01. »Do jutra«
Pierwszy rozdział jest długi, ale liczę, że się nie zanudzicie ♥
— Lacey! Lacey, daj spokój, wiem, że mnie słyszysz!
Super, kolego. Gratulacje! A teraz tylko wykorzystaj tę wiedzę i domyśl się, że skoro cię ignoruję, to pragnę, abyś "wziął dupę w troki i zjeżdżał, zanim nafaszeruję cię ołowiem"*.
Z trudem zachowałam głupkowate myśli dla siebie i nie oglądając się, przyśpieszyłam kroku. Wyjęłam z torebki słuchawki, które jak na złość, przypominały jeden, wielki supeł. Kiedyś byłam w harcerstwie i znałam kilka węzłów, ale moje słuchawki tworzyły tak skomplikowane plątaniny, że na pewno osiągnęłyby w tej dziedzinie większą karierę niż ja. Wywróciłam oczami i zacisnęłam z frustracji usta, następnie dyskretnie spojrzałam przez ramię.
Nowość — ani śladu mojego natrętnego oprawcy. Czy to możliwe, że tak szybko odpuścił?
Wbiłam ręce w kieszenie i skręciłam w pierwszą uliczkę po prawej, pod nosem nucąc Let It Be Beatlesów. Nie mogłam użyć słuchawek, więc musiałam sobie umilić drogę powrotną we własnym zakresie. Kiedy doszłam do refrenu, zaczęłam iść trochę bardziej tanecznym krokiem, a w momencie, w którym znana mi na pamięć solówka George'a Harrisona wybrzmiała w mojej głowie niczym w najwyższej jakości głośnikach, nieco mnie poniosło i zaczęłam prawie że tańczyć.
— Mam cię!
Wybałuszyłam oczy, kiedy zza rogu wyskoczył Emmett Hackett.
I nie, nie miałam tu na myśli tego, że nagle się pojawił. On naprawdę wyskoczył, wyglądając przy tym, jakby zbliżał się do wyzionięcia ducha.
— Emmett, czy ty naprawdę nie rozumiesz, co oznaczają słowa "nie mam ochoty"? — Skarciłam go wzrokiem, dopiero teraz spostrzegając, że jego oba policzki zaczerwieniły się, przypominając baloniki Pennywise'a, a on sam ledwie oddychał. — I czemu tak dyszysz? Znowu gonił cię dzik?
Jeszcze jakiś miesiąc temu nie miałam zielonego pojęcia, kim, do jasnej ciasnej, był Emmett Hackett.
Aż do pewnego razu, kiedy to w porze lunchu dosiadł się do mojego samotnego stolika w rogu stołówki, podstawił pod nos dwa kartoniki mleka truskawkowego i poprosił, żebym wysłuchała jego historii. Raczej nie interesowały mnie żadne historie, zwłaszcza jakiegoś nieznanego typa, ale że mleko wyglądało bardzo interesująco, zgodziłam się.
Wtedy nie wiedziałam jeszcze, że czeka mnie długa na trzy przerwy opowieść o tym, jak szedł do sklepu i zaczął go gonić najprawdziwszy dzik. (Nie, kochani, to na pewno nie był pies. "To musiał być dzik!"). Gdybym wiedziała, przysięgam, nie wzięłabym tego mleka.
Tego samego dnia Emmett, a właściwie Emanuel (jego mama nadała mu to imię, bo była zagorzałą fanką francuskiego filmu erotycznego o tym samym tytule, ale on wszystkim przedstawiał się jako Emmett, bo jego zdaniem Emanuel brzmiało ciotowato), to nowy uczeń szkoły, do której uczęszczałam. Bądź jak to lubiłam nazywać — Placówki Śmierci.
Emanuel-Emmett przeprowadził się do Brighton razem z rodzicami niecałe dwa miesiące przed końcem roku szkolnego i nie miał absolutnie żadnych znajomych. Właśnie dlatego postanowił zrobić sobie ze mnie ofiarę i podbić moje serce opowieścią o dziku.
— Pobiegłem przez dziedziniec na skróty — wysapał, opierając dłonie na kolanach. — Lays, przecież to ostatni dzień szkoły. Trzeba go przymusowo oblać!
— Jeszcze raz nazwiesz mnie paczką pieprzonych chipsów i wepchnę cię pod samochód!
Z niewiadomych przyczyn miał dziwne skłonności do zdrabniania mojego imienia właśnie w taki sposób. I chociaż błagałam, żeby tak jak większość zwracał się do mnie po prostu Lacey, on uparł się, że będzie używał tego porytego Lays. Bo wiecie, to takie fajne, kiedy ziomale nadają sobie przezwiska. I tak, tłumacząc mi to użył dokładnie tego słowa. ZIOMALE.
— Przecież u nas te chipsy nazywają się Walkers...
— Co z tego, skoro w innych krajach to nadal brzmi jak chipsy?
Zmarszczył nos, z którego zsunęły się wielkie, modne, czarne oprawki i posłał w moim kierunku skwaszoną, ale i błagalną minę.
— Okej. A więc, Lacey, chodźmy chociaż na lody — nalegał.
Zacisnęłam usta. Wciąż patrzył się na mnie smutno, a jego jasnobrązowe, lekko kręcone włosy oklapły. Ten widok przywiódł mi na myśl psa, który kładzie po sobie uszy.
— Dobra, ale ty stawiasz — jęknęłam tchnięta czymś, co kiedyś było sumieniem, a dzisiaj jedynie jego marną podróbką.
Chyba już wspominałam, że Emanuel-Emmet nie miał w Brighton wielu znajomych. Tak właściwie to jego jedyną znajomą byłam ja, a przyczepiając się do mnie — największej samotnicy w całej szkole — raczej nie prędko przyjdzie mu znaleźć sobie kogoś nowego. I musiałam przyznać, że było mi go z tego powodu szkoda, bo mimo nieco irytującego charakteru wydawał się całkiem sympatyczny. Na pewno w mgnieniu oka znalazłby sobie jakąś paczkę znajomych, gdyby swojego pierwszego dnia nie dokonał złego wyboru i nie zadał się ze mną.
Starałam się dać mu do zrozumienia, że nie jestem odpowiednim materiałem na koleżankę. Nieustannie usiłuję go do siebie zniechęcić, jednak wydaje się głuchy na każde moje słowo. Chcąc nie chcąc, w miarę się z nim zaznajomiłam, być może też trochę z litości. Zastanawiało mnie jednak, czy miesiąc temu to on nie dosiadł się do mnie z tego samego powodu. Ba! Zapewne pomyślał, że musiałam być biednym, samotnym wyrzutkiem, skoro nie miałam nawet z kim zjeść lunchu.
A to przecież zupełnie nie tak. Ja po prostu nie chciałam z nikim jeść. Ani siedzieć. Ani tym bardziej rozmawiać.
Wiodłam szczęśliwe życie samotnika z wyboru, dopóki on nie dokleił się do mnie i nie zaczął chodzić krok w krok, jak pies. (A propos psa — Emanuel-Emmett właśnie uśmiechnął się szeroko i gdyby w rzeczywistości był takim właśnie psem, zapewne zamerdałby teraz ogonem).
Takim właśnie sposobem wylądowaliśmy w pobliskiej lodziarni sieci "Ice Turtle", przepełnionej po same brzegi ludźmi. Ludźmi, od których chciałam wreszcie uciec, ale nie mogłam, bo niestety nie my jedyni postanowiliśmy tu uczcić początek wakacji.
— To co mi polecasz? — Emmett w skupieniu wpatrywał się w szybę, za którą krył się słodki cel naszej podróży. Za chwilę miała nadejść jego kolejka, a chociaż od dobrych pięciu minut zastanawiał się nad smakiem, wciąż nie mógł się zdecydować.
— Weź pistacjowe — rzuciłam odruchowo. — One zawsze są dobre.
— Lays, wytłumaczysz mi, dlaczego lody pistacjowe są pistacjowe? Przecież one wcale nie smakują jak te orzechy.
— Przestań mnie wreszcie nazywać Lays!
— Co podać? — przerwała nam kasjerka, uśmiechając się tak szeroko, że gdyby była babcią, z pewnością wypadłaby jej sztuczna szczęka.
— E... P-pistacjowe — wydukał Emmett, gapiąc się na nią jak na ósmy cud świata. W końcu miał powód, bo mimo skojarzeń z uśmiechem, do babci było jej jeszcze daleko. Tak na oko wydawała się trochę starsza od nas. Miała krótkie do ramion, czarne kręcone włosy i ogromne zielone oczy, kształtem przypominające migdały.
— Ile gałek? Jedna, dwie? — Zerknęła pytająco na chłopaka.
— T-tak — wyjąkał w odpowiedzi.
Ja i kasjerka prawie równocześnie uniosłyśmy brwi. Westchnęłam.
Brawo, przegrywie.
Brunetka zaśmiała się i postanowiła kontynuwać:
— Czyli?
Emmett nie skorzystał z szansy. Zamiast tego wciąż jąkał się i poczerwieniał tak bardzo, jakby przyłożył sobie do twarzy żelazko i nabawił oparzeń minimum drugiego stopnia.
— Dla niego jedną pistacjową i jedną malinową, a dla mnie dwie truskawkowe — odpowiedziałam, ratując księcia z opresji. — Na ten sam rachunek — dodałam, zerkając na niego z uśmieszkiem.
No co? Sam obiecał. Poza tym zasługiwałam przecież na jakąś nagrodę.
Minęła krótka chwila i otrzymaliśmy nasze lody na własność. Jakimś cudem Hackett nie zemdlał podczas płacenia i odbierania swojej porcji. Parsknęłam pod nosem i uniosłam jedną z brwi do góry, wciąż rozbawiona sytuacją sprzed paru sekund.
— Więc co to było to przed chwilą? — zapytałam, kiedy zajęliśmy upatrzony wcześniej stolik zbierającej się do wyjścia pary.
— Miłość od pierwszego wejrzenia — odparł z powagą, a potem z jego ust wydobyło się rozmarzone westchnięcie. Opadł twarzą na biały blat stołu i burknął coś niezrozumiałego.
— Co ty tam mamroczesz?
— Już nigdy nie umyję tej ręki.
— Co?
Spojrzał na mnie, jakbym postradała zmysły, i poprawił podwinięte rękawy swojej czarno-fioletowej, kraciastej koszuli. Potem wolną dłonią wskazał na drugą, w której trzymał wafelek.
— Ona. Jej. Dotknęła. — Uśmiechnął się i po raz kolejny westchnął. — No wiesz, kiedy dawała mi lody.
— Ona jest dla ciebie za stara, idioto. — Zaśmiałam się i zlizałam kapiący już lekko rożek.
— Za stara? — obruszył się, nerwowo poprawiając okulary. — Lays, proszę cię... Co ty w ogóle wiesz o uczuciach?
Rozszerzyłam lekko oczy. Nieświadomie ścisnęłam loda trochę za mocno, przez co trzymany wafelek rozgniótł się, a jego zawartość zaczęła spływać mi po ręce. Przełknęłam ślinę, spoglądając na dzieło mojego roztargnienia.
— Miłość nie pyta o wiek... Otóż, kochana, wiek to tylko liczby — ciągnął Emmett, który niczego nie zauważył.
— Idę po serwetkę — przerwałam mu i odeszłam od stolika.
Wzięłam garść papieru i rzuciłam się na ratunek deserowi, teraz przypominającemu bardziej lodową mumię. Przeciekającą, lodową mumię.
— Będę lecieć — oznajmiłam, wracając i zgarniając z krzesła wiszącą na nim torebkę.
— Co? — Hackett podniósł się i stanął naprzeciwko z dość zagubioną miną. Przewyższał mnie zaledwie odrobinę, więc strzelałam, że mógł mieć jakieś metr siedemdziesiąt sześć. — Ale przecież dopiero przyszliśmy... I do tego właśnie zauważyłem, że wzięłaś mi malinowe lody! — Skrzywił się i spojrzał na mnie z wyrzutem. — Nienawidzę malin, Lays.
— Cóż, kochasiu, trzeba było nie wyłączać mózgu, kiedy staliśmy przy kasie. Teraz ja sobie pójdę, ale spójrz na to z drugiej strony! Czeka cię misja kupienia samodzielnie nowych lodów, a zarazem okazja do normalnej rozmowy z tą... — przypomniałam sobie o dzielącej ich różnicy wieku — ...muzealną ślicznotką.
— No ale czemu chcesz już iść...? I EJ! Jak możesz ją tak nazywać?
Westchnęłam i schowałam ręce do kieszeni sukienki.
— Przepraszam, Em. Po prostu straciłam trochę ochotę na lody. No i... Jestem strasznie zmęczona. A to o muzealnej, to był taki żart. — Posłałam mu lekki uśmiech i ruszyłam w stronę drzwi. — Zobaczymy się... Kiedyś, czy coś — dodałam, krótko oglądając się za siebie i machając.
Zmarszczył lekko brwi. W końcu przewrócił oczami, pokręcił niechętnie głową i mi odmachał.
— Zadzwonię do ciebie! — krzyknął, kiedy wychodziłam.
Przesadna uprzejmość Emanuela-Emmetta wciąż wierciła mi w brzuchu dziurę. Ktoś tak radosny nie powinien trzymać się ze smętem mojego pokroju — to się przecież w ogóle ze sobą nie kleiło. Dlatego coś w głowie uporczywie powtarzało mi, że musiał istnieć jakiś konkretny powód tej sympatii.
— Nie zmuszaj się — odpowiedziałam pod nosem, wiedząc, że i tak już mnie nie usłyszy.
Bo może tym powodem naprawdę była po prostu litość.
♪♫♪
Na zewnątrz zrobiło się gorąco — naprawdę gorąco — i to w taki bardzo nieprzyjemny i trudny do wytrzymania sposób. A już szczególnie, jeśli miało się na sobie czarną, niezbyt przewiewną sukienkę.
Westchnęłam i zsunęłam z nadgarstka gumkę, żeby związać włosy. Brązowe, falowane kosmyki sięgały mi prawie pasa i nie mogłam już z nimi wytrzymać. Dość wyglądania elegancko. To zdecydowanie nie mój świat.
Po utworzeniu na czubku głowy jakiegoś ptasiego gniazda, które w zamyśle miało być kokiem, a bardziej przypominało kupę, poczułam się chociaż odrobinę lepiej.
Smażyłam się w diabelskim skwerze, aż wreszcie ujrzałam w oddali dom. Mieszkałam w całkiem dobrej lokalizacji. Miałam dość blisko do szkoły, żeby iść na pieszo, a zarazem dość daleko, żeby w zimę dojeżdżać do niej autobusem. No i największy plus — szłam stąd na plażę tylko niecałe dwadzieścia minut.
Kiedy przekroczyłam próg podwórka, pierwszym, co mnie przywitało, był olbrzymi skok dalmatyńczyka. Każdego dnia, niezależenie od pory, ten skok towarzyszył mi w przejściu przez furtkę i sprawiał, że z uśmiechem uświadamiałam sobie, że miałam w tym świecie swoje własne miejsce. Takie, w którym ktoś na mnie czekał.
— Cześć, maluchu — powiedziałam w stronę suczki, która rozmiarowo sięgała mi dużo ponad kolana i z pewnością taka mała nie była.
Daisy, jakby rozumiejąc, co do niej mówię, zaczęła lizać mnie po palcach i tulić się. Usiłowała nawet dosięgnąć językiem mojej twarzy, ale w ostateczności zdołałam uniknąćtego ataku.
Z uczuciem totalnego wypompowania z energii i ukochanym psem u boku, otworzyłam drzwi frontowe mojego niewielkiego domu i ukryłam się w zacienionej przestrzeni. Oparłam się plecami o chłodną, kremową ścianę i obsunęłam wzdłuż niej aż do ziemi, na której usiadłam. Wiernie naśladująca mnie Daisy postąpiła podobnie, tyle że na swój własny, psi sposób.
Siedziałyśmy tak chwilkę w milczeniu, delektując się upragnionym chłodem, nim na korytarzu nie pojawiła się sylwetka mojej mamy, trzymającej w dłoni pędzel i całej upapranej farbami.
— Cześć, Cey-cey. — Promienny uśmiech, który rozjaśnił jej buzię (pokrytą błękitnymi kleksami), widoczny był nawet w brązowych oczach, jak zawsze promieniujących pozytywną energią.
— Hej. — Odwzajemniłam gest. Mimo szczerości i chęci, nawet nie dorastał jej entuzjazmowi pięt.
— Jak w szkole? Znowu postanowiłaś powtórzyć rok?
Zaśmiałam się i przewróciłam oczami. Powtarzanie roku to taki nasz żart, który wziął się z tego, że kiedy byłam mała, bardzo chciałam nie zdać. W zamierzchłych czasach podstawówki, kiedy jeszcze mieszkaliśmy w Londynie, miałam młodszą przyjaciółkę imieniem Betty. Nasza przyjaźń, zapoczątkowana przez wspólną miłość do kucyków Pony, urosła do takiego stopnia, że zapragnęłyśmy usiąść razem w ławce.
Niestety na przeszkodzie stanęła różnica wieku.
Nie mogłyśmy z Betty znieść myśli, że nigdy nie uda nam się razem usiąść, więc wyknułyśmy superprzebiegłą intrygę, na jaką stać tylko dziewięcio- i ośmiolatkę. Plan był prosty — wystarczyło, że nie zdam, w wyniku czego dołączę do jej klasy.
Dlatego nie słuchałam nauczycielki, oddawałam puste ćwiczeniówki i testy, a nawet odmawiałam czytania na lekcji. Sprawy zaszły tak daleko, że moja mama została wezwana do szkoły. Kiedy wróciła do domu, przeprowadziłyśmy długą rozmowę, w której wyjawiłam mamie swoje motywy, a ona próbując się nie śmiać, bo to w końcu poważna sprawa, zrobiła mi kazanie. Wytłumaczyła, że to co robimy jest zupełnie bez sensu i jeśli tak bardzo chcemy razem siedzieć, to zapiszmy się na jakieś zajęcia dodatkowe, na przykład kółko plastyczne.
Jej pomysł przyjął się ciepło i superprzebiegła intryga poszła w zapomnienie. Chociaż nie do końca, bo żart dotyczący tego epizodu przetrwał do dziś.
— Nie, tym razem nie. — Podniosłam się z ziemi, a razem ze mną Daisy. — Bardzo cieszą mnie wakacje i to tyle, jeśli chodzi o szkołę. A może raczej jej zakończenie.
— Też chciałabym mieć wakacje — burknęła smętnie i wytarła upapraną farbą rękę o fartuch w różowe babeczki.
— Jak idzie praca?
— Dzisiaj na obiad mrożonka.
Zdanie to słyszałam dość często i znaczyło ono tyle, że mama miała za dużo do roboty i nie wyrobiła się z obiadem.
— Pepperoni czy wegetariańska? — zapytałam ze słyszalną w głosie nutką nadziei.
Wyszczerzyła się.
— Tym razem wegetariańska.
— Tak! Kocham cię!
Zazwyczaj, kiedy jadłyśmy mrożonkę, była to pizza. Ściślej mówiąc pizza Pepperoni (ulubiona mamy) lub wegetariańska (moja ulubiona). Nie byłam wegetarianką, ale uważałam, że rukola na pizzy, nawet mrożona, to niebo w gębie.
Ruszyłam za mamą do kuchni i mimo że widok ten towarzyszył mi od lat, pierwsze, co rzuciło mi się w oczy, to anioły.
Setki aniołów w najróżniejszej postaci — zaczynając od kul śnieżnych, przez przeważające w wysokiej mierze ręcznie robione figurki i płaskorzeźby, aż na obrazkach i zawieszkach kończąc.
Brzmi nieprawdopodobnie? Cóż, nie tylko w kuchni mieszkały anioły. Żyły one w prawie każdym pomieszczeniu, a już szczególnie w warsztacie mamy. Nie musiałam wyjeżdżać do Los Angeles, bo mój dom sam w sobie mógł uchodzić za prywatne miasto aniołów.
Mama miała swój własny, mały sklep z rękodziełem, który lokował się właśnie tutaj. I nie, to nie tak, że ludzie walili do nas drzwiami i oknami, żeby dostać własną figurkę. Po prostu tutaj odbierali swoje zakupy, zazwyczaj wcześniej przeglądając portfolio mamy i składając zamówienia przez telefon. Chociaż nie powiem, zdarzali się koneserzy sztuki, którym zdjęcia jej prac zamieszczone na stronie nie wystarczały i musieli te cuda koniecznie zobaczyć na własne oczy.
Jeśli takie coś jak talent naprawdę istniało, to moja mama niewątpliwie była jego szczęśliwą posiadaczką. Nie skończyła żadnej szkoły plastycznej — jej pasje tworzenia aniołków zapoczątkowała babcia, ona też nauczyła ją lepić i malować pierwsze figurki. Zdawałoby się, że będziemy te tradycję kontynuować z pokolenia na pokolenie, jak w tych wszystkich filmach, ale... Nie.
W przeciwieństwie do tych dwóch artystek, ja w połączeniu z pędzlami i gliną to jedno wielkie nieporozumienie. Mimo usilnych prób nauczenia mnie tego cudownego fachu, szybko wyszło na jaw, że urodziłam się z alergią na przyswajanie sobie umiejętności plastycznych. Dlatego, nawet jeśli bardzo bym chciała, nie mogłam pomóc rodzinie przy pracy.
Mama rozpakowała pizze i wsadziła ją do mikrofalówki. Nalałyśmy sobie do szklanek soku porzeczkowego i zasiadłyśmy przy małym stoliku kuchennym, w naszej równie małej, ale przytulnej kuchni. Daisy, idąc naszym śladem, położyła się w swoim legowisku pod stołem i oparła pyszczek o moje stopy.
— Cey-Cey, dzisiaj mój ostatni pracowity dzień — powiedziała nagle mama, równocześnie wydymając usta jak kaczka. Po tym geście wiedziałam już, że była czymś zdenerwowana.
— To znaczy? — zapytałam, jak zwykle unosząc jedną brew do góry.
— Mam bardzo mało zamówień... Tak źle nie było już dawno.
Dzwonek mikrofali rozbrzmiał w kuchni niczym wywołany tymi słowami sygnał ostrzegawczy. Wstałam i podeszłam do blatu, żeby wyjąć nasz gotowy posiłek. Po przekrojeniu dania na pół i rozłożeniu go na dwa talerze, podsunęłam jeden z kawałków pizzy bliżej mamy i ponownie zasiadłam naprzeciwko niej.
— Aż tak? — wydukałam, podgryzając wargę.
— Nie wiem nawet, czy w przyszłym miesiącu będzie nas stać na rachunki. Musimy zacisnąć pas.
Pokiwałam głową, w duchu przeklinając to, że zawód artysty był równie pewny i stabilny, co słoń na rolkach próbujący tańczyć kankana na gumowej piłce.
— Mogę jakoś pomóc — zaproponowałam, cicho wystukując paznokciami o blat refren Let It Be.
Spojrzała na mnie ze smutnym uśmiechem i pokiwała głową.
— I chyba będę musiała cię o to poprosić, Cey-Cey, bo sama nie dam rady.
I oto nadszedł idealny moment, by zadać pewne zasadnicze pytanie: dlaczego moja mama musiała sobie radzić sama? Przecież rodzinę powinno raczej utrzymywać oboje rodziców. Więc nasuwa się kolejne pytanie: gdzie podziewał się mój tata?
Zaparzę naszej ulubionej kawy i wszystko wam opowiem, bo cóż, to bardzo zabawna historia.
Kiedy miałam jakieś siedem lat wyszedł do sklepu po mleko i tak jakoś wyszło, że nigdy już nie wrócił.
— Nie musisz mnie o coś takiego prosić, mamo. Błagam — wyjąkałam, przewracając oczami. — Przecież też tu mieszkam. Nie zamierzam siedzieć na tyłku, kiedy ty będziesz liczyć każdy pens i kombinować jak przeżyć najbliższy miesiąc.
Daisy szturchnęła mnie pod stołem łapą, więc schyliłam się, żeby ją pogłaskać. Kiedy podniosłam się, mama uśmiechała się ciepło.
— Och, córeczko. Co ja bym bez ciebie zrobiła?
Hmm, być może nie rzuciłabyś studiów z powodu ciąży i wiodła długie, szczęśliwe życie?
— Też cię kocham, mamo. I obiecuję rozejrzeć się za jakąś pracą. — Uśmiechnęłam się lekko. — Tylko czy to może poczekać kilka godzin? Czuję się jak spocony szczur. Chętnie bym się umyła i chociaż chwilę poleżała.
Zaśmiała się. Plamki farby na twarzy zmarszczyły się zabawnie wraz z kącikami jej radosnych oczu.
— Łazienka jest do twojej dyspozycji, skarbie.
♫♪♫
Leżałam na łóżku, już od dłuższego czasu wpatrując się w wielki obraz wiszący naprzeciwko. Przedstawiał — pewnie nikt z was by nie zgadł! — anioła. A dokładniej dziewczynę, która upadła i jak się domyślałam, spoczywała na ziemi już od dłuższego czasu. Jej włosy prawie całkowicie zakrywały ukazaną z profilu twarz. Najbardziej rzucającym się elementem malunku była para ogromnych skrzydeł, białych i lśniących, które wyglądały, jakby dopiero co wyrosły i miały zaraz unieść ją do góry.
Na dole obrazu widniał napisany złotymi literami cytat: "Nie ma drogi do szczęścia. Szczęście jest drogą"*. Nie pamiętałam autora tych słów, ponieważ nie został podpisany, ale to ktoś, kogo z pewnością podziwiała moja babcia. Czyli zarazem autorka obrazu. Podarowała mi go kilka lat temu na święta i od tamtej pory dumnie ozdabiał mi ścianę.
Jak widać anioły opanowały cały nasz dom, i chociaż jedynie w moim pokoju było ich jak na lekarstwo, to nawet on nie umknął pasji (a może już obsesji?) mojej rodziny.
Daisy leżąca mi w nogach zaskomlała cicho, więc spojrzałam na nią zdziwiona. Wtedy trąciła mnie pyskiem i zaczęła merdać ogonem jak oszalała. A ja już wiedziałam, o czym chciała mi przypomnieć.
Spojrzałam na telefon i zauważyłam, że dochodziła siedemnasta, czyli czas, w którym codziennie wychodziłyśmy na spacer. Naprawdę codziennie — zawsze punkt siedemnasta przy furtce, czy to deszcz, czy śnieg, czy sprawdzian z matematyki następnego dnia. To była już rutyna, ale nie taka irytująca — kochałam swojego psa z całych sił, więc spędzanie z nim czasu należało do moich ulubionych zajęć. Omijanie spacerów zdarzało się bardzo rzadko i znaczyło tyle, że musiało dziać się coś naprawdę złego ze mną albo z nim.
Wstałam dość energicznie i wyjęłam z szuflady biurka smycz, na co Daisy zaczęła skakać i piszczeć, jakby miała za chwilę wybuchnąć. Uśmiechnęłam się prawie niezauważalnie (mniej więcej tak wyglądał mój przeciętny uśmiech) i przypięłam osprzętowanie do jej obroży. Już minutę później, czyli równo o siedemnastej, zamknęłam za nami furtkę.
Chodziłam z Daisy w różne miejsca, ale początek drogi zawsze był taki sam. Skręt w lewo zaraz od domu i długo prosto wzdłuż chodnika. Potem następowało kilka rozwidleń, w tym droga do parku, który był faworytem dalmatyńczyka.
Właśnie skręciłyśmy we wspomniane wyżej lewo, kiedy z naprzeciwka, po sąsiedniej stronie ulicy, nadjechała kolejna znana mi rutyna.
Chłopak o rozczochranych, kruczo-granatowych włosach, ubrany w biały T-shirt, czarne, przetarte spodnie i tego samego koloru znoszone trampki, właśnie pędził w naszym kierunku. Tym razem na deskorolce. Spojrzałam się na niego przelotnie, w tej samej chwili, kiedy on spojrzał na mnie, i na ułamek sekundy nasze oczy się spotkały.
A potem przemknął gdzieś przed siebie. I tyle się widzieliśmy.
— Wiec dzisiaj Bezgłowy Jeździec przemknął na deskorolce — rzuciłam do Daisy, tak, jakby ją to obchodziło. — Czyli tak jak obstawiałam.
Ale dlaczego Jeździec? I dlaczego Bezgłowy? Otóż zapewniam, że żadne określenie nie zostało tu użyte bez powodu.
Od dwóch lat, praktycznie codziennie, o tej samej godzinie i w tym samym miejscu — ja i nieznany mi chłopak, nazwany przeze mnie Bezgłowym Jeźdźcem — mijamy się.
Ja zawsze idę w lewo, a on w prawo. Ja zawsze z psem, on zawsze z... No właśnie, tutaj już nie do końca obowiązuje rutyna. Otóż Bezgłowy Jeździec zawsze na czymś jeździ, ale na czym?
To każdego dnia jest niespodzianką.
Chociaż zdążyłam przez tak długi czas naszych spotkań zaobserwować, że najlepiej radzi sobie na desce i właśnie ją wybiera najczęściej, to widywałam go również na rowerze. I rolkach. A czasem na hulajnodze. I, cholera, raz nawet jechał na MONOCYKLU. Kto normalny jeździ na monocyklu?!
A to jeszcze nie koniec, bo przecież musiał też coś robić w zimie. Jeśli ktoś jest ciekaw, to tak, targał ze sobą sanki! Bywało też, że usiłował przemieszczać się na łyżwach, ale z tym szło już trochę oporniej.
Nie miałam pojęcia, kim był ten dziwaczny chłopak, ale nazwałam go Bezgłowym Jeźdźcem z dwóch powodów.
Po pierwsze — zawsze na czymś jechał.
Po drugie — zazwyczaj strasznie pędził, na przykład jakby gdzieś się spieszył. A to prawie tak, jakby miał urwanie głowy. Hah, łapiecie?
Tak, wiem, że mam świetne poczucie humoru.
— Wczoraj rolki, więc dzisiaj musiała być deska — wyjaśniłam, ponownie zwracając się do psa.
Daisy pomachała radośnie ogonem i szczeknęła. Chyba się ze mną zgadzała.
— Do jutra — szepnęłam, zerkając przez ramię, chociaż po Bezgłowym Jeźdźcu nie zostało już ani śladu.
________________
*cytat z Kevina samego w domu :D
*słowa wypowiedział Thich Nhat Hanh
Moi drodzy, kolejny żółwik! Oto i doczekaliśmy się pierwszego rozdziału. Mam nadzieję, że udało Wam się dotrwać do końca, hah.
Data dodania nie jest przypadkowa, ponieważ dzisiaj, 5 października. A urodziny tego dnia obchodzi... FotografowujacaMewa ♥ Wszystkiego najlepszego!!! ♥
Jak wrażenia po pierwszym rozdziale? Co myślicie o postaciach? Czujecie się zachęceni do dalszej lektury? (oby x'D)
Jak widać uniwersum to wciąż Anglia, jednak tym razem z Flaxton przenosimy się do uwielbianego przeze mnie Brighton. Wakacje, morze... Meh, teraz, podczas jesieni, możemy o tym zapomnieć, ale mam nadzieję, że ta książka pomoże Wam chociaż na chwilę oderwać się od chłodnej codziennej rutyny.
Żegnam się z Wami, pozdrawiam i do następnego!
~Evil♥
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro