nadawcy komunikatu. Przełknęłam ślinę.
— Tu jestem — zawołał wysoki, uroczy głosik. Obniżyłam głowę, dopiero teraz dostrzegając małą, na oko dziesięcioletnią dziewczynkę, stojącą po drugiej stronie ogrodzenia. Dwie rude kitki podskoczyły razem z jej głową, kiedy przechyliła ją na bok i wbiła we mnie swoje ogromne, brązowe oczy — istną definicję dziecięcej niewinności.
— Um, słucham? — zapytałam rozkojarzona.
— Twój piesek. Zabija. Mój krzak. — Wskazała rączką na krzew białej róży, którym od jakiegoś czasu zajmowała się Daisy. Ściślej mówiąc, właśnie skończyła go oznaczać. Chyba już po raz setny. — Mama mówi, że psie siki źle działają na kwiatki.
— Tak, racja... — Odciągnęłam Daisy, tak jakby miało to sprawić, że jej mocz w magiczny sposób powróci do pęcherza. — Przepraszam.
Co za wstyd. Jak mogłam dopuścić do tego, żeby dziecko upominało mnie o mojej grubiańskości? Nigdy więcej zapuszczania się w tę okolicę. Nigdy!
— Jak ma imię?
— Kto?
— No pies.
— A, tak... Daisy.
Piegowatą buzię dziewczynki rozjaśnił szeroki uśmiech. Bez problemu przepchnęła rękę przez siatkę i wyciągnęła ją w stronę psa.
— Mogę ją pogłaskać? — Błyszczące zaciekawieniem oczy prześwidrowały mnie na wskroś.
— Jasne.
Zaczęła pieścić psa, na co pomerdał ogonem i polizał ją po rękach. Dziewczynka wybuchnęła dziecięcym, uroczym chichotem. Uśmiechnęłam się. Daisy nigdy nie miała w zwyczaju okazywać w żaden sposób agresji, szczególnie w stosunku do dzieci. Choć rzadko miała z nimi kontakt, uwielbiała je.
— Prim! Z kim rozmawiasz? — zawołał ktoś z głębi podwórka.
Niemal od razu odwróciłam głowę w tamtą stronę, lustrując wzrokiem ogromne, kwitnące kolorami podwórze. Wpasowany w nie, piękny, dwupiętrowy żółty dom, z każdej strony przyozdobiony był kwiatami. To więcej niż pewne, że któryś z mieszkańców pałał miłością do ogrodnictwa. Posiadał przy tym świetne wyczucie stylu; całość prezentowała się magicznie.
— Z taką panią! — odkrzyknęła niezbyt błyskotliwie, nawet nie spoglądając za siebie.
— Jaką panią? — dopytywał głos, o dziwo z każdą chwilą brzmiący coraz bardziej znajomo. Już miałam wycofać się i uciec, by nikt nie posądził mnie przypadkiem o próbę porwania dziecka bądź poszczucia go psem, kiedy...
— Lacey?
Stanęłam jak sparaliżowana i uśmiechnęłam się niezręcznie. Nie miałam pojęcia, jak się zachować. Jak zachowują się ludzie, których psy obsikują krzaki ich szefów?
— Eee... Cześć.
— Cześć! — Uśmiechnął się, równie zdezorientowany, tyle że bardziej wyluzowany, Gale. — Co ty tu robisz?
— Jej piesek sikał na nasz krzak — odpowiedziała za mnie Prim.
Dzięki, Prim.
— Mniej więcej — dodałam i podrapałam się po karku. Starałam się odpędzić kołaczące się z tyłu głowy, niczym natrętne muchy, myśli samobójcze. — To niechcący, przepraszam...
Gale na szczęście nie zezłościł się. Po prostu się zaśmiał. W tym czasie spuściłam głowę i i kopnęłam leżący przede mną kamyk.
— A co ty tu robisz? — podjęłam próbę zmiany tematu.
— Prawie mieszkam. — Wyszczerzył się charakterystyczną dla siebie, radioaktywną bielą. Może to tylko przez ten uroczy, beztroski uśmiech, ale w tamtym momencie wydał mi się młodszy. Dałabym mu maks dwadzieścia lat. — To mój dom rodzinny, mieszkałem tu, zanim się przeprowadziłem.
Pokiwałam powolnie głową, próbując przeanalizować zdobyte przed chwilą informacje. Dom rodzinny Gale'a? Więc Prim to jego siostra?
— Też tu gdzieś mieszkasz?
— Jakieś dziesięć minut w tamtą stronę. — Wskazałam za siebie kciukiem.
— No widzisz. Mały coś ten świat. — Skrzyżował ręce na klatce. — Więc tak spędzasz wolny dzień? Na spacerze w tym skwerze? — zapytał jak gdyby nigdy nic.
— Mam małe podwórko, a mój pies to w końcu dalmatyńczyk. Muszę codziennie wychodzić z nią na spacery, żeby się wyszalała.
Coś tu było nie tak. Zero surowości, zero zabiegania. Zero bycia szefem? To było coś nowego; nie znałam takiego Gale'a. Był taki radosny...
Zbyt radosny.
— Mogę się z nią pobawić? — zapytała błagalnie, zaabsorbowana głaskaniem Daisy, Prim.
— To zależy — odpowiedział z udawaną tajemniczością Gale. — Chcesz wejść na kawę? — zwrócił się do mnie. — Mrożoną. — Starł z czoła pot i nawet na moment nie przestawał się uśmiechać.
Boże — jaki on był uprzejmy! Czy to nie żywy dowód na to, jak bardzo praca i stres potrafiła zmienić człowieka? Gale prywatnie miał w sobie tyle luzu i tyle życzliwości, że nawet jeśli bardzo się starałam, trudno mi było nie zachowywać się w jego towarzystwie jak w towarzystwie zwykłego kolegi.
— Dzięki, naprawdę, ale i tak zbieram się już do domu, więc...
Zaproszenie bardzo mi schlebiało, to prawda. Tyle że nie mogłam zapominać, że Gale, nawet prywatnie, to jednak wciąż mój szef. Dzisiaj wypadał zapewne jeden z niewielu dni, kiedy miał w ogóle wolne. Nie mogłam go przecież nachodzić. A dokładniej jego i całej jego rodziny, bo przecież, jeśli dobrze zrozumiałam, nie mieszkał tu, tylko przyjechał ją odwiedzić.
— Daj spokój, wejdź chociaż na dziesięć minut. Jest okropny ukrop i nie wmówisz mi, że nie chce ci się pić. A Prim akurat pobawi się z psem.
— Tak! — Prim, która ani na chwilę nie przerwała pieszczot, zawtórowała mu natychmiastowo.
Zagryzłam policzek od środka i pomyślałam o pierwszej części jego wypowiedzi. Było tak gorąco... Lodowata kawa wydawała się istnym błogosławieństwem.
— Nie będę dłużej naciskał, ale masz minę, jakbyś miała ochotę na te kawę.
— Aż tak to po mnie widać?
— Zdecydowanie.
— No to... skoro już się wydało... to mogę w sumie na chwilę wejść...
Och, Lacey Gabriels, jesteś beznadziejna. Żeby cię przekupić, wystarczy głupia kawa.
Gale otworzył szeroko furtkę i ukłonił się zabawnie, zapraszając mnie gestem dłoni. Zadziałał w takim tempie, jakby obawiał się, że jeśli nie zrobi tego wystarczająco szybko, to ucieknę. Niewiele się pomylił. Rozsądna Lacey i Lacey Kochająca Kawę toczyły wewnątrz mnie zażartą bitwę. Wynik pozostawał nierozstrzygnięty aż do chwili, kiedy moja noga nie postała na posesji prawie-zamieszkanej przez Galena Rusha.
Gratulujemy zwycięstwa, Lacey Kochająca Kawę.
Rozejrzałam się dookoła, ledwie powstrzymując westchnięcia zachwytu. Czy nie trafiłam przypadkiem do Krainy Czarów? Może Prim ma tak naprawdę na imię Alice?
Dookoła rozrastały się najrozmaitsze odmiany róż. Po raz pierwszy w moich oczach zawirowało tyle ich kolorów na raz. Byłam wdzięczna Bogu, że nie pokarał mnie alergią na pyłki, bo zapach wiszący w powietrzu ocierał się o jakiś niebiański cud.
Trawnik sprawiał wrażenie, jakby ktoś codziennie przycinał każde jego źdźbełko nożyczkami. Miałam wyrzuty sumienia, że go deptałam. Szukałam poparcia swego zachwytu u Gale'a, ale wcale nie wyglądało na to, by go podzielał.
Dotarliśmy na taras domu, po drodze nawiązując luźną wymianę zdań. Spuściłam Daisy ze smyczy, uprzednio uprzedzając, że może ona potraktować swoimi sikami dużą część ogrodu. Gale machnął tylko ręką.
— Rodzice pojechali na zakupy. Póki twój pies nie zje kwiatków, mama nawet nie zauważy, że coś jest nie tak.
Zaśmiałam się i wreszcie, ku uciesze Primrose (sądząc po jej imieniu, miłość rodziców Gale'a do róż przełożyła się również na dziecko), pozwoliłam Daisy pozwiedzać nieco nowych terenów. W duszy modliłam się, żeby nic jej nie odbiło i nagle nie zmieniła diety na wegetariańską. Różana uczta w jej wydaniu zakończyłaby się katastrofą.
— Chodźmy na razie do środka, robienie kawy może chwile zająć — zaproponował Gale.
Zgodziłam się i mimo jego zapewnień, że było to zbędne, zdjęłam buty. Przez uchylone wcześniej drzwi tarasowe weszliśmy do dużego, przestronnego salonu połączonego z kuchnią. Nowoczesne wnętrze urządzono przytulnie, ale nie kiczowato. Białe ściany, niektóre przyozdobione tłoczoną tapetą, parkiet po części przysłonięty miękkim, futrzastym dywanem i meble z ciemnego drewna to to, co jako pierwsze rzucało się w oczy. Dostrzegłam również kolekcje kul śnieżnych i gnieniegdzie ramki na zdjęcia. Nie zdążyłam zatrzymać na żadnej z nich oka, bo Gale parł do przodu, a ja nie chciałam zostawać w tyle.
Zatrzymaliśmy się przy wysepce kuchennej. Gale otworzył szafkę i podparł się pod boki. Zachowywał się tak swobodnie, jakbyśmy znali się od lat. Doszłam do wniosku, że to chyba już po prostu część jego osobowości.
— To jakie są pani kawowe gusta?
— Tak naprawdę to cokolwiek, byle mocne i bez cukru.
— Bez cukru? — Rozszerzył oczy, które zabłyszczały jak dwie starannie wypolerowane butelki z ciemnozielonego szkła. — Jak to bez cukru? — Pokręcił przecząco głową. Zaczął grzebać i dłubać w ekspresie do kawy. — Cukier jest obowiązkowym składnikiem.
— Nie znasz się. On zabija cały sma... — Nie skończyłam mówić, bo coś dziwnego i miękkiego otarło się o moje kostki. Nie udało mi się powstrzymać pisku przerażenia spowodowanego tym nagłym atakiem.
Gale śmiał się. Z dezorientacją spojrzałam pod nogi, by zdać sobie sprawę, że moim zamachowcem był...
— Kotek? — zapytałam, wciąż jeszcze skonfundowana.
— Dinozaur! Nie widać?
Zgromiłam wzrokiem wciąż rechoczącego Gale'a i z powrotem skupiłam uwagę na zamachowcu.
Mały, biały, puchaty kotek. Wyglądał jak ulepiona z najczystszego śniegu śnieżka. Nieco przestraszony moją reakcją pobiegł do Rusha, który pomału opanowywał śmiech. Kot otarł się o jego łydki, ale ten ignorował go, zajęty przyrządzaniem kawy.
— Psiko, Kropa. Psik!
Gale uruchomił ekspres. W tym samym momencie usłyszałam na górze trzask zamykanych drzwi. Spięłam się, słysząc dochodzący ze schodów naprzeciwko narastający stukot kroków.
— Nie wiem, czy naćpałeś się helu, ale możesz się zamknąć, Gale? Usiłuję...
Zrobiło mi się gorąco. Bardziej niż wcześniej, chociaż na zewnątrz panowała prawie-susza. Pewnie już wcześniej byłam czerwona, ale teraz? Teraz musiałam zmienić kolor. Prawie jak kameleon. A właśnie, wspominałam już chyba kiedyś, że kameleony zmieniają kolor nie po to, aby wtopić się w tło, tylko żeby...
— Lacey. — Ilain zastygł na schodach. Zamrugał kilka razy, ale nie mogłam rozszyfrować, czy był zakłopotany, czy może tylko zaskoczony. Miał w rękach książkę, a na nosie czarne oprawki okularów, zsuwające mu się na nos. Od kiedy Ilain nosi okulary? Jednak bardziej niż ten fakt, moją uwagę przykuł jego brak odzienia na górnej partii ciała. Stał sobie w szortach, jakby był u siebie i wcale nie musiał nosić koszulki.
Otworzyłam usta i po chwili zamknęłam je. Dopiero teraz poszczególne informacje w moim mózgu poczęły łączyć się w zgodną całość. Ilain Rush. Galen Rush. Bracia. Rodzina. Dom rodzinny Gale'a. Dom Ilaina!
Boże, przecież on nie zachowywał się, jakby był u siebie.
On po prostu był u siebie!
Jak, ulicha, mogłam zapomnieć, że Gale i Ilain to bracia?
— Eee... — Brawo ja. Dajesz, Lacey! Jakie znasz jeszcze samogłoski?
Ilain jakby odblokował się; uniósł jedną brew. Spojrzał na brata, który stał obok mnie i uśmiechał się cwaniacko, zerkając to na mnie, to na Ilaina.
— Cześć. — Z ociąganiem zszedł do końca po schodach.
— Cześć... — odpowiedziałam, próbując z całych sił gapić się w jego twarz. Szkoda, że brak koszulki i jego wyraźnie zarysowany tors znacznie to utrudniały.
— To ten... — Spojrzał na mnie i tyłem oparł się o blat. Nieświadomie strącił z niego pustą szklankę, całe szczęście zdążył złapać ją w powietrzu. Odłożył ją na miejsce, udając, że to wcale nie miało miejsca, i odchrząknął. — Co cię sprowadza?
O matko, co to było?
— Zaprosiłem ją na kawę, bo tobie zajęłoby to wieki — odparł z dumą jego brat. — Nie ma za co. — Puścił strzałkę do Ilaina i nie czekając na odpowiedź, wziął swoją kawę spoczywającą na blacie i ruszył w stronę wyjścia.
Dlaczego nie zauważyłam, że ten idiota zrobił tylko jeden kubek, tylko dla siebie? I to na dodatek kubek termiczny?
Ten człowiek to jakiś geniusz zła.
Po drodze zgarnął leżące na stole kluczyki.
— Wiecie co? Ilain, zrób Lacey kawy, bo zapomniałem, że muszę kupić mamie nowy krzak. Wiecie, ma urodziny.
— Ta... Te w grudniu — dodał pod nosem Ilain, zaciskając szczękę. — I oddawaj moje kluczyki!
— Nope. — Schował je do kieszeni szortów i uśmiechnął się szeroko. — Zostawiłem swoje na górze i nie chce mi się po nie iść. Pamiętajcie, żeby zerkać na Prim, bo Leah wróci dopiero po południu. Papa! — Wyszedł, ale po pięciu sekundach wrócił się i jeszcze raz na nas wyjrzał. — A, no i lepiej się ubierz, bo Lacey zaraz zemdleje. Grzecznie mi tu, dzieciaki.
Starszy Rush zniknął, a ja, teraz już kompletnie zawstydzona, spojrzałam na podłogę. Zastanawiałam się, czy dało się wkopać w coś bardziej niż ja przed chwilą. Dlaczego zgodziłam się na tę głupią kawę?
____________________________________
SPÓŹNIONE WESOŁYCH ŚWIĄT! XD (prezent w postaci Polsatu)
I może bardziej trafnie na ten moment — udanego sylwestra i szczęśliwego Nowego Roku!
Nie pytajcie, gdzie zniknęłam. Wena się ze mnie ulotniła i ostatnio prawie nic nie piszę. Ale nie martwcie się — postanowienie noworoczne mam jedno (i wymyśliłam je przed chwilą) - będę pisać częściej! Co prawda znacząca większość z nas chyba wie, że owe postanowienia mają niewielkie przełożenie na rzeczywistość, ale mogę obiecać, że będę próbować.
Mam nadzieję, że po świątecznych pysznościach macie pełne brzuszki i jeszcze większą nadzieję, że nie będziecie mieć problemu z przywróceniem ich do poprzedniego stanu. Jeśli tak się nie stanie — bez obaw! Pewnie to waga się popsuła albo lustro was pogrubia. Ja nie mam w domu wagi, więc mam mniejsze skłonności do depresji.
W razie czego pamiętajcie, że jest jeszcze czekolada. Czekolada zawsze was pocieszy.
Pozdrawiam, ściskam i mam nadzieję, że się podobało ♥
Do następnego!
~Evil♥
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro