Chào các bạn! Vì nhiều lý do từ nay Truyen2U chính thức đổi tên là Truyen247.Pro. Mong các bạn tiếp tục ủng hộ truy cập tên miền mới này nhé! Mãi yêu... ♥

Rozdział 4. - Rozmowa z ojcem

Od czasu, gdy Józef po raz pierwszy przekroczył próg domu Chmielińskich, minął nieco ponad miesiąc. Przez ten krótki czas zdołał sobie zaskarbić sympatię wszystkich domowników — z wyjątkiem pana Chmielińskiego, który był wciąż podejrzliwy w stosunku do guwernera swojej pierworodnej. Jednak Halczyński nie przejmował się za bardzo zdaniem pana domu — wykonywał swoją pracę porządnie i wiedział, że nie ma co się martwić o utrzymanie posady. Amelia dzięki niemu w ciągu sześciu tygodni potrafiła się bez problemu przedstawiać i składać proste zdania po niemiecku.

Tego dnia również był u Chmielińskich. Teraz wychodził właśnie z kamienicy, by wrócić do Szarzyn.

Amelia zaś odprowadziła go wzrokiem z okna swego pokoju. Ona też pałała do swego nauczyciela ogromną sympatią. Miała go za człowieka godnego zaufania, chociaż rzadko kiedy żartował i niekiedy traktował ją nieco protekcjonalnie, jak kogoś w wieku Eugenii, a nie — pannę, która parę dni temu skończyła siedemnaście lat. Nie umniejszało to jednak jej szacunku do niego, zwłaszcza, że — oprócz wad — zauważała także i liczne zalety pana Halczyńskiego. Nigdy nie złościł się na nią z powodu nieodrobienia pracy domowej czy niezwracania uwagi na prowadzoną przezeń lekcję, a gdy czegoś nie rozumiała — tłumaczył jej to tak długo, aż potrafiła wyjaśnić to sama. Przymykał też oko wtedy, gdy zbaczała na inne, niezwiązane z danym przedmiotem tematy, chociaż sam angażował się w taką konwersację niemożebnie rzadko. Wolał raczej słuchać, co ona miała do powiedzenia. Zakładał wtedy nogę na nogę, przeczuwając, iż jej monolog nie zakończy się w obrębie dwóch zdań, podpierał głowę na ręce wspartej na stoliku i skupiał się na tym, co mówiła, uśmiechając się lekko uśmiechem, co do którego nie mogła stwierdzić, czy był uprzejmy, drwiący, czy może pobłażliwy. Nieraz ją to peszyło, zwłaszcza w zestawie z intensywnie zielonym spojrzeniem, które zawsze koncentrowało się na jej twarzy, błądząc pomiędzy jej oczami, nosem i ustami i zdawało się przeszywać ją na wskroś. Za każdym razem, gdy on to zauważał, dyskretnie odwracał głowę w kierunku ściany, by mogła spokojnie, bez rumienienia się, dokończyć zaczęty uprzednio wątek, a jego uśmiech stawał się wtedy szerszy i bardziej drwiący niż zwykle, jakby śmiał się z kogoś w myślach. Chmielińska nie wiedziała jednak, czy z siebie, czy z niej. Jeśli jednak to o nią chodziło, prawdopodobnie spaliłaby się ze wstydu, gdyby się o tym dowiedziała. Nieraz dumała o tym, czy potrafił on wyczytać z jej twarzy coś więcej niż lęk przed pytaniem z niemieckiego. Niekiedy bowiem przez lwią część lekcji rozmyślała właśnie o panu Halczyńskim, przede wszystkim zaś o jego aparycji, w tym także o jego oczach. Zachodziła w głowę, jakim cudem miał on tak zielone, wręcz szmaragdowe tęczówki. Znała parę osób z podobnym kolorem oczu, lecz zawsze były one albo z domieszką szarego, albo brązowego. Kiedyś nawet chciała zapytać się o to jego samego, ale obawiała się, że zbagatelizowałby ten temat, wybuchając śmiechem, lub uznałby to za niestosowne czy wręcz — za próbę flirtu. Najprędzej zaś nie odpowiedziałby jej, zmieniając temat i mówiąc: Proszę się już skupić na lekcji. Panienki ojciec nie płaci mi za zajęcia z konwersacji, chyba że tej w obcych językach, albo coś podobnego. Zawsze ucinał rozmowę tuż przed tym, gdy miała najwięcej do powiedzenia, lub też, gdy pytania stawały się niewygodne.

Gdy rozległo się pukanie do drzwi, dziewczyna gwałtownie się odwróciła. Po chwili do sypialni weszła Anna Chmielińska w swej brązowej sukni obszytej koronką, z wyprostowaną głową i włosami sczesanymi na gładko. Amelia zerknęła na twarz matki — dumny uśmiech niewątpliwie zdradzał, że była z czegoś zadowolona, a powodem owego szczęścia mogła być koperta, którą kobieta trzymała w swojej — białej jak mleko i niezniszczonej pracą — dłoni.

— Dzień dobry, mamo — przywitała się Amelia, na co uśmiech niewiasty się poszerzył. — Cóż to? — zapytała rudowłosa, patrząc na kopertę.

— Zaproszenie na bal — oznajmiła pani Chmielińska tonem aż kipiącym z nadmiaru pozytywnych emocji, podsycanych świadomością, że to właśnie ona może na tym przyjęciu zabłysnąć. Miała podstawy sądzić, iż większość kobiet na nim obecnych będą albo słodkimi i uroczymi trzpiotkami w wieku jej córki, albo szpetnymi matronami, do których zaliczała się również gospodyni balu, nadającymi się do odgrywania roli wiedźmy. Trzeba bowiem wiedzieć, że Anna Chmielińska była wbrew pozorom osobą dość próżną. Mimo iż od czasu narodzin Eugenii nie bywała za często na salonach, bo po pierwsze — miała za mało czasu, a po drugie — wstydziła się swojej sylwetki, która po trzecim porodzie znacznie przytyła, to uwielbiała być oklaskiwana i chwalona. Teraz pyszniła się tym bardziej, gdyż wiedziała, że z pewnością tamtejsze plotkary będą poruszać temat małżeństwa Amelii z taką personą jak Herr von Heglien.

— Na bal? — spytała Amelia z nieco przerażoną miną; w przeciwieństwie do matki nie przepadała za tego typu uroczystościami. Nie chodziło o to, że była nieśmiała, tylko o to, że wolała nie poruszać publicznie niektórych wrażliwych kwestii, które potem ktoś mógłby obrócić przeciwko niej. Bo przecież każdy wiedział o tym, że na takich balach nierzadko zbierała się najbardziej zgniła moralnie część społeczeństwa, czekająca tylko na faux pas innych gości, by potem wytknąć im to i owo. Koniecznie z podsumowaniem, jak dana osoba by wybrnęła z takiegoż nietaktu — oczywiście dwa razy lepiej i bardziej dyskretnie, tak, że nawet nikt nie dowiedziałby się o tym, że ów został popełniony. Takimi ludźmi dziewczyna gardziła z całego serca i życzyła im osobnego miejsca w piekle. — Jaki bal? U kogo?

— U Wachnerów. Tej szalenie bogatej rodziny, mającej olbrzymi majątek pod Gnieznem, którzy na swoje bale zapraszają jedynie nielicznych. Tak się składa, że pani Wachnerowa jest moją serdeczną znajomą, więc i my dostaliśmy zaproszenia. — Anna nabrała powietrza, gdyż wszystko to powiedziała na jednym wydechu, co jeszcze bardziej skonsternowało Amelię. Jej matka wszak powinna zachowywać się jak stateczna matrona, a jeśli nie — to przynajmniej jak dama; na pewno nie w sposób godny swej córki. — Szkoda tylko, że Johann nie będzie mógł przyjechać — westchnęła, a twarz młodszej z niewiast ozdobił szpetny grymas niezadowolenia, gdy usłyszała ona imię swego narzeczonego. Von Heglien przebywał aktualnie w Austrii na polecenie Jerzego V i nic nie wskazywało na to, by prędko przyjechał z powrotem.

— Kiedy to jest? — spytała zmęczonym tonem Amelia i usiadła na łóżku, dyskretnie kręcąc głową z dezaprobatą.

— Za niecały miesiąc.

— Miesiąc?! — zawołała dziewczyna z oburzeniem, wstając natychmiast na nogi. — A czy krawcowa da radę uszyć suknię przez ten czas? Bo przecież nie pójdę w czymś, co już założyłam — burknęła. Momentami ona też — tak samo, jak jej matka — była dość próżną osobą. Zwłaszcza, jeśli w grę wchodził jej wizerunek.

— Nie bój się, córeczko, z pewnością zdąży. I jeszcze trzeba kupić ci nowe pantofelki do tańca. Czubki poprzednich kompletnie zdarłaś — dodała z lekką przyganą, jednak Amelia wiedziała, że matka cieszyła się z tak wielu młodzieńców, chcących tańczyć z jej córką. A było ich sporo — na ubiegłorocznym balu u jednego z bogatych poznańskich rodów była zdecydowanie najbardziej urodziwą panną z najładniejszą i najbardziej strojną toaletę, więc nie dziwiła nikogo kolejka chłopców, mających ochotę wpisać się do jej karneciku. Tego roku pani Chmielińska zdawała się liczyć przynajmniej na powtórzenie tej liczby, jeśli nie na jej zwiększenie. Nie obchodził jej fakt, że Amelia posiadała już narzeczonego — co z tego, że nieobecnego — i to z nim powinna była przetańczyć większość tańców.

Panna Chmielińska kątem oka dostrzegła, jak matka odłożyła zaproszenie na szafkę nocną, a potem odprowadziła kobietę wzrokiem do drzwi.

Sama zaś podeszła do stolika, skąd wzięła ową kopertę do ręki i ją otworzyła. Szybko przejrzała treść listu, w którym nie było niczego, czego by nie wiedziała, po czym odłożyła go z powrotem na swoje miejsce. Ziewnęła głośno, gdyż była lekko śpiąca. Uznała jednak, że noc jest zbyt młoda na to, by ona, Amelia, miała natychmiast kłaść się do łóżka.

Z braku innego zajęcia usiadła w głębokim fotelu, zapaliła na stoliku świecę, by mieć lepszą widoczność, i zaczęła czytać mickiewiczowskiego „Pana Tadeusza", którego sprowadziła do Polski — bez zgody rodziców, oczywiście — za pomocą przyjaciół wprost z Francji.

Po jakimś czasie, gdy poczuła znużenie, potarła powieki i ziewnęła głośno. Zegar z kukułką wiszący w hallu już dawno ogłaszał, że minęła dwudziesta druga. Dziewczyna zażyła więc toalety, zdmuchnęła świecę na stoliku i położyła się do łóżka.

***

Józef po powrocie do domu udał się wprost do kuchni; nie jadł bowiem od rana, a jedynym odgłosem, jaki towarzyszył mu w drodze powrotnej z Poznania, było uporczywe burczenie w brzuchu, połączone w dodatku z lekkim bólem w okolicach żołądka. Pomimo głodu, po przekroczeniu kuchennego progu ogarnęła go chęć zawrócenia i pójścia spać bez kolacji. Nie zrobił tego, lecz cofnął się jednak o krok, by ukryć swą głowę za futryną. Zerknął jeszcze raz w głąb kuchni, sprawdzając, czy aby na pewno to, co przedtem zobaczył, jego — skądinąd zmęczonego — umysłu. Ten jednak nie zwodził go, przynajmniej nie w tej chwili (mimo iż Józek marzył o takim stanie rzeczy). Przy stole siedział jego ojciec, powoli żłopiący zawartość butelki — jednej z tych, które gromadzone były przez pana Jeremiego w piwniczce z pietyzmem godnym prawdziwego kolekcjonera, a które zawierały w sobie jego ulubione rodzaje alkoholi. Józek pomyślał drwiąco, że stojący przed nim kieliszek przyniósł tylko kurtuazyjnie, gdyż z pewnością nie pełnił on swojej funkcji, to jest dozowania wypijanych trunków. Puste butelki stojące na stole również nie świadczyły o tym, iż mężczyzna chociażby myślał o piciu w umiarkowanych ilościach.

Wszystko to budziło odrazę młodego Halczyńskiego, który nieustannie zastanawiał się, co doprowadziło ojca do tego stanu. Odraza była najczęstszym, co odczuwał w stosunku do niego. Niekiedy obok niej pojawiała się także kpina, lecz nic więcej. Skoro on gardził nim, Józek odwdzięczał mu się tym samym. 

Konflikt między nimi nie pojawił się jednak tego wieczora, gdy Józef dostał pracę u Chmielińskich. Owszem, ta sytuacja również nie pozostała bez echa, ponieważ odtąd relacja między ojcem a synem wyraźnie się pogorszyła, często doprowadzając młodszego z nich do szewskiej pasji, a starszego — do złośliwej satysfakcji z przytyków czynionych Józkowi. Ich stosunki były jednak napięte już od dłuższego czasu, a mianowicie — od momentu, w którym Jeremi kategorycznie odmówił młodszemu synowi wstępu do akademii. Nie zamierzał wydawać swoich ostatnich groszy na coś, co nie miało sensu, powiedział, gdy Józef prosił go o uzasadnienie swojej decyzji. Lenistwa z lenia nie wypędzisz, dodał wtedy i wyszedł z pokoju, zostawiając osłupiałego z niedowierzania Józka samemu sobie.

Teraz jednak Józek, mimo najszczerszej chęci, by wrócić do swojego pokoju, nie zrobił tego. Stał przez chwilę w kompletnym bezruchu, wpatrując się w odwróconego plecami doń ojca. W końcu jednak pusty brzuch nie wytrzymał i dał o sobie znać. Wszechobecna cisza została zakłócona przez głośne burczenie. Jeremi Halczyński, słysząc to, odwrócił się gwałtownie. Józef w blasku świec zauważył jego zmarszczki i przekrwione oczy. Z każdym dniem coraz mniej przypominał tego wspaniałego tatę, którego Józek pamiętał ze swego dzieciństwa.

— Witaj, ojcze — powiedział Józef, podszywając swój ton drwiną, której pijany umysł starszego z Halczyńskich nie wychwycił. Mimo iż Józek starał się być rozluźniony, to czuł, że lada chwila jego serce może wypaść z klatki piersiowej, choć wiedział, że z biologicznego punktu widzenia było to niemożliwe. Już dawno nie widział się ojcem sam na sam. Nie chciał tego głośno przyznawać, ale bał się. Bał się, jakie drwiny spadną na niego tym razem, w który czuły punkt ojciec uderzy tym razem — po tylu wspólnych latach znał je chyba wszystkie — dlaczego ponownie będzie tym gorszym synem.

Halczyński skarcił się w myślach. Po tylu latach powinien się już uodpornić, a nie — bać się niczym jakaś panienka. Musiał zachowywać się jak dorosły mężczyzna, którym zresztą był. Przez chwilę jednak, patrząc w oczy ojca, zwątpił w swoje męstwo. Co, jeśli rzeczywiście był życiowym nieudacznikiem, osobą, która nigdy nic nie osiągnie? Co, jeśli ojciec miał przez cały czas rację i te studia nie były dla niego?

Nie mógł tak myśleć. Dobrze wiedział, iż nadawał się na lekarza, a komentarze ojca dotyczące jego rzekomej nieudolności to były tylko głupie wymysły mężczyzny.

— Dobry wieczór, synu — przywitał się mocno zachrypniętym głosem siwowłosy, zdecydowanym ruchem odstawiając butelkę na stół. Jego syn zdziwił się nieco, widząc, że po takiej dawce alkoholu pan Jeremi wciąż zachowywał właściwą sobie przytomność umysłu i nie bełkotał, jak to zdarzało się niektórym osobom ze słabymi głowami. Halczyński — nie bez kpiny — stwierdził, iż z pewnością była to kwestia doświadczenia, zdobytego po latach intensywnej degustacji trunków. — Usiądź, proszę — polecił, na co Józek skrzywił się, lecz wykonał żądanie ojca. — Chcesz kieliszek? — zapytał, na co Józef pokręcił przecząco głową. Pytającym wzrokiem wpatrywał się w Jeremiego, doszukując się jakiegoś ukrytego powodu tego, że nagle postanowił on porozmawiać z synem. Ciszę, jaka między nimi panowała, z pewnością można było określić mianem niezręcznej. Obaj panowie — jeden młody, a drugi stary — patrzyli się na siebie nawzajem, nie mówiąc ani słowa. Ten stan rzeczy zaczął powoli frustrować starszego z nich. Nie lubił on ciszy, zawsze wolał, gdy dookoła się coś działo. Cokolwiek, byle tylko mieć zajęcie. 

Nie on jednak odezwał się jako pierwszy.

— Czego chcesz? — zapytał nieco oschłym głosem Józek. Nie zamierzał się bawić z ojcem w podchody i snuć domysły, dlaczego nagle wyraził zainteresowanie jego osobą.

— Porozmawiać — wychrypiał stary Halczyński, wpatrując się niebieskimi, przekrwionymi oczami w syna. Wyczekująco, jakby chciał się czegoś od niego dowiedzieć. Po chwili odchrząknął i nalał sobie kolejny kieliszek wiśniówki. Józef skrzywił się, widząc ten proceder. Sam zazwyczaj stronił od alkoholu, co nierzadko bywało wykorzystywane przez członków jego rodziny — zwłaszcza tej męskiej części — jako temat do żartów. Józek podchodził do tego z dystansem, ale w głębi serca ubolewał nad tym, że z błahego powodu nigdy nie będzie tak poważany, jak Kostek czy jego ojciec. Jednocześnie uważał, że alkohol wcale nie poprawia zdrowia, jak to powszechnie uważano. Zauważył, że ludzie, którzy pili alkohol, żyli zazwyczaj krócej i mieli liczne problemy ze zdrowiem. — Nadal pracujesz u tych... U Chmielińskich?

— Tak, a co? — zapytał się brunet i zmarszczył brwi. Czy jego ojciec zamierzał schodzić na temat jego zarobków? Po co? Czyżby potrzebował nagle gotówki? Józef wiedział, że na pewno nie odstąpiłby mu swych oszczędności, nawet jeśli tego wymagała lojalność wobec rodzica. Nie po tym, jak nagle zabronił mu dalszej edukacji. Gdy Józek był jeszcze w gimnazjum, przebąkiwał o tym, że chce zostać lekarzem, a Jeremi kwitował to pobłażliwym uśmiechem. Nigdy mu tego nie zabronił. Aż do czasu, gdy dwa lata temu Józef stanął przed nim i oznajmił prosto w twarz, że wybiera się na medycynę. Chłopak do dzisiaj pamiętał twarz ojca, całą czerwoną i wykrzywioną ze złości. Wściekłość. Jego krzyki i wyzwiska. Przez chwilę nawet zastanawiał się nad ucieczką i zabraniem części majątku. Stwierdził jednak, że to byłaby kradzież i nawet on nie zrobiłby czegoś takiego swojej rodzinie.

— Nadal zamierzasz iść na te studia? — Wyraźnie podkreślił słowo te, wymawiając je z taką pogardą, na jaką stać jedynie osoby nienawidzące przedmiotu swej awersji aż do szpiku kości. Nie mniejszą złością pałał jego wzrok, który — gdyby istniała taka możliwość — spaliłby wszystko dookoła, pozostawiając z całego domu jedynie zgliszcza.

Józek wstał gwałtownie z krzesła. Więc to o to mu chodziło! Znowu zamierza mnie zniechęcić do studiów — pomyślał, mierząc ojca gniewnym spojrzeniem. Złość niemal go obezwładniała: skrzydełka jego nosa prawie że falowały, poruszane nią, policzki poczerwieniały, a krew szumiała w żyłach. Zdaniem Józefa, ojciec nie miał prawa mieszać się do jego decyzji. Był dorosły, a poza tym — na czesne nie zamierzał dawać ani jednego ojcowskiego miedziaka. Pieniądze na studia zbierał sam, bez jego łaski, więc równie dobrze mógł wyjechać na nie i tego dnia. Niemal uzbierał ilość talarów, która wystarczyłaby na pierwszy semestr.

— Ojcze — słowa Józefa wyprane były z wszelkich pozytywnych emocji; zostały w nich jedynie złość i cynizm — zbieram pieniądze po to, by na nie iść. I nie zmienię mojego postanowienia, nawet, gdybyś zaczął mi grozić — wycedził, mrużąc groźnie oczy. Jeremi Halczyński popatrzył z niedowierzaniem na chłopaka, który jeszcze do niedawna był ledwie berbeciem, siedzącym na jego kolanach. Nie wierzył, by mógł mu coś zrobić, ale zaciśnięte pięści i agresywna poza mówiły co innego. Staruszek skulił się mimowolnie, jakby chciał chronić się przed gromami, lecącymi wraz ze spojrzeniem zielonookiego.

Józef cofnął się o krok, widząc tę reakcję. Ze zdumieniem popatrzył się to na swoje pięści, to na ojca, który siedział lekko zgarbiony, zupełnie, jakby się kulił ze strachu. Nie pomyślał o tym, że złość zawładnęła nim aż tego stopnia. Nie zamierzał podnieść ręki na swojego tatę. Może nie był on wybitnym rodzicem, ale jednak był rodzicem. A pojęcie przemocy wykraczało daleko poza pokojowe idee Józka.

— Przepraszam — wykrztusił cicho chłopak, cofając się jeszcze o krok. Policzki nadal mu płonęły, tyle że już nie ze złości, a z wstydu. — Ja... ja naprawdę... Nie wiem, co we mnie wstąpiło. — Usiadł na swoim miejscu, spoglądając ukradkiem na ojca, który zdążył się już wyprostować.

— Nie idź na medycynę, Józefie — odparł, teraz już bełkotliwym tonem. Miał za dużo alkoholu we krwi, by tak nagle się go pozbyć. — Nad lekarzami w naszej rodzinie ciąży klątwa. — Józek wysłuchawszy wyznania ojca, najpierw wytrzeszczył oczy, a po chwili wybuchnął gorzkim śmiechem.

— Naprawdę wierzysz w jakieś tam zabobony? — prychnął i pokręcił głową z rozbawieniem.

— To nie są zabobony — zaoponował skonsternowany Jeremi. — Wszyscy lekarze w naszej rodzinie kończyli źle. Mój pradziadek nagle oszalał i się powiesił, dziadek zmarł na tyfus, którym zaraził się od pacjenta, stryj, który był lekarzem wojskowym, został trafiony na polu bitwy i zostawiony na pewną śmierć, a mój brat... — Głos siwowłosego załamał się. Po chwili po ogorzałych policzkach popłynęła słona krynica łez. Jeremi podciągnął nosem i wytarł powieki ręką, by pozbyć się tego niemęskiego świadectwa, jakim były te krople spływające z oczu. — Mój brat, mój... mój ukochany brat został zamordowany. — Józef popatrzył się nań z mieszanką współczucia i zaskoczenia; dawny gniew uleciał z niego zupełnie. Nie znał dotąd historii o swoim stryju, ba, nie wiedział nawet, że takowego miał. Nie odezwał się jednak ani słowem, chcąc, by ojciec kontynuował. Starszy z mężczyzn zrozumiał ten gest, bo zaczął rozwijać wątek. — Miałem jakieś czternaście wiosen, on był o dwanaście lat starszy, niedawno skończył uniwersytet i pracował w poznańskiej klinice. Rozumiesz... Wiesz, że miał tyle lat co ty teraz? — zawołał z rozpaczą. Józek wzdrygnął się, słysząc to. — Mimo iż dzieliło nas trochę lat, byliśmy bardzo zżyci. Tego dnia, jak zawsze, wyjechał rano do jakiegoś pacjenta. Ja czekałem na jego powrót, bo chciałem, by pomógł mi w zadaniu z biologii, którego nie rozumiałem. Ziutek, on... on spóźniał się. Mama kazała mi wsiąść na koń i zobaczyć za nim na gościńcu. Najpierw zobaczyłem jego siwka, którym jeździł do Poznania. Skubał sobie trawę obok domu. Józka nie było nigdzie widać. Ruszyłem w głąb gościńca i tam go znalazłem. W połowie traktu, leżał z poderżniętym gardłem. Zupełnie martwy. Byłem przerażony, od razu zawróciłem... — załkał. Po chwili wstał od stołu i chwiejnym krokiem ruszył do drzwi, zostawiając osłupiałego syna samego sobie.

Znowu zostawił go samego, zacząwszy jakiś wątek. Nie było to bynajmniej przyjemne uczucie. A przynajmniej nie było ono przyjemne dla Józka. Znowu czuł się opuszczony, niczym sierota żebrząca po ulicy. Miał już dość tej ogarniającej go pustki. Pragnął obecności ojca, ale wiedział, że ich spotkanie niewątpliwie skończyłoby się jakąś kłótnią. A on, wbrew pozorom, nie chciał się z nim dłużej kłócić...

Z transu wyrwał go dopiero krzyk Małgosi. Po chwili do kuchni, gdzie zastygł w bezruchu przy stole, weszła Zofia. Była ona drobną blondynką, dość cichą i nieśmiałą. Józef nieraz zastanawiał się, co też Kostek w niej widział podczas oświadczyn. Według niego bratowa zupełnie nie posiadała własnego zdania. Zachowywała się niczym gałązka na wietrze, miotana przezeń w różne strony świata, zgodnie z tym, którym kierunku zawieje. Ponadto, nieustannie — a zwłaszcza po urodzeniu córki — płakała, często z tak błahych powodów jak ubrudzenie sukni czy stłuczenie filiżanki, co niemożebnie irytowało młodzieńca. Wiedział jednak, że Kostek w gruncie rzeczy był mądrym mężczyzną (mimo iż tak rzadko to okazywał) i nigdy nie ożeniłby się z niewiastą, której by nie kochał; pozostało więc mu tylko zaakceptować wybór brata i żyć w zgodzie z Zofią.

— Obudziła się? — zapytał bratową nieco nieprzytomnym głosem, choć było to oczywiste. Gdy kobieta potaknęła, Józek ziewnął szeroko. Był padnięty. Zegar pokazywał, iż niedawno minęła dwunasta. O ósmej musiał się stawić u Chmielińskich, a on — nawet, gdyby chciał — to nie potrafił zasnąć. Nawet teraz, gdy siedział przy kuchennym stole, parę razy zdarzyło mu się przysnąć. Wtedy to przed oczami stawał mu obraz młodzieńca w lekarskim fartuchu, leżącego bezwładnie, całego we krwi. Nie miał wątpliwości, że był to jego stryj Józef, o którym opowiadał mu ojciec.

Teraz już wiedział, po kim odziedziczył imię. Matka, gdy ją o to pytał, odpowiadała zawsze, że to po księciu Józefie Poniatowskim, ale widać było, że nie mówiła tego z przekonaniem. Teraz już wiedział.

Ale, gdy już zdążył przyswoić tę informację, zaczął żałować swojej wiedzy. Nie dawała mu ona spokoju. Wręcz domagała się, by poznał on jakieś szczegóły. Ojciec nie wspomniał mu o tym, czy złapano mordercę. Nie powiedział mu również, kogo podejrzewał, o ile miał jakieś typy. A Józef był przekonany o tym, że je miał.

Zostawiając w kuchni Zofię krzątającą się przy kaszce dla Gosi, udał się do domowej biblioteki. Pomyślał, że jeśli gdzieś miałyby być informacje o Józefie Halczyńskim, to tylko tam.

Pomimo opadających powiek, Józek wertował zaciekle stare dokumenty, starając się znaleźć cokolwiek o jego zamordowanym stryju. W końcu, gdy coś znalazł, chciał krzyknąć Eureka!, niczym Archimedes, lecz w porę się powstrzymał, bo mógłby pobudzić wszystkich domowników. Oto trzymał w ręce pożółkły papier: kopię świadectwa chrztu pochodzącą z 1787 roku i informującą o tym, że dwudziestego dziewiątego października w kościółku w Szarzynach został ochrzczony chłopak, Józef Halczyński, syn Bogdana i Stanisławy.

Józef zmarszczył brwi, wykonując w myślach obliczenia, co nie było proste, zważając na późną godzinę i na to, że jego mózg pracował wolniej niż zwykle. Obliczył jednak, że gdyby jego stryj żył, miałby on sześćdziesiąt sześć lat. Możliwe, iż posiadałby żonę i dzieci, a może nawet wnuki. A tak — leżał w grobie już od przeszło czterdziestu lat.

Józek odłożył świadectwo chrztu na miejsce i zaczął wertować dalej. Jego ciekawość nadal była niezaspokojona. 

Po dłuższej chwili wyszukał także akt zgonu należący do Józefa Halczyńskiego. Czuł się dziwnie, trzymając w rękach dokument, na którym widniało — jakby nie było — jego imię i nazwisko. Zwłaszcza, że był to akt zgonu. Zgonu, który nastąpił dwudziestego drugiego września. Tego dnia, a właściwie to już wczorajszego, wypadała okrągła, czterdziesta rocznica śmierci Józefa Halczyńskiego.

To dlatego ojciec tak o nim mówił — pomyślał Józek, przecierając oczy. Był piekielnie śpiący, więc schował wszystkie dokumenty i ruszył po schodach do swojej sypialni, uważając, by czasami się nie potknąć. Zbyt dobrze pamiętał czasy dzieciństwa i to, jak udawało się — jemu i Kostkowi — zlatywać z praktycznie każdego możliwego stopnia. Nie miał ochoty tego już powtarzać. Nigdy więcej. 

Później, gdy zdążył się przebrać i zażyć toalety, usnął kamiennym snem na swym sienniku. Śnił mu się młody, czternastoletni chłopak galopujący przez wysypany kamykami trakt. Tylko tyle.

I aż tyle, gdyż chłopcem ze snu był Jeremi Halczyński.

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro