Chào các bạn! Vì nhiều lý do từ nay Truyen2U chính thức đổi tên là Truyen247.Pro. Mong các bạn tiếp tục ủng hộ truy cập tên miền mới này nhé! Mãi yêu... ♥

09. »Wygrałaś bitwę, ale to ja wygram wojnę«

Kaila Sanders to jedna z tych osób, której szczerość i dumę uwielbiało się lub nie cierpiało od pierwszej rozmowy.

Przykład A: W momencie kiedy Kaila pochwaliła wystrój mojego domu, mówiąc, że wszystko byłoby w porządku, gdyby nie tysiące tych przerażających aniołów, moja mama zaśmiała się i uznała, że jest urocza.

Przykład B: W tej samej chwili babcia stwierdziła, że Kaila "nie rozumie kunsztu sztuki, czego przykładem są jej szpile, które absolutnie nie współgrają ze stanowczo za dużą marynarą, prawdopodobnie ukradzioną dziadkowi".

— Ależ ukochana pani Gabriels, mój dziadek nie żyje od dziesięciu lat i zapewniam, że ta marynarka absolutnie nie stanowi po nim pamiątki — oznajmiła Kaila, szczerząc się serdecznie do popijającej kawę babci. — Kupiłam ją w pobliskim secondhandzie za niecałego funta i nie wybaczę pani, jeśli pani nie przyzna, że w połączeniu z moimi czerwonymi szpilkami wygląda zabójczo seksownie.

Babcia uniosła jedną z brwi i po raz kolejny zmierzyła dziewczynę oceniającym wzrokiem. Kaila miała na sobie czerwone obcasy, ciemne spodnie w kant, wciągnięty do nich biały T-shirt z czerwonym nadrukiem, zwykły czarny choker i wspomnianą już, nieszczęsną męską marynarkę w tym samym kolorze.

— Co to teraz za moda, że żeby być seksi, trzeba się ubrać jak chłop? — podsumowała babcia, której przede wszystkim charakterystyczna dla niej duma nie pozwalała zgodzić się ze zdaniem Sanders.

— Pierwsze słyszę, żeby chłopcy chodzili w szpilkach — odpowiedziała rozbawiona Kaila.

— A myślałam, że wy wiecie o tym najwięcej. — Jej starsza rozmówczyni machnęła ręką i westchnęła. — Teraz dwudziesty pierwszy wiek, to i chłopcy mogą...

Wszystkie zaśmiałyśmy się z ironicznej uwagi, której autorka właśnie wstała od stołu i ruszyła do zlewu, by opłukać filiżankę po swojej ulubionej, czarnej jak smoła, kawie. Kiedy tylko zakończyła czynność, przeciągnęła się i, ku niezadowoleniu mamy i ogromnym szoku Kaili, zrobiła gwiazdę przez całą długość kuchni.

Co tu dużo mówić... Mimo swojego wieku babcia Marleen zdecydowanie nie wyglądała i nie zachowywała się jak typowa babcia.

Uwielbiała biegać, kochała gimnastykę, codziennie katowała się najbardziej wyciskającymi treningami Mel B, wszystko robiła z klasą, unikała tandety jak ognia, kupując same praktyczne rzeczy, piła chyba mocniejszą kawę ode mnie i grała na ukulele niczym zawodowy Człowiek Orkiestra. Jej włosy — farbowany brąz — sięgały ramion i odrobinę podkręcały się na końcach, a odpowiedni makijaż, zamiast jak to często bywało u starszych kobiet, szpecić, jedynie delikatnie podkreślał to, co powinien.

Wszystko to skutkowało takim efektem, że zamiast sześćdziesięciu trzech lat, większość zapytanych osób dałaby jej maks pięćdziesiąt.

Jej odwiedziny prawie zawsze były niezapowiedziane. Przedwczoraj, kiedy udało nam się skończyć rozwieszać plakaty i wreszcie dowlekłam się do domu, już na wstępie mogłam zapomnieć o popołudniowym spacerze z Daisy. Kiedy tylko uchyliłam drzwi do pokoju, zastałam w nim sprzątającą go Marleen, uparcie narzekającą na to, że jak zwykle trzymałam pod łóżkiem milion pudełek.

Chyba nie musiałam wspominać, że oto i kolejny raz o mało nie zeszłam na zawał.

Wkrótce wyszło na jaw, że wizyta została oficjalnie przedłużona na wakacyjny pobyt i tak oto trzeci dzień z rzędu babcia kompletnie opanowała nasz dom. Przez zbieg okoliczności miała przy tym przyjemność poznać się przy obiedzie z Kailą, której specyficzny styl i nieokiełznana szczerość zdecydowanie stanowiła dla jej oczu sól.

Ale skąd właściwie Kaila wzięła się u nas na obiedzie?

Wczorajsze spotkanie zapoznawcze jej i Gale'a okazało się niewypałem, z racji że Sanders była umówiona na jakąś sesję zdjęciową w Londynie. Mimo wszystko, kiedy dwa dni temu stanęłam przed jej drzwiami, oferując główną rolę w amatorskim dziele kierownika Palace Pier, wydawała się całkiem zaciekawiona. Natomiast na wspomnienie o wysokiej nagrodzie pieniężnej i szansie na dostrzeżenie jej przez wyżej postawionych profesjonalistów, niemalże wyściskała mnie w progu swojego niewielkiego domu.

Dlatego właśnie dzisiejszego popołudnia, kiedy nastał czas mojej drugiej zmiany, Kaila dobijała się do mojego wyciszonego telefonu jak potłuczona. W tym czasie, niczego nieświadoma, zastanawiałam się, w co powinnam się ubrać, bo wszystkie moje ulubione bluzki wylądowały już w praniu. Zniecierpliwiona sąsiadka zdecydowała się dotrzeć do mnie drogą stacjonarną, jednak ku jej nieszczęściu, drzwi otworzyła jej moja mama. Należy zauważyć, że ludzie przychodzący bezpośrednio do mnie to prawdziwa rzadkość. Kaila, którą zdiagnozowano jako moją potencjalną koleżankę, niemalże siłą zaciągnięta została do środka.

— Mamo! Uważaj, tu jest ciasno! — ponagliła babcię córka.

— Och, Vivianne, chciałam tylko roruszać stawy. Wyluzuj. — Marleen ziewnęła i opadła z powrotem na wolne krzesło.

— Łał, to było super! — podekscytowała się wyszczerzona Kaila. — A umie pani stanąć na rękach?

— Oczywiście! — odparła niemal urażona i już chciała wstać, kiedy zatrzymała ją chwytająca za ramię mama.

— Może innym razem? Dziewczynki chyba muszą już iść... Patrzcie, która to już godzina. — Rozpoznałam sugestię mamy po błagalnym spojrzeniu posłanym w moją stronę.

— A no racja! — podchwyciłam wymówkę. — Wstawaj, musimy lecieć. — Szturchnęłam Kaile w ramię, na co wydęła usta i spojrzała na mnie spode łba.

— No już, już...

— Ale Vivianne, Kaila nawet nie zjadła obiadu — zauważyła oburzona Marleen. Ta jedna obiadowa cecha łączyła ją z każdą inną, przeciętną babcią.

Równocześnie spojrzałyśmy na talerz Kailii, który faktycznie prawie niczym nie różnił się od stanu pierwotnego. Sanders jedynie odwróciła wzrok i przeprosiła, zarzekając się, że to przez to, że jadła w domu. Mimo usilnych namów podziękowała i po pożegnaniu z babcią i mamą, udałyśmy się w drogę.

— Twoja babcia jest super. Mama zresztą też — oznajmiła, kiedy dochodziłyśmy do skrzyżowania.

— Są ostro walnięte, wiem.

— Raczej totalnie odjechane — zaprzeczyła. — To aż dziwne, że przy nich uchowała się taka oaza spokoju jak Lacey Gabriels. Czyżbyś odziedziczyła temperament po tacie?

Parsknęłam odruchowo, rozbawiona ironią jej słów, z której nawet nie zdawała sobie sprawy. Chętnie bym ci odpowiedziała, najdroższa Kailo, ale, do jasnej cholery, nie mam bladego pojęcia, jaki mój tatuś miał temperament.

— Kto wie — skomentowałam jedynie, następnie głośno wzdychając.

— Lays! I nowa pani aktorka! — wykrzyknął rozradowany Emmett, kiedy zbliżyłyśmy się na odpowiednią odległość.

— To ten twój kolega? Ale on wie, że ja jestem młoda, prawda? — fuknęła Kaila.

— Oczywiście, pani Top Model. — Przewróciłam z uśmiechem oczami.

Stanęłyśmy przy pasach, ostatnimi czasy stanowiących niemal codzienny punkt spotkań moich i Emanuela. Całkiem zielona okolica, w której zamieszkiwałam, kończyła się mniej więcej w tym miejscu, dalej zamieniając się w bardziej zabudowane obszary. Mimo wszystko, pośrodku chodnika, tuż obok słupa z przyciskiem i tak prawie nigdy nieużywanego światła, rosło ogromne, samotne drzewo. Podobno lata temu, kiedy budowali pobliskie osiedle, grupa hipisów zrobiła tu protest i przywiązała się do niego łańcuchami, jak w tych wszystkich filmach. Emmett opowiedział mi tę historię, podkreślając, że był pewny, że w tym wszystkim brał udział wujek przyrodniego brata jego pradziadka i to właśnie po nim odziedziczył swoją ponadprzeciętną męskość i siłę woli.

Dokładnie pod tym samym drzewem stał i czekał na nas szeroko uśmiechnięty. Odbił się od jego pnia nogą, przywitał się z nami i przy okazji przedstawił stojącej obok Kaili. W swoich czerwonych, sześciocentymetrowych szpilkach przewyższała go o jakieś pół głowy.

— Łał, stosujesz jakieś balsamy, że jesteś taka biała mimo środka lata? — walnął bez ogródek Em.

— Nie. Bycie truposzem jest u mnie rodzinne. — Rozłożyła ręce.

— Widać, że z ciebie dobra aktorka. — Puścił jej oczko i strzałeczkę. —Przez chwilę pomyślałem, że cała twoja rodzina już nie żyje.

— To właśnie miałam na myśli.

Emmet momentalnie zrobił się cały czerwony.

— Przepraszam! Przykro mi, nie wiedzia...

— Och, no proszę cię. Żartowałam przecież.

— Matko — odetchnął i zwrócił się do mnie — widzę, że nawet koleżanki podzielają twój czarny humor. Wiesz, że na dłuższą metę to aż niezdrowe?

♪♫♪

— Okej, to gdzie się chowa ten od siedmiu boleści reżyserek? — Kaila strzeliła kostkami, jakby za chwilę miała stanąć do walki.

Znajdowaliśmy się w znanym nam już Tu, czyli w miejscu, w którym pięć dni temu po raz pierwszy spotkałam Gale'a (lub jak wciąż go nazywał Em, Seksiaka Od Skrzynek). Dokładnie Tu umówiłam się z nim wczoraj, przepraszając, że nie udało mi się sprowadzić Kaili wcześniej niż następnego dnia.

Jak spod ziemi wyrósł przed nami wysoki, i jak to często ostatnio bywało nieco zdenerwowany, Galen Rush. Nie miał na sobie nawet czapki zarzuconej tyłem na przód. Zamiast tego w dłoniach trzymał ogromną teczkę, z której niemal wysypywały się papierki. Kiedy uniósł wzrok, a butelkowa zieleń jego oczu spotkała się z moimi węglikami, uśmiechnął się półgębkiem i zbliżył się, dopiero po chwili spostrzegając stojących obok Emmetta i długo wyczekiwaną Sanders.

Gale wbił zaciekawione, ale zarazem oceniające spojrzenie w moją koleżankę, a potem zrobił TO — ponownie oślepił świat swoim śnieżnobiałym uśmiechem!

— Ach więc oto i domniemana legenda — rzucił na wstępie, na co Kaila uniosła jedną z brwi.

— I oto domniemany pan reżyser-kamerzysta-montażysta — odparła niewzruszona, jakby ta przeszywająca biel nie zrobiła na niej żadnego wrażenia.

Gale zamrugał kilka razy, chyba nieco zdziwiony taką reakcją, po czym z rozbawieniem przytaknął głową.

— Tak więc o co tu właściwie chodzi? Czy mogłabym zobaczyć scenariusz i warunki umowy? No i oczywiście dotychczasową twórczość, bo muszę ocenić, czy w ogóle oferta jest warta zachodu... — wypaplała na jednym wdechu, nie mając w sobie ani odrobiny z podekscytowanej dziewczyny, która jeszcze dzisiaj rano zawitała do moich drzwi.

Rush ponownie pokiwał głową, ani na moment nie spuszczając z niej wzroku, po czym uśmiechnął się i pełnym spokoju głosem odpowiedział:

— Nie ma jeszcze scenariusza. Tym bardziej żadnej umowy. Filmów jest za to sporo i może mam jakieś na telefonie.

Sanders rozdziawiła buzię niczym urażona diva.

— Żartujesz sobie ze mnie?

— Skądże.

Zapadła cisza, w której obydwoje mierzyli się spojrzeniami. Rush sympatycznym i raczej rozbawionym, Kaila natomiast dość atakującym.

— To naprawdę aż taka amatorszczyzna? — wypaliła w końcu z rezygnacją.

Gale wskazał palcem na nagłówek plakatu wiszącego tuż obok nich.

— Cóż. Jak sama nazwa głosi.

Kaila podążyła wzrokiem za wskazanym bannerem, po czym przygryzła wargi.

— Jesteś zainteresowana, czy nie? — zapytał Rush, wzdychając i zakładając ręce na piersi, co z teczką w dłoniach nie było aż tak proste. — Jeśli tak, to zejdź z tronu, księżniczko, i zrozum, że to nie żadna hollywoodzka produkcja.

Zacisnęła wargi. Westchnęła, po czym pokręciła głową i uśmiechnęła się.

— Ach więc, Gil...

— Gale — poprawił ją, nie kryjąc uśmiechu.

— Ustalmy parę rzeczy — ciągnęła, nie przejmując się uwagą — pierwsza, to że nie znoszę nazywania mnie księżniczką, więc nigdy, absolutnie nigdy, nie waż się tak do mnie zwracać. Druga, to że nagrodą pieniężną podzielimy się równo po połowie. I trzecia oraz najważniejsza: zanim w ogóle zaczniemy gadać o jakiejś współpracy, chciałabym usłyszeć chociaż koncept pomysłu.

Gale zaśmiał się i popatrzył na mnie, przechylając głowę w bok niczym swój młodszy brat.

— Kogo ty mi tu przyprowadziłaś, Lacey? Angeline Jolie? Natalie Portman? Bo już się pogubiłem.

Mimowolnie cicho się zaśmiałam, za co zostałam ukarana przez sąsiadkę spojrzeniem w stylu zdradzasz-solidarności-jajników. Kaila, jak to miała w zwyczaju, fuknęła, po czym machnęła ręką i z dezaprobatą pokręciła głową.

— Dobra. Nic z tego nie wyjdzie — zapowiedziała urażona, ale w momencie, kiedy się odwróciła, Gale złapał ją za nadgarstek i odwrócił z powrotem w swoją stronę. Zdezorientowana zamrugała kilka razy, w czasie gdy on bezczelnie objechał ją wzrokiem z góry do dołu i z powrotem.

— Ja za to myślę odwrotnie.

Emmett zagwizdał, a onieśmielona Kaila wyrwała rękę i zmrużyła oczy.

— Miło wiedzieć, że myślisz — zatrzymała się, chowając dłonie z plecy — ale w tej chwili nie ma to już większego znaczenia.

— Nawet jeśli nagrodą pieniężną podzielimy się po połowie?

— Tak. Nasza współpraca byłaby zbyt trudna.

— Jestem w stanie się z tym zmierzyć, Pani Divo. — Nie odpuszczał.

Kaila zamilkła, westchnęła i po chwili ciszy w końcu się odezwała:

— Co cię tak nagle przekonało, Gil? — Podparła się rękami pod boki.

— Mam na imię Gale — ponownie ją poprawił. — A przekonała mnie twoja uroda, Kailo Sanders. — Uśmiechnął się.

— No tak. Super! — udała, że wcale nie ruszyła jej ta uwaga, chociaż jej zaróżowione policzki wyrażały coś zupełnie innego. Na przekór jej powadze, Rush nie przestawał się uśmiechać.

— To co, wejdziesz do środka? — Wskazał kciukiem swoją siedzibę główną. — Pokażę ci filmy i przedstawię pomysł. Tak jak chciałaś — zauważył.

Zastanowiła się chwilę w milczeniu. Przygryzła wargę, bawiąc się nieświadomie szczupłymi palcami i ich pomalowanymi na bordowo paznokciami.

No i poszła.

  ♪♫♪  

Gapiłam się w niezbyt bystre oczy wielkiej, plastikowej figury Frankensteina i wciąż zadawałam sobie to samo pytanie.

Co ja tu w ogóle robię?

Ilain, jakby czytając mi w myślach, stanął po prawej stronie naszego wdzięcznego, nieżywego koleżki i objął go.

— Boisz się? — zapytał z prowokacyjnym uśmiechem, który miałam ochotę zdjąć mu z twarzy, zgnieść w kulkę i wyrzucić do stojącego obok kosza na śmieci.

— Jak można się bać wielkiego, bezmózgiego kawałka plastiku?

— Ale Frankenstein ma mózg. — Spojrzał na mnie z wyrzutem. — Nie oglądałaś filmu? 

— Może ten prawdziwy ma, ale on... — postukałam w plastikową podróbkę — na pewno nie. Tak samo jak serca. Oraz całej reszty.

— I właśnie brak serca was łączy — zauważył, klepiąc w ramię równocześnie potwora, jak i mnie.

— A was brak mózgu. — Powtórzyłam jego gest.

Uśmiechnął się, spuścił wzrok i pokiwał głową w geście kapitulacji.

Słońce leniwie dobijało do horyzontu. Staliśmy przed wielkim Bardzo Nawiedzonym Domem i musiałam przyznać, że chociaż ludzie z naszej szkoły nieraz wypominali jego beznadziejność (wystarczyło spojrzeć na nazwę, podobno mającą "przyciągać klientów"...), to z zewnątrz robił wrażenie. Oczywiście już na pierwszy rzut oka było widać, że wiele elementów takich jak okna albo rzeźbienia ścian to zwykłe naprasowane atrapy, ale sam ogół prezentował się całkiem... Przerażająco.

— Dlaczego nie możesz się tym zająć sam? — zapytałam z wyrzutem, spoglądając na zatopiony w wieczornym świetle gmach.

— Jesteśmy partnerami w zbrodni, Lacey. — Ilain przewrócił oczami, jakbym nie wiedziała czegoś oczywistego. — Nie możesz wystawić mnie do wiatru. Chyba że... Czyżbyś jednak się bała? — Z zaskoczenia złapał mnie za ramiona, powodując przechodzące przez całe ciało dreszcze. Odpłaciłam się wrogim spojrzeniem. — Nie masz czego, Lacey. Zaufaj mi.

Zmarszczyłam nos i odrzuciłam włosy na plecy.

— Nie boję się takich głupot... Po prostu nie mam ochoty wchodzić do tej rudery. No i niby dlaczego musimy to sprawdzać teraz? — Rozłożyłam pretensjonalnie ręce. — W środku nocy?

— Jest dwudziesta. — Ilain popatrzył na mnie z politowaniem i uśmiechnął się kpiąco. 

Wydęłam usta, odwróciłam wzrok i po raz kolejny przewertowałam mój mózg (którego w przeciwieństwie do niektórych, byłam szczęśliwą posiadaczką) w poszukiwaniu jakichś logicznych argumentów przeciw sprawdzaniu, czy w Bardzo Nawiedzonym Domu wszystko straszyło, jak należy. Już miałam się poddać, kiedy poczułam jak coś, a raczej ktoś, sięgający mi nieco ponad pasa, z uporem pociągnął mnie za rękę.

— To ty! — wrzasnął uszczęśliwiony głosik chłopca, w którym rozpoznałam blondynka poznanego pierwszego dnia pracy pod budką z frytkami. Nie pamiętałam, jak miał na imię, chociaż on szczerzył się i patrzył się na mnie, jakby zobaczył milion dolarów.

— Vince! — zawołał z irytacją Ilain, podchodząc bliżej i wpatrując się w niego, jakby coś przeskrobał. — Dlaczego kręcisz się tutaj sam? Wiesz, która jest godzina?

Vince puścił moją rękę, przybrał urażoną minę i prychnął z wyższością.

Wie-em. Ale mama ma dzisiaj drugą zmianę. — Wyszczerzył się przebiegle.

— Kiedy zrozumiesz, że to wcale nie znaczy, że możesz się tu włóczyć samopas?

— Tak? A jakoś z tobą to mogę jeść frytki, hę?

— Wtedy jesteś ze mną, a nie sam. 

— Teraz też nie jestem sam. Jestem z nią. — Wskazał na mnie kciukiem. — Jak masz na imię, bella? — Puścił mi oczko, na co ledwie wstrzymałam atak śmiechu.

— Lacey.

— Lacey chętnie mnie popilnuje, prawda? — Wysłał mi radosne spojrzenie. — Tobie nie ufam, odkąd zawiodłeś mnie w miłosnych poradach — zwrócił się do Ilaina wrogim tonem głosu. —Wciąż nie mogę zapomnieć o swojej miłości, na którą przez ciebie straciłem szansę!

— Niby dlaczego przeze mnie?

— Bo mnie okłamałeś. Powiedziałeś, że moja miłość sobie idzie...

Rozbawiony, jednak widocznie przyzwyczajony do stylu bycia Vince'a Ilain, pokręcił z politowaniem głową. Tymczasem ja wróciłam wspomnieniami do pierwszego dnia w Palace Pier, kiedy to zrobiłam cudowne show i wyłożyłam się na deskach molo tuż pod nosem chłopaków.

Mały miał rację. Faktycznie była wtedy mowa o jakiejś jego miłości.

— Trzeba było być bardziej czujnym, Vincencie — upomniał dzieciaka Rush, przybierając przebiegły uśmieszek. — Przecież nie wiedziałem nawet, jak ona wygląda. 

— Ale... Ale ja mam tylko dziesięć lat! — odkrzyknął, jakby to był argument bijący wszystkie inne na głowę. — I nie mów na mnie Vincent...!

Ilain westchnął, tłumiąc uśmiech, a następnie odgarnął opadające na czoło kosmyki. Zatrzymałam dłużej wzrok na niebieskich przebłyskach jego włosów, zastanawiając się, jak dawno temu przegrał ten swój zakład i dlaczego w ogóle je przefarbował.

— Niech będzie. Przepraszam. W każdym razie teraz musisz iść już do mamy, bo ja i Lacey zamierzamy ogarnąć Bardzo Nawiedzony Dom, więc...

— Ja też chcę! — przerwał mu energicznie Vince. — Ruszajmy na podróż życia! Lacey, będziesz ze mną w wagoniku? — Popatrzył na mnie błagalnie, a ja, niezupełnie wiedząc, co zrobić, zwróciłam pytający wzrok na Ilaina.

— Wykluczone — rzucił stanowczo. — Jesteś za mały.

— Nie jestem!

— Tak? To proszę. — Wskazał na wielką miarkę stojącą obok Frankensteina. — Stań tu i sprawdź.

Oburzony Vincent wyminął go i z dumą podszedł do wskaźnika minimalnego wzrostu. Zagryzł wargi i skrzyżował ręce na piersi, ukradkiem zerkając za siebie i starając się dostrzec, czy dosięga odpowiedniej linii. Brakowało mu jakichś dwóch centymetrów, więc stanął na palcach.

— Widzę przecież, że oszukujesz! Jesteś za niski, nigdzie nie idziesz.

— No weź, Ilain! — Tupnął nogą, wyraźnie wkurzony. — Mam już dziesięć lat! — ponownie użył swojego ulubionego argumentu, tym razem w zupełnie odwrotnym kontekście.

Ilain podszedł bliżej, puknął go bez uprzedzenia w czoło i pokazał mu, dokąd sięga na wskaźniku.

— Jesteś. Za. Mały. 

— Super! I przez taką bzdurę zostawicie mnie samego... — Zrobił smutną minę, jakby zaraz miał się rozpłakać i... Przytulił się do mnie?

Początkowo zmieszana, w końcu delikatnie pogłaskałam go po głowie. Wyglądał tak niewinnie, że musiałam przyznać, że nawet mi zrobiło się go szkoda.

— To może odpuśćmy dziś ten dom strachu i chodźmy gdzieś indziej? — odezwałam się w końcu.

Vince wciąż wyglądał, jakby miał się poryczeć. No właśnie, wyglądał — szkoda, że to tylko pozory. Nie umknęło mojej uwadze, jak  kątem oka sprawdzał reakcję Ilaina. Co za mały oszust!

— Ale ty zdajesz sobie sprawę, że on udaje? — Mój współpracownik zaśmiał się i uniósł brew. Vince spanikował, ale dalej spoglądał na mnie z wyreżyserowanym smutkiem.

Czy zdawałam sobie sprawę z tego, że zwyczajnie grał mi na sumieniu?

Tak.

Czy miałam coś przeciwko?

Nie. Wręcz przeciwnie.

— Jak możesz tak mówić? — zaczęłam z przejęciem, równocześnie odwzajemniając uścisk dzieciaka. — To jeszcze tylko dziecko... — Westchnęłam z udawaną dezaprobatą i spojrzałam na Ilaina, jakbym miała do czynienia z jakimś bestialskim zwyrolem. — Sam sobie sprawdzaj Bardzo Nawiedzony Dom. My idziemy na lody!

Vincent momentalnie się ode mnie oderwał i odtańczył (dość ułomny) taniec szczęścia.

— Tak! Jesteś najlepsza, Lacey!

Ilain zaśmiał się i popatrzył na mnie, a to wystarczyło, żebym się domyśliła. Doskonale wiedział, że wykorzystałam okazję, by uniknąć odwiedzin Bardzo Nawiedzonego Domu. Co prawda nigdy w nim nawet nie byłam, ale nie chciałam ryzykować życia, narażając się na atak wszystkich tych plastikowych kukieł.

Wkrótce ruszyliśmy w kierunku budki z lodami. Ciepłe nocne powietrze owiewało nam skórę, a gwiazdy zerkały z nieba, jakby niepewne, czy mogą w ogóle nas podglądać i sprawdzać, co porabiamy. Ilain zaczarował kasjerkę swoim uśmiechem (i identyfikatorem) i tak oto po raz kolejny (i pewnie nie ostatni) każde z nas otrzymało jedzenie na koszt firmy.

— Tym razem ci się upiekło, Jaskółko — usłyszałam cichy głos, którego właściciel patrzył na mnie z dziwacznym uśmiechem.

— Nie wiem, o czym mówisz — skłamałam, biorąc przykład z Vince'a i zachłannie zajadając się lodami.

— Nie odpuszczę ci, wiesz? Wygrałaś bitwę, ale to ja wygram wojnę. — Wgryzł się w czekoladową gałkę.

Odrobina truskawkowych lodów spłynęła mi po nadgarstku, kiedy z lekkim niepokojem wpatrywałam się w jego zagadkowe oczy. I może po prostu doszukiwałam się podwójnego dna, ale z jakiegoś powodu znowu miałam dziwne przeczucie, że jego słowa wcale nie odnosiły się wyłącznie do Bardzo Nawiedzonego Domu.

_________________

Tak Was wszystkich uwielbiam, że wrzucam rozdział (ponad 3400 słów!) trochę wcześniej ♥ Kiski i lofki, nie ma za co! xx

Głowy do góry, wytrzymamy czwartek, a potem już tylko piąteczek. Co oznacza (oprócz nauki): więcej żarcia, więcej spania, więcej pisania i co za tym idzie... więcej czytania, huehueh.

Jak oceniacie rozdział? Jakieś szczególne refleksje? U mnie tylko jedna: Czy nie uważacie, że Emmett odziedziczył po swoich przodkach również miłość do biologii? Przyrodni brat wujka pradziadka kochał drzewa, natomiast Em... nieco zboczył na drogę medycyny i upodobał sobie  CZERWONKĘ. Hmm... Zostawiam Was z tą teorią i lecę do nauki, zróbcie z nią co chcecie!

Do następnego!

~EvilCatt ♥

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro