Chào các bạn! Vì nhiều lý do từ nay Truyen2U chính thức đổi tên là Truyen247.Pro. Mong các bạn tiếp tục ủng hộ truy cập tên miền mới này nhé! Mãi yêu... ♥

Rozdział 9. - Balu u Wachnerów ciąg dalszy

Józef powoli otworzył oczy. Zauważył, że zasłony w pokoju, wykonane z grubego materiału, który nie przepuszczał światła, były na wpół zasłonięte. Przez okno przedzierały się jedynie pojedyncze promyki słońca. Po chwili zauważył również, że owe zasłony miały inny kolor niż ostatnio.

Poczuł także ciężar na swojej klatce piersiowej. Przeniósł swój wzrok właśnie tam i zobaczył Antoninę, śpiącą z głową na jego torsie.

Uśmiechnął się delikatnie na ten widok. Wyglądała ona tak niewinnie, zupełnie jak nie ona...
Moment później przypomniał sobie jednak, dlaczego leżał on tutaj, z Antoniną, a nie w swoim łóżku. Wstyd zalał jego serce niczym woda zasilająca rzeki w czasie wiosennych roztopów. Nie powinien dać się ponieść namiętności, nawet gdy to Sosnowska zaczęła. Przecież, na dobrą sprawę, nic o niej nie wiedział! Równie dobrze mogła mieć jakiegoś narzeczonego. W tę myśl Józef akurat wątpił, jednak nie odstąpił od niej zupełnie, gdyż wydawało mu się nienormalnym, by taka piękna kobieta, może rok młodsza od niego, była nadal starą panną. Chyba że odmawiała po kolei wszystkim adoratorom starającym się o jej rękę...

Józek ruszył się delikatnie, chcąc zejść niepostrzeżenie z łóżka, ale w tym momencie poczuł, jak ramiona Antoniny zaplotły się wokół jego żeber. Westchnął więc cicho i pozostał w dawnej pozycji, nie chcąc obudzić kobiety.

Obudziła się po jakichś dwudziestu minutach. Spojrzała na Józka, po czym potarła oczy.

— Która godzina? — spytała jedwabistym głosem, odgarniając włosy ze swojego czoła, po czym złożyła delikatny pocałunek — ustami równie jedwabistymi co głos — na ramieniu Halczyńskiego.

— Piętnaście po ósmej — odparł i potarł się z zakłopotaniem po karku. Nie był do końca pewien, co ma uczynić. Zostać z nią czy nie? Ludzie w większości zapewne spali, gdyż śniadanie podawano dopiero po dziesiątej, gdy wszyscy wstali. Gdyby teraz wyszedł, prawdopodobnie nikt by go nie zauważył. Ale opuszczenie Antoniny również nie wydawało mu się odpowiednią opcją, zwłaszcza po ubiegłej, pełnej namiętności nocy. — Szkoda, że to ostatni dzień tutaj — westchnął Józek, przecierając znużone oczy.

—  Oczywiście — zachichotała cicho Antonina. — Majątek nie dopilnuje się sam — odparła, patrząc wymownie na Józefa. Była pewna, że właśnie o to mu chodziło. W końcu dziedzic ogromnego majątku musiał być wykończony codziennym jego pilnowaniem. A w gospodarstwie Halczyńskiego z pewnością było od groma służby i pieniędzy. Inaczej nie trafiłby przecież na ten bal! Antonina widziała w dodatku, jak oglądała się za nim jakaś ryża smarkula. Na pewno nie bez przyczyny.

— Majątek? — zapytał sennie Józek i popatrzył się z czułością na pannę Sosnowską. Jeśli teraz ktoś by ich zobaczył, zapewne zmuszony by był do ożenku nią, jednak — szczerze mówiąc — Halczyński nie miał by nic przeciwko. — Aaa... Nie. Majątkiem zajmują się mój ojciec i brat — odrzekł, gdy zrozumiał o co chodzi Antoninie. Pomyślał, że ma cudowny charakter, skoro się o niego martwiła.

— Brat? — spytała cicho Antonina, marszcząc brwi.

— Tak, starszy. Ale nie martw się, nie mamy za dużo majątku do doglądania — ziewnął, a Sosnowska całkowicie zbladła. Zmięła w ustach przekleństwo, po czym gwałtownie wstała i zaczęła się ubierać.

O, ja głupia! — westchnęła w myślach — Myślałam, że to dziedzic jakiejś fortuny, a tu takie coś. Gdybym tylko wiedziała...

— Co ty robisz? — zapytał się Józef ze zmartwioną miną, podciągając się na łokciach do pozycji półleżącej. Nie rozumiał zachowania Antoniny. Najpierw sama chciała spędzić z nim noc, a teraz zachowywała się tak, jakby chciała się go pozbyć.

— Ubieram się — fuknęła, wyciągając z kufra jedną ze swych sukien. — Co tak leżysz? Pomógłbyś mi z gorsetem — dodała, zakładając na siebie halkę. Wzrok Józka mimowolnie zatrzymał się na jej krągłych piersiach, teraz zakrytych przez materiał. Gdy to odkrył, zawstydził się znacznie i sam ubrał się w pośpiechu, by pomóc pannie Sosnowskiej. 

Reszta balu minęła mu w niezbyt radosnej atmosferze. Antonina stwierdziła dyplomatycznie, że ich noc była jednorazowym wybrykiem i by nie nastawiał się na nic więcej, a zaledwie dwie godziny później Józef miał sposobność zobaczyć ją w towarzystwie syna gospodarzy przyjęcia, który w przyszłości miał dysponować sporym majątkiem.

Amelia z kolei była wniebowzięta. Nie dość, że zwracała na nią uwagę dość spora grupa młodzieńców, to jeszcze Józek przestał spędzać czas z tamtą kobietą, więc powrócił do towarzyszenia Chmielińskiej. Oprócz tego, cieszyła się uwagą swej przyjaciółki... Żyć, nie umierać.

Teraz przechadzała się po parku przy dworku, tak jak poprzedniego dnia. Chciała odetchnąć świeżym powietrzem przed powrotem do domu, który miał nastąpić za kilka godzin. W planach pana Andrzeja Chmielińskiego było bowiem dotarcie do Poznania jeszcze tego wieczora.

Wtem drogę zastawił jej jakiś młodzieniec. Dziewczyna, która dotychczas bujała w obłokach, przystanęła gwałtownie, by na niego nie wpaść.

— Przepraszam, jeśli przestraszyłem panienkę — odparł nieznajomy, w którym Amelia poznała jednego ze swych wczorajszych partnerów tanecznych. — Jestem...

— Wiem, kim pan jest — przerwała z powagą Chmielińska i uniosła dumnie głowę. — Tańczyłam z panem wczoraj — dodała, na co oczy Edgara Majewskiego, bo tak ów człowiek się nazywał, rozbłysnęły niczym dwie świeczki, a jego policzki znacznie pokraśniały; Amelia, nie zauważywszy tego, chciała go wyminąć i iść dalej. On jednak odchrząknął szybko, ukrywając swe zmieszanie, i zablokował jej drogę.

— Czy mógłbym towarzyszyć panience podczas spaceru? — Pytając, wykonał głęboki ukłon. Amelia zaś, w celu ukrycia pobłażliwego uśmiechu dla takiego ośmieszania się, poprawiła nieco wstążkę swojego czepka, a następnie zerknęła na parasolkę, którą trzymała nad sobą w obawie, by słońce nie spaliło jej jasnej cery. Lub, co gorsza, by z powodu nadmiernego wystawiania się na słoneczne promienie nie pojawiły się na niej piegi. Wiedziała, że wtedy nie miałaby już żadnych szans u Józka. Jakiemu bowiem mężczyźnie podobały się dziewczęta z nadmierną opalenizną lub nakrapiane piegami, niczym przepiórze jajo? — Zapewniam, że jestem dobrym gawędziarzem.

— Nie wątpię — odrzekła cicho rudowłosa, mając w pamięci ich wspólny taniec i to, jak pan Majewski non stop do niej zagadywał, próbując rozpocząć rozmowę. — Skoro tak, niech pan do mnie dołączy — dodała po namyśle.

Kilkanaście minut później już wracali. Pan Majewski okazał się rzeczywiście świetnym gawędziarzem — pod wpływem jego żartów Amelia nieustannie chichotała, lub też słuchała uważnie, gdy wypowiadał się na jakieś poważniejsze tematy.

— Panienko Chmielińska — zaczął nagle poważnym tonem. — Jak świat długi i szeroki, nie spotkałem nigdy równie uroczej niewiasty, co panna. Pomyślałby kto, że sama Afrodyta pannę zesłała...

— Co pan za bezeceństwa głosi? — przerwała mu zdumiona Amelia i dyskretnie się przeżegnała. — Że też śmie mnie pan porównywać do tej rozpustnej bogini...

— Panienka wybaczy, lecz taka jest prawda. Nie ośmieliłem się wcześniej tego mówić, lecz panna nie tyle przysłana, co wygląda na Wenus. Tak bym sobie ją wyobraził, gdyby kazał mi kto namalować jej portret. — Po tych słowach uklęknął na jego kolano i, chwyciwszy dłoń Amelii obleczoną w muślinową rękawiczkę, spojrzał jej wprost w brązowe oczy, które zdawały się patrzeć nań z takim ciepłem, jakim nikt go w życiu nie obdarzył. — Amelio droga... — zaczął, zapominając zupełnie, iż nadal nie mówili sobie po imieniu — W życiu swoim napotkałem wiele cudnych niewiast, lecz każda z nich zdawała się być przy tobie niczym ledwo świecąca gwiazda przy Słońcu czy Księżycu. Oto ja, Edgar Majewski, klęczę tu, gotowy całować czubki twych butów, i żebrzę do ciebie niczym bezpański pies, któremu jedyne, co brakuje do szczęścia, to kochający dom. Proszę cię, Amelio, zgódź się, i stwórz ze mną swoją nową rodzinę, swój nowy, kochający dom. Obdarz mnie swą miłością, choć w połowie tak mocną, jak ta moja do ciebie. Wiem, że znam cię ledwie dzień, lecz zapałałem do ciebie uczuciem mocniejszym niż ogień, silniejszym niż wichura i powódź, trwalszym od gór, zaledwie od pierwszego wejrzenia. Wystarczył jeno twój uśmiech, który zdążył rozświetlić moją duszę niczym promyk słońca w ciemnym pokoju. Amelio droga, błagam, zgódź się. Zostań moją żoną...

— Ale ja... — bąknęła speszona dziewczyna, której oświadczył się ktoś po raz pierwszy. Jej, nie jej rodzicom.

— Jeśli trzeba, będę leżał krzyżem w kościele po godzinę za każde bezeceństwo, które rzekłem w twym kierunku. Ba! Pięć godzin za to, że porównałem cię do bogini. Teraz wiem, jakim błąd popełnił — tyś jest od stokroć piękniejsza, ma duszko. Wybacz słudze swemu, jeśli cię to uraziło. Jeśli spojrzysz na mnie łaskawym okiem, na rękach cię będę nosił, byś rąbka sukni nie obrudziła o bruk miejski i chlebem z miodem cię karmił będę. A jeśli swe trzewiki ubłocisz, do nóg ci padnę, jako ten niewolnik, i zacznę ci je czyścić. Ja, com szlachcic i pan z urodzenia, stanę się sługą twym wiernym, jeśli twe oczy spojrzą że na mnie i z usteczek twych wydobędzie się cichutkie „zgoda". — Jego ton był tak dramatyczny i spojrzenie tak szczere, że serce Amelii ścisnęło się ze wzruszenia. I to aż dwakroć! Raz, że była już zaręczona, dwa, że nie będzie go wspominać z umiłowaniem, bo w sercu miała już kogo innego.

— Pan wybaczy — odparła słabo i cofnęła się, wyrywając dłoń z uścisku pana Majewskiego — ale jestem już zaręczona. — Słowa te sprawiły jej ból; widziała bowiem niemal namacalny smutek, wyzierający z postaci jej rozmówcy. Oczy jego, postawa, a nawet i uśmiech, który zniknął — wszystko to przepełnione było boleścią z powodu odtrącenia.

— W takim razie przepraszam panienkę za zajęcie jej cennego czasu — rzekł chłodno, wyprostował się jak nigdy dotąd, i ruszył w stronę przeciwną do kierunku spaceru Amelii. Ona zaś, zdziwiona, podążyła zań wzrokiem, po czym, gdy już zaczął powoli znikać z horyzontu, naciągnęła na głowę kaptur pelerynki, gdyż zerwał się wicher. 

Od owej popołudniowej godziny pogoda diametralnie się popsuła. Na zewnątrz zapanowała słota, a i towarzystwo na sali balowej stało się dziwnie niemrawe. Amelia siedziała w kącie, zbyt przejęta tym, co niedawno przeżyła. Nie powiedziała nikomu nic o tym, co zaszło w parku, i nie zamierzała tego robić.

Czy Józek też oświadczyłby mi się w taki sposób? — pomyślała z niesmakiem, gdy wspomniała te śmieszne, górnolotne słowa, porównywanie do Afrodyty i robienie z siebie męczennika, lecz także z dziwnym podnieceniem wykręcającym jej żołądek i powodującym nieco nerwowy chichot. Ach, jakże by się cieszyła, gdyby na miejscu tamtego mężczyzny klęczał Józef! Przyjęłaby jego oświadczyny bez żadnego wahania i nie zwróciłaby nawet najmniejszej uwagi na słownictwo, jakim by się posługiwał!

Z niezadowolenia, jakie ją ogarnęło, zmarszczyła czoło i spojrzała spod byka na ludzi wirujących dookoła sali. Przypomniała sobie bowiem, jak Józek tańczył z tamtą czarnowłosą kobietą. Amelia nie wiedziała, kim ona była, jednak miała pewność, że nie zapała do niej zbytnią sympatią. Zwłaszcza po tym, jak posłała jej ten lekceważący, cyniczny uśmieszek...

Amelia prychnęła cicho, na nowo przełykając gorycz, którą wtedy poczuła. Czuła się zupełnie skompromitowana, niemal na granicy płaczu i histerii. Od małego prawie zawsze dostawała, co tylko chciała, i podobne zachowanie wobec siebie urągały jej nieco infantylnej dumie.
Powstała powoli z obijanego aksamitem krzesła i, poprawiwszy fałdy kremowego muślinu swej sukni, ruszyła do sypialni, obrzucając tańczące towarzystwo ponurym wzrokiem. Miała zamiar zostać tam aż do końca przyjęcia, gdyż nie znajdywała już przyjemności w przebywaniu wśród tancerzy.

Zatrzymała się nagle w połowie drogi. Usłyszała bowiem łagodny głos Józka, przeplatany z piskliwym kobiecym głosikiem.

— Czyli mówisz, że nic z tego nie będzie?

— A czy kiedykolwiek dawałam ci jakieś nadzieje?

— Tak i to dość wyraźne. — Tembr głosu Halczyńskiego stał się nagle gniewny i poirytowany. Amelia nie wiedziała dokładnie, co było tego przyczyną, ale domyślała się. Otóż, Józef Halczyński musiał zostać odtrącony przy zaręczynach. Nieco zmieszana podsłuchaniem tej — jakkolwiek by nie było — intymnej rozmowy, czym prędzej udała się do swej sypialni, gdzie zaczęła cichutko płakać. Dotąd liczyła na to, że Józek coś do niej poczuje, lecz teraz zdawało się jej to niemożliwe. Wprawdzie owa kobieta — Amelia wciąż nie poznała jej nazwiska; wątpiła, by kiedykolwiek miał się to zmienić — nie przyjęła jego względów, jednakże wiedziała, że dzięki temu Halczyński będzie non stop o niej rozmyślał. To zaś napełniało jej serce bezbrzeżnym smutkiem, gdyż oznaczało, że nie będzie myślał o niej.

***

Józef siedział w powozie cały nachmurzony. Nawet wizja rychłego powrotu do domu i zobaczenia rodziny nie poprawiała jego humoru. Do tej pory w uszach szumiały mu słowa Antoniny tuż po oświadczynach, które te odrzuciła.

— Naprawdę myślałeś, że kiedykolwiek bym cię przyjęła? — roześmiała mu się wtedy w twarz. – Nigdy nie wyszłabym za mąż za biedaka — dodała.

Zeszłej nocy zdawała się na to nie zważać — skwitował w myślach Józef. Zawiódł się na niej. Myślał, że kto jak kto, ale taka wspaniała kobieta nie będzie myśleć o pieniądzach. Pomylił się.
Ale cóż — westchnął — wszystkie kobiety są takie same. Patrzą się jedynie na majątek mężczyzny — pomyślał z goryczą, wpatrując się tępo w szybę powozu wiozącego ich do Poznania. Krajobraz za nią był praktycznie niewidoczny, gdyż nie dość, iż burzowe chmury o kolorze ołowiu przysłoniły niebo, to jeszcze powoli zmierzchało.

Spośród ciemnych powłok gdzieniegdzie prześwitywał oślepiający blask zachodzącego słońca, które tego wieczora miało odcień obranych migdałów, coraz częściej zwożonych do Poznania przez kupców bywających w Turcji.

— Jak się panu podobało na balu, panie Halczyński? — zapytała uprzejmie pani Chmielińska.

— Był wyśmienity, dziękuję za zapytanie — odparł z nieco przesadną grzecznością Józek, po czym wysilił się na uprzejmy uśmiech, który wszyscy w powozie uznali za wiarygodny. Wszyscy poza Amelią. Ona jedna widziała, że jej guwernera coś trapi, i zdawała sobie sprawę z tego, co było jego przyczyną. Współczuła mu, mimo iż w zupełności nie powinna żałować tego, że wybranka Halczyńskiego odrzuciła jego oświadczyny.

Nie wyrzekła jednak żadnego komentarza w tym kierunku. Ani podczas podróży, ani po dojechaniu na miejsce.

Rzuciwszy mu kilka dość oschłych słów pożegnania, udała się do domu. 

Józef zaś udał się do Maćka, gdyż musiał oddać mu pożyczony frak, teraz, gdy jeszcze o nim pamiętał. Koniec końców porzucił go na rzecz nieco wygodniejszych surdutów, więc frak przeleżał te parę dni na dnie kufra.

— Witaj, Ewo — przywitał się z kobietą, która otworzyła mu drzwi. — Zastałem może Maćka?

— Nie... — powiedziała cicho, jakby nieco czymś zdumiona. Zdziwiło to Józka, który nie widział nic dziwnego w odwiedzinach u swego przyjaciela, a zwłaszcza w zwrocie pożyczonego odzienia. Ewa stała jednak na progu drzwi z oczyma tak rozszerzonymi i cerą tak bladą, że zdawać by się mogło, iż zobaczyła jakiego ducha.

— Co się stało? — zapytał z troską, wynikającą bardziej z przywiązania i lojalności w stosunku do Maćka, niż z sympatii do Ewy. Nie mógłby sobie bowiem wybaczyć, gdyby żonie Dobrolińskiego stało się coś złego tuż pod jego nosem. Maciek chyba by go zabił, a jeśli nie, to znienawidził na wieki, mając na uwadze to, jak kochał Ewę.

— To ty nic nie wiesz? Maciek jest w Szarzynach. — Ta informacja zmroziła Józefa. Wielkimi ze zdziwienia oczyma popatrzył się na kobietę, lecz nie miał żadnych powodów, by jej nie ufać. W Szarzynach stało się coś złego... Wiedział to. Inaczej Dobroliński nie chciałby się tam na darmo fatygować, wiedząc, że nie zastanie Józka.

— Co się stało? Mów! — ponaglił ją zniecierpliwionym tonem. Jego oczy rozszerzyły się ze strachu jeszcze bardziej, niż przedtem, a na czoło wstąpiły zmarszczki zmartwienia i przerażenia. Skóra jego stała się zaś blada niczym papier.

— Szarzyny... Dwór jest w płomieniach. Ktoś podłożył ogień.

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro