Chào các bạn! Vì nhiều lý do từ nay Truyen2U chính thức đổi tên là Truyen247.Pro. Mong các bạn tiếp tục ủng hộ truy cập tên miền mới này nhé! Mãi yêu... ♥

02. »Mogę ci zrobić zdjęcie?«

Zgubiłam się

Zgubiłam się gdzieś po drodze
Gdzieś pomiędzy
Gdzieś na skraju
Trwając tak przez długie dni

I tak nagle i bezszelestnie
Zapomniałam jak oddychać

Westchnęłam i rzuciłam ołówkiem gdzieś przed siebie. Pech chciał, że wleciał za najgorszy do odsunięcia regał. Ugh, serio?

Wtuliłam twarz w poduszkę i wydałam z siebie dziwny odgłos przypominający jęk.

— Cey-Cey!

Mama prawie zawsze wołała na mnie Cey-Cey. Czasami zastanawiałam się, dlaczego nie nazwała mnie po prostu Cecilia. Wtedy miałoby to trochę więcej sensu, bo:

1. Pisownia Cey-Cey musi wyglądać dość śmiesznie i jakoś tak dziwnie, podczas gdy Cece już trochę mniej.

2. Emanuel-Emmet Hackett nie wpadłby nigdy na pomysł nazywania mnie paczką chipsów.

Pomięta kartka w kratkę patrzyła na mnie posępnie z łóżka, błagając o litość. Wszystko dlatego, że stałam nad nią, a ona dobrze wiedziała, że to w moich rękach spoczywały jej dalsze losy. Niewzruszona tym zachowaniem wyrwałam ją jednym ruchem z zeszytu i, po uprzednim zgnieceniu w kulkę, rzuciłam gdzieś przed siebie.

Na szczęście tor lotu papierowej kulki różnił się od toru lotu ołówka. Pocisk, przemierzający pokój z dumną prędkością metra na sekundę, trafił idealnie w głowę dziewczyny z obrazu podarowanego mi przez babcię. Przeprosiłam w duchu anielicę, za to, że złamałam zasadę i dobiłam leżącego, a następnie podniosłam się z łóżka i wyszłam z pomieszczenia.

Przemierzałam korytarz, którego ściany ozdobiono anielskimi malowidłami. Tak właściwie to nie tyle anielskimi co podniebnymi — kiedy szło się wzdłuż tego korytarza, czuło się trochę jak na spacerze pomiędzy obłokami. Zza białych, puchatych chmur gdzieniegdzie dało się dostrzec sylwetki aniołów, ale były one zamglone i niewyraźne. Stanowiły zagadkę, którą każdy rozszyfrowywał na swój własny sposób.

Zarówno sufit jak i ściany to odzwierciedlenie nieba w interpretacji mamy i babci. Kobiety na tworzeniu dzieła swojego życia spędziły długie tygodnie, ale teraz śmiało można stwierdzić, że było warto. Niebo spowiło naszą anielską chatkę cieniutką warstewką magii — dziwnej, nietypowej, ale właśnie przez to dopasowanej do nas jak ulał.

Ponieważ dom, w którym mieszkaliśmy, był parterowy, nie musiałam pokonywać żadnych schodów, aby dotrzeć do warsztatu mamy. Postawiłam pierwszy krok w kolejnym pomieszczeniu wyglądającym jak nie z tego świata i zauważyłam, że właśnie wykańczała pędzlem wysoką na pół metra rzeźbę.

Chyba nie musiałam mówić, co ta rzeźba przedstawiała.

— Łał — ożywiłam się, dostrzegając, nad czym pracowała. — Fernando jest już prawie gotowy!

— Tak szybko dorasta... — Przetarła czoło ręką, na której miała farbę, przez co, zamiast zetrzeć pot, pokryła je srebrną mazią. 

Oto i wychodzi na jaw kolejne dziwactwo mojej mamy: każda jej rzeźba czy figurka na starcie dostawała imię. Fernando to tylko jeden z wielu amantów — tydzień temu pożegnaliśmy Rodrigo, nad którym wylewała swoje poty aż pięć dni. Przed nim wiernie pracowała nad Pablito. A miesiąc temu — Sulejmanie.

Jakby ktoś jeszcze się nie zorientował, moja mama miała słabość do telenoweli.

— Wyszedł świetnie — oznajmiłam, uśmiechając się pogodnie. I naprawdę miałam rację — Figurę tego smukłego, wysokiego anioła wyrzeźbiła z widoczną, najwyższą starannością, a nadane mu podniebne barwy dodawały pracy podniosłości. — Cudna robota, mamo.

Wyszczerzyła się, gapiąc się na Fernando i zapewne analizując, czy należałoby coś jeszcze poprawić.

— Cieszę się. Miejmy nadzieję, że tej babci również się spodoba.

Jednym z podstawowych wymogów mamy, kiedy ludzie składali do niej zamówienia, było podanie dla kogo dana figura ma zostać stworzona. Dopiero wtedy, jakby tchnięta jakąś nadludzką siłą, wkładała w swoje prace sto, a nawet sto dziesięć procent.

Więc co z Fernando? Miał on być prezentem na osiemdziesiąte urodziny matki klientki.

— Na pewno. Jakbym ja była tą babcią, to od dostania Fernando modliłabym się już tylko do niego. — Mrugnęłam rozbawiona.

— Cey-Cey!

— Natomiast gdybym była anielicą... Och, Fernando! Brałabym cię, pókiś jeszcze gorący!

Chyba chciała wyglądać na oburzoną, ale średnio jej to wychodziło. Nawet nie potrafiła zbytnio ukryć uśmiechu.

— Dość o Fernando — zaśmiała się. — Chciałam ci pokazać, co wpadło mi w ręce, gdy przedwczoraj wracałam z miasta. Kompletnie o tym zapomniałam.

Spojrzałam na nią z zaciekawieniem. Bez słowa obróciła się do wiszącego za nią parapetu i zabrała z niego jakąś ulotkę, którą wcisnęła mi w ręce.

Papierek okazał się reklamą z informacją o osobach poszukiwanych do zatrudnienia na wakacje w małej, nowo otwartej cukiernio-restauracji blisko plaży. Pracodawca obiecywał "niemałe wynagrodzenie", a zdjęcie wnętrza wyglądało interesująco.

Szukałam pracy już od jakichś trzech dni — w mieście, przy plaży, w pobliskich sklepach. Wszędzie albo już znaleźli pracowników, albo w ogóle ich nie szukali.

W tym wypadku oferta na stanowisku kelnerki wydała mi się pracą marzeń.

— I co myślisz?

— Tak — odparłam, szczerząc się do półmiska pączków na zdjęciu, jakby był tam naszykowany specjalnie dla mnie. — I to takie tak z caps lockiem.

— To co? Dzwonisz do nich?

 Zastanowiłam się chwilę, dostrzegając w rogu kartki numer telefonu.

— Chyba się tam po prostu przejdę — zdecydowałam, po czym złożyłam reklamę na pół i wbiłam ją do kieszeni czarnych szortów. — No wiesz, zrobię lepsze wrażenie i zobaczę przy okazji, jak to w ogóle wygląda.

— Dobra decyzja. — Zamrugała brązowymi, śmiejącymi się oczami. — Ja i Fernando jesteśmy za.

♫♪♫

Około południa udało mi się zebrać i wyjść z domu. Daisy chyba się obraziła, że bez żadnego uprzedzenia tak nagle ją zostawiłam, ale przecież nie mogłam iść szukać pracy z psem. Postanowiłam wynagrodzić jej to bolesne rozstanie, kupując w drodze powrotnej jakieś smakołyki.

Kiedy tylko opuściłam podwórko, a charakterystycznie skrzypiąca furtka zamknęła się, usłyszałam z naprzeciwka bardzo znajomy odgłos, który tak jak wiele innych rzeczy, składał się już na moją rutynę.

— NOSZ CHOLERA JASNA!

Łup, łup, łup.

— KURDE PIEPRZONA BLASZKA! 

Zaśmiałam się mimowolnie i po oparciu się o płot, dalej oglądałam odbywające się przede mną przedstawienie. Główna aktorka tego spektaklu — wyjątkowo chuda, wysoka platynowa blondynka o włosach sięgających mniej więcej ramion — była tak zaaferowana siłowaniem się z drzwiami i nokautowaniem ich kopniakami, że nawet mnie nie zauważyła.

— PIERDZIELONA MOTYLA NOGA! — krzyknęła po raz kolejny, szarpiąc się z klamką jak niezwykle natarczywy Świadek Jechowy.

— PSIA KOŚĆ! — dołączyłam do koncertu przypałowych narzekań.

Dopiero teraz, słysząc mój głos, przerwała swoją czynność, odwróciła się i wyszczerzyła dość sarkastycznie.

— Bawi cię to, Gabriels? — Oparła dłonie na talii i zacisnęła usta.

— Ależ skąd, Sanders. Chciałam jedynie pomóc ci w dowaleniu tym drzwiom — odparłam niewzruszona i przestąpiłam na drugą stronę ulicy, gdzie stała moja rozmówczyni.

Spojrzałam z udawaną pogardą na jej drewnianego wroga.

— Kurza twarz! — Kopnęłam go. — Niech to licho! — Łup. — Jasny gwi...

— Dobra, rozumiem, wystarczy — przerwała mi, kiedy za bardzo się wczułam. — Przestań się ze mnie nabijać. Lepiej mi pomóż!

— Wymień wreszcie ten zamek i po problemie — doradziłam. Sytuacje takie jak ta zdarzały się aż nazbyt często.

— Ooo, nie. — Pokręciła głową. — To nie takie proste.

Uniosłam brew do góry.

— Owszem, to jest takie proste.

Zmrużyła swoje jasnoszare oczy i przeczesała dłonią krótkie, lekko falujące włosy. Spojrzałam przelotnie na jej stanowczo zbyt kościstą rękę, ukrywającą się pod rękawem za dużej, czarnej bluzy.

— Za wiele z tym zachodu, nie chce mi się. — Pokazała język. — Poza tym nadal wisisz mi przysługę, więc jeśli nie będę mogła dostać się do domu, to będziesz musiała mnie przygarnąć.— Uśmiechnęła się chytrze.

Znajomość moja i Kailii Sanders miała swój początek zeszłej zimy. Pewnego mroźnego popołudnia, kiedy wracałam ze szkoły, kompletnie wyleciało mi z głowy, że mama pojechała na cały dzień do Londynu. Miała wrócić dopiero wieczorem i wszystko byłoby okej, gdyby nie to, że zapomniałam kluczy. Gapiłam się na furtkę i zastanawiałam, co zrobić, trzęsąc się przy tym, jak nakręcana na korbkę zabawka. Wtedy do akcji wkroczyła bohaterska Kaila — studentka pierwszego roku aktorstwa, która na jesieni wprowadziła się do domu z naprzeciwka. Zauważyła mnie oraz moją chodzącą jak maszynka szczękę i zaproponowała, żebym się u niej zatrzymała.

— Nie ma problemu, ale pamiętaj, że to oferta krótkoterminowa.

Wywróciła oczami i lekko się uśmiechnęła.

— Dokąd cię niesie? — zapytała, zmieniając temat.

Podałam jej wyjętą z kieszeni, pomiętą ulotkę.

— Szukam pracy na wakacje — wyjaśniłam. — Idę sprawdzić, jak wygląda to cudo.

Kaila pokiwała głową, uważnie wertując treść ogłoszenia.

— Dzisiaj tamtędy przechodziłam — oznajmiła, spoglądając na zdjęcie. — To tuż obok SEA LIFE. Pewnie stąd wzięli ten... wodny motyw. — Parsknęłyśmy cicho, przyglądając się ilustracji.

— Muszą się jakoś reklamować.

— Ta... Powodzenia. Oby nie kazali ci się przebierać za rybę.

Zaśmiałam się cicho.

— Zajrzyj jeszcze do Palace Pier — poleciła nagle. — Wydawało mi się, że też kogoś szukali.

Wesołe miasteczko, restauracje i reszta skupowiska, o którym wspominała, mieściło się na molo, więc zagłębiając się w okolice oceanarium i tak miałam je praktycznie po drodze.

— Tak zrobię. Szczególnie jeśli faktycznie każą mi się przebrać — zapewniłam, na co odpowiedziała mi uśmiechem rozbawienia.

♫♪♫

Ogromny szyld przedstawiający delfina wyskakującego z babeczki sprawiał, że po prostu nie dało się przejść obojętnie obok "SEAweety". Głównie dlatego, że na żywo wielka czerwona wiśnia, którą miał na głowie ssak, wyglądała o wiele bardziej przerażająco niż na ulotce. Migotała krwistą czerwienią, dodając jego szerokiemu uśmiechowi szyderczego wyrazu.

Istotnie miało to swoje plusy — pracownicy mieli mniej roboty przy dekorowaniu lokalu na Halloween. No i... Eee...

Dobra. Miało to tylko jeden plus, ale lepsze to niż nic.

Jakiś nieznajomy przechodzący obok przypadkiem mnie szturchnął, tym samym wyrywając z zamyślenia. Przygryzłam wargę, zdając sobie sprawę, że od dłuższego czasu stałam w miejscu i gapiłam się. Zebrałam się w sobie, po raz ostatni mierząc się spojrzeniami z krwiożerczym delfinem, i wreszcie skierowałam się do wielkich, przeszklonych drzwi głównych (na nich też były nadrukowane delfiny, na szczęście wyglądały bardziej przyjaźnie).

Wnętrze lokalu okazało się bardzo przestronne. Niemal cała ściana od strony wejścia składała się wyłącznie z wielkich szyb, wpuszczających do pomieszczenia dużo dziennego światła i jeszcze bardziej powiększających i tak już duże pomieszczenie. Pod szybami w równych odstępach ustawiono długi rząd białych stolików i czerwonych, skórzanych kanap, po dwie do każdej z ław. Z siedziskami i ścianami, które były tego samego koloru, komponowały się obrusy w biało-czerwoną kratę. Wystrój dopełniały błękitne dodatki — bukiety kwiatów w szklanych wazonach, podkładki, lamówki okien. Mimo odważnego połączenia kolorów wszystko zostało tak obmyślone, że idealnie ze sobą współgrało.

Podeszłam do lady, przy której piętrzyły się najróżniejsze desery. Na ścianie za nią ponownie spoglądał na mnie krwiożerczy ssak z głównego szyldu tej sieci. Wzdrygnęłam się lekko, odchrząknęłam i korzystając z przypływu odwagi, odezwałam się do stojącej przy kasie dziewczyny, mniej więcej w podobnym wieku do mnie.

— Eee... Dzień dobry — zaczęłam niezbyt reprezentacyjnie.

Pracownica o intensywnie niebieskich oczach i ciemnych blond włosach splecionych w mysie ogonki uśmiechnęła się lekko. Fryzura, masa uroczych piegów i jej niski wzrost sprawiły, że naprawdę przywiodła mi na myśl małą myszkę.

— Dzień dobry, w czym mogę służyć? 

Odgarnęłam za ucho opadający mi na twarz brązowy kosmyk, wyjęłam z kieszeni ulotkę i wreszcie zebrałam się na odwagę, by zdradzić powód mojej wizyty.

— Jestem zainteresowana tym ogłoszeniem. W sensie... Ofertą pracy — wyjaśniłam naprędce.

— Chodzi o pracę kelnera? — zapytała, nawet nie zerkając na papierek. — Przykro mi, ale wczoraj ktoś już się zgłosił. Już dzisiaj miał zacząć, więc...

Och. Wiedziałam. Takie już moje szczęście.

Mysia pracownica rzuciła mi przepraszające spojrzenie, chyba zauważając moją reakcję.

— Mogę zawołać kierowniczkę, jeśli tak ci zależy — dodała niespodziewanie. — Co prawda słyszałam, że jest już komplet, ale wiesz, jak to jest. Zapytać zawsze można.

— Wiem, dziękuję. — Uniosłam kąciki ust lekko do góry. — Jeśli to nie byłby wielki problem, to...

— Nie martw się, nie jest — przerwała, uśmiechając się serdecznie. — Poczekaj tu chwilkę, zaraz wracam. 

Pokiwałam głową i kiedy pracownica wyszła na zaplecze, oparłam się o ladę, po raz kolejny rozglądając po restauracji. Dziwne... Miała niezły popyt, jak na lokal z tak odstraszającym szyldem.

A może tylko mi się zdawało? Może wcale nie był taki niepokojący?

Zwróciłam wzrok w kierunku krwiożerczego delfina, żeby jeszcze raz to wszystko przeanalizować. Wisienka na jego głowie zabłyszczała ostrzegawczo, a ja wzdrygnęłam się.

Teoria obalona. Nadal przerażał tak samo jak wcześniej.

Zupełnie nagle w całym lokalu rozległy się czyjeś podniesione głosy. A może raczej krzyki.

— Jeśli jeszcze raz wspomnisz o tej PIEPRZONEJ MAKRELI, gówniarzu, to przysięgam, że coś ci zrobię! — Jakiś facet w mundurze, wyglądający na pięćdziesiątkę, walnął pięścią w stół, zwracając tym samym uwagę wszystkich wokół.

— Ależ proszę pana, to naprawdę zbędne — odpowiedział pogodnym głosem jakiś chłopak ubrany w...

Nagle zaczęłam się histerycznie śmiać.

Ten koleś był przebrany za DELFINA. Najprawdziwszego delfina! Cholera, Kaila miała rację! Oni naprawdę każą się tu przebierać...

— Zbędne? ZBĘDNE? Wiesz, co jeszcze jest zbędne? Ta PIEPRZONA MAKRELA, którą usiłujesz mi wcisnąć od dziesięciu minut!

— Ależ dlaczego zaraz pieprzona? — odparł kelner, którego głos wydawał mi się dziwnie znajomy. — W dużej mierze używamy do naszych potraw soli, więc jeśli chciałby pan makrele bez pieprzu, to...

— NIE CHCĘ. TWOJEJ. MAKRELI.

 — Dobrze więc... Przepraszam, prze pana. Najmocniej przepraszam za zszargane nerwy! W zamian za to proponuję panu makrelę na koszt fir...

W tym momencie facet, cały czerwony ze złości, wstał i bez słowa skierował się do wyjścia.

Kiedy drzwi lokalu zatrzasnęły się z głośnym hukiem, spojrzałam na kelnera, który cały czas stał jeszcze w tym samym miejscu i podążał za niedoszłym klientem wzrokiem. Zresztą tak samo jak cała reszta znajdujących się w restauracji osób.

Po paru sekundach chłopak ocknął się i obrócił, stając teraz przodem do mnie. Właśnie wtedy, przez wycięty w kostiumie otwór na twarz, rozpoznałam tożsamość zbesztanego kelnera i o mało nie zakrztusiłam się śliną.

— Lays? — zwrócił się do paczki chipsów, a może do mnie, o mało nie wypuszczając z dłoni tacy pełnej szklanek i (pieprzonej) makreli.

— Cześć, Emmett — wydukałam, ledwie powstrzymując się od śmiechu. — Nie wiem, co tu robisz, ale błagam, mogę zrobić ci zdjęcie?

________________________
Nowy rozdział! Juhu!
Dodaję na szybko, więc dzisiaj nie będziecie musieli czytać moich różnorakich wywodów xD
Mam tylko nadzieję, że lektura była przyjemna.

Pozdrawiam i do następnego!

~EvilCatt❤️

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro