Rozdział 32. - Babcia Rozalia
Pierwszy list od matki Amelii, który przyszedł do Halczyńskich po tym, jak wróciła do Poznania, dotarł do nich w połowie wiosny 1858 roku, lecz — wbrew coraz mocniej świecącemu słońcu i radosnej atmosferze, która udzielała się wszystkim wokół — traktował o smutnej rzeczy. Ukochana babcia pani Halczyńskiej, Rozalia Chmielińska, mocno podupadła na zdrowiu i wszyscy wieścili jej rychły koniec. Z tego też powodu pani Chmielińska wraz z — jak napisała — panem Chmielińskim prosili Amelię i Józka o jak najszybsze przybycie do Poznania, by starsza pani miała okazję zobaczyć ich przed śmiercią.
Oboje państwo Halczyńscy, mimo iż wciąż pokłóceni, ze względu na nadzwyczajność sytuacji zdecydowali, że chociaż przez chwilę udawać będą szczęśliwe małżeństwo, takie jak w pierwszych miesiącach ich wspólnego życia.
W drogę do Poznania wyruszyli końcem maja, po tym, jak Józek zaliczył wszystkie egzaminy i mógł oficjalnie powiedzieć, iż skończył drugi rok studiów. Wzięli również ze sobą Wiktora, chociaż ciotka Adelajda przestrzegała ich, że tak długa podróż może być niekorzystna dla dziecka. Oni jednak, a przede wszystkim Amelia, stwierdzili jednogłośnie, iż nie zamierzają się z nim rozstawać.
Podróż różniła się od tej, którą przemierzyli tą samą trasą dwa lata temu... Tamta przepełniona była ich rozmowami czy drobnymi czułościami, teraz zaś gdyby nie Wiktor panowałaby między nimi kompletna cisza.
— Ciekawe, co u Jasia i Fournierów — zagaił Józef, gdy pociąg stanął na dworcu w Krakowie. — Już dawno się nie odzywali.
— To do nich napisz — skwitowała Amelia oziębłym tonem, biorąc synka na ręce i wychodząc na zewnątrz. Halczyński popatrzył się na jej powoli oddalającą się sylwetkę z pewnym żalem, po czym wziął bagaże i szybkim krokiem podążył za żoną.
Tym razem nie było czasu na odwiedziny u znajomych, gdyż pani Chmielińska mogła umrzeć w każdym momencie. Wynajęli więc pierwszy lepszy powóz i woźnicę, który zgodził się na podróż do innego zaboru, i ruszyli w drogę.
*
Po przybyciu na miejsce Halczyńscy zamieszkali w mieszkaniu Józka. Dziękował on swojej opieszałości, przez którą nie zdążył go jeszcze sprzedać, mimo iż zamiar ten powziął już dawno temu. Teraz jednak zwątpił w słuszność ów pomysłu, gdyż — jak się okazało — takie lokum mogło mu się przydać w przyszłości.
— Ładnie tu — rzuciła Amelia, która widziała to miejsce po raz pierwszy.
Józek zignorował jej uwagę, jednak w myślach przyznał żonie rację. Mieszkanie nie dość, iż było przestronne i ładnie urządzone, to jeszcze — wysprzątane. Przed wyjazdem podarował zapasowe klucze Kostkowi, więc zapewne jakaś z jego służących zadbała o to, by Halczyńscy po swoim przyjeździe nie musieli się martwić bałaganem.
— Gdzie jest moja sypialnia? — Pytanie to skonfundowało nieco Józefa. W mieszkaniu tym była bowiem tylko jedna sypialnia z małżeńskim łożem, o czym całkowicie zapomniał.
— Wygląda na to, że zmuszeni jesteśmy spać razem. — Halczyński wzruszył ramionami, powiedziawszy o swoim odkryciu.
— Razem?! — krzyknęła zbulwersowana Amelia, która zaczęła chodzić tam i z powrotem, by dać upust swojej frustracji. — Jak ty to sobie wyobrażasz?! Po tym jak... Po tym wszystkim miałabym spać z tobą w jednym łóżku?! — parsknęła drwiąco, po czym spojrzała na męża spojrzeniem, w którym wręcz buchały płomienie, lecz nie pożądania — jak dawniej — a czystej furii i nienawiści, jakby były to ognie piekielne.
Józek z każdym jej słowem coraz mocniej zaciskał wargi, aż doszedł do momentu, w którym spłynęła z nich kropelka krwi.
— Powiedz mi, skoro jesteś taka genialna, czy widzisz jakieś inne wyjście! — zakpił mężczyzna, rozkładając ręce i patrząc się na żonę z podobną, pełną złości, pasją, co ona na niego. — Jeśli chcesz, proszę bardzo — wynoś się stąd do tatusia, który z pewnością przyjmie cię z otwartymi ramionami! Droga wolna! – dodał, wprawiając panią Halczyńską w chwilową konsternację. Ta jednak już po paru sekundach obruszyła się, unosząc głowę do góry.
— W takim razie będę spać na podłodze. Albo na kanapie — oznajmiła dumnym tonem, ściągając białą płachtę, jedną z tych, którymi przykryte były wszystkie meble na czas nieobecności właściciela, ze stolika, obok którego stała, i zaczęła układać ją na podłodze jako posłanie.
Gdy tylko skończyła to robić, Józek szybkim ruchem zniszczył jej dzieło, unosząc materiał i odkładając go na jego miejsce.
— Mogę wiedzieć, co ty wyprawiasz? Proszę cię, nie wygłupiaj się. Zachowujesz się jak dziecko!
— Wcale, że nie! — zaprotestowała Amelia, zakładając ręce na pierś i tupiąc nogą, jakby na potwierdzenie słów Józka.
— Nie będziesz spała ani na podłodze, ani na kanapie zapomnij o tym. Nie chcę, żeby potem mówili na mieście, że każę żonie spać na ziemi, kiedy ja mam dla siebie dwuosobowe łóżko. Ja pójdę spać na kanapie, ty z Wiktorem zajmiecie łóżko, koniec tematu — odparł nieco zrezygnowanym tonem. Miał ochotę zakończyć ten spór jak najszybciej, nawet jeśli to on byłby poszkodowany.
— Nie mogę! To twoje mieszkanie... — skrzywiła się kobieta.
Józef zaś przewrócił oczyma i zaczął wyłamywać palce.
— W takim razie przykro mi, ale wróciliśmy do punktu wyjścia — westchnął, ukrywając twarz w dłoniach, które przeciągnął po policzkach i czole, by wplątały się w jego włosy.
Amelia, widząc to, przez chwilę poczuła wyrzuty sumienia, w końcu to ona wpędziła go w ową apatię. Miała ochotę objąć go i złożyć na jego policzku pocałunek, który nieco by go pocieszył. Potem jednak skarciła się za tę myśl. To, co zrobił Józek, było karygodne i teraz słusznie cierpiał. — Obiecuję, że nie dotknę cię nawet opuszką palca, chyba że byś chciała.
— Nie chcę — wtrąciła szybko Amelia, nieco przerażona wizją pierwszej od miesięcy nocy w jednym łóżku z mężem, na którego nie mogła patrzeć. Pocieszała się myślą, że pewnie i tak cały ten czas spędzi przy Wiktorku, który co prawda teraz spał, ale na ogół z powodu wyrzynania się — jednych z ostatnich na szczęście — zębów bywał marudny i potrafił wiercić się i płakać, gdy ona próbowała spać.
Tej nocy los jednak chciał inaczej, gdyż chłopiec, usnąwszy ukołysany jazdą powozem, wciąż smacznie drzemał. Niekiedy Halczyńska sama zrywała się z czujnego snu, by sprawdzić, czy coś mu się nie stało, jednak jedynym, co mogło ją niepokoić, było chrapanie Józka.
— Nie chrap — rzuciła poirytowanym tonem, potrząsając równocześnie delikatnie mężowskim ramieniem, kiedy to po raz kolejny spotkała ją taka sytuacja.
— Mhm... — westchnął Halczyński śpiącym tonem. Na chwilę umilkł, by zaraz potem zacząć od nowa chrapać. Tym razem oberwał od żony poduszką, co poskutkowało natychmiastowym wybudzeniem się mężczyzny. — Co ty robisz? — ziewnął. — Próbuję spać.
— Ja również... Ale ty chrapiesz tak głośno jak... Nie wiem, do czego to nawet porównać — szepnęła, podpierając się na łokciach, by móc lepiej zobaczyć oświetloną przez księżyc twarz Józka. — Za chwilę obudzisz Wiktora, a wiesz, jak dawno już nie spał tak grzecznie.
— Zaraz sama go obudzisz swoim gadaniem — odparował Józef, który przybrał podobną pozycję. Nie mógł oderwać wzroku od Amelii, która w tej scenerii wyglądała niezwykle kusząco. Księżyc, zaglądający przez okno znajdujące się tuż za nią, swą srebrną poświatą oświetlał prawie że nagie ramiona kobiety oraz przenikał poprzez jej rude loki, przez co przypominała bardziej delikatną, efemeryczną nimfę, magiczne stworzenie, a nie — człowieka z krwi i kości. Halczyński poczuł się w tym momencie podobnie jak bohater Świtezianki Mickiewicza, który, mając możliwość związania się z niewiastą swoich marzeń, zaprzepaścił wszystko przez jeden błąd...
— Na co tak się patrzysz? — zapytała Amelia, wyrywając tym samym męża z jego rozmyślań.
— Zasłoń okno, proszę. Księżyc świeci mi w oczy i nie mogę przez to spać. Dobranoc — rzucił prędko, obracając się na drugi bok.
— Dobranoc — westchnęła zamyślonym tonem pani Halczyńska, jeszcze przez moment podpierając się na łokciach i patrząc się z czułym uśmiechem na Józka i na Wiktora, który teraz wtulił się w tatę. Zaraz potem zasnęła, w przeciwieństwie do Halczyńskiego, który wciąż rozmyślał o relacji łączącej jego i Amelię. Miał wrażenie, że nie wszystko było stracone i że niepotrzebnie przekreślili ją już na początku, zamiast spokojnie porozmawiać. W przekonaniu tym poniekąd utwierdziła go zimna stopa Amelii, którą ta nieświadomie położyła na jego łydce, jak za czasów, kiedy potrafili ze sobą normalnie rozmawiać.
*
Następnego dnia Halczyńscy — odzyskawszy siły po podróży — udali się w odwiedziny do babci Amelii, którą przygarnęła pod swój dach siostra ojca dziewczyny, ciotka Rebeka. Mieszkali oni w kamienicy, nieco mniejszej niż ta Chmielińskich, ale równie zadbanej, znajdującej się na końcu ulicy Świętego Marcina, niedaleko miejsca, gdzie — wraz z innymi ulicami — zlewała się ona w Plac Piotra.
Gdy Amelia zapukała do drzwi, otworzył jej wysoki, acz chudy chłopak, w wieku zbliżonym do niej. Po kilku sekundach ciszy na twarzach obojga z nich szybko zakwitły szerokie uśmiechy.
— Michał! — zawołała z radością nieprzystającą komuś, kto udał się w odwiedziny do umierającej babki, kobieta, po czym serdecznie objęła ów nieznajomego Józkowi mężczyznę. — Och, Michale, poznaj mojego męża, Józefa —oznajmiła Amelia. — Józek, to jest mój kuzyn, Michał Rutkowski — dodała nieco bardziej oziębłym tonem.
— Miło mi cię poznać — odrzekł Michał, wyciągając dłoń w stronę Józka. Ten zaś uścisnął ją z uśmiechem, który udzielił się także i jemu. — Zwłaszcza że wiele o tobie słyszałem.
— Dawno przyjechałeś? Słyszałam, że studiujesz — zainteresowała się Halczyńska, pragnąc zmienić temat.
— Owszem, studiuję prawo w Berlinie. Przyjechałem zaraz po tym, jak dostałem list, czyli gdzieś miesiąc temu. Czemu tak stoimy w drzwiach? Proszę, wejdźcie. Mama i babcia nie mogą się was doczekać. — Mężczyzna wskazał dłonią do środka domu, po czym przepuścił gości w drzwiach, sam idąc na końcu.
Przeszli z hallu obitego ciemnozieloną tapetą (który Józkowi nie przypadł szczególnie do gustu) do nieco jaśniejszego saloniku, gdzie siedziało już wujostwo Amelii wraz z dziećmi. Halczyński rozglądnął się dookoła. Musiał przyznać, że w przeciwieństwie do poprzedniego pomieszczenia, bawialnia urządzona została ze smakiem: ściany pokryte były kremową tapetą w różyczki, meble zaś prezentowały się dość skromnie jak na tak majętną rodzinę, lecz zdawały się idealnie tam pasować. Również i rodzina pani Halczyńskiej wpasowała się w ów salonik, tak, iż Józek miał wrażenie, że albo oni zostali stworzeni dla tego pomieszczenia, albo ono dla nich.
Józef bał się odwiedzin u rodziny żony, zwłaszcza, iż ta praktycznie o niej nie rozmawiała. Na pierwszy rzut oka wydawali się jednak sympatyczni.
Gdy przekroczyli próg salonu, jako pierwszy z fotela wstał postawny blondyn z wywiniętymi ku górze wąsami i brodą.
Józek z miejsca zaczął zazdrościć mu cierpliwości, gdyż on nie miał jej wcale, jeśli chodziło o kwestie związane z urodą — od zawsze golił się na gładko i miał wrażenie, że pozostanie tak do końca jego życia.
— Miło mi pana poznać, panie Halczyński. — Mężczyzna, czyli pan Marek Rutkowski, podał mu rękę z szerokim uśmiechem, po tym, jak Amelia przedstawiła ich sobie nawzajem. Pomimo owej życzliwości, nie mógł on ukryć swojej ciekawości względem nowo poznanego, która to ukrywała się w jego piwnym spojrzeniu. Przewiercało go ono na wskroś, jednak według Józefa najgorszy był dyskomfort związany nie z tym — choć równie uciążliwym uczuciem — a z niemożnością stwierdzenia, czy oczy pana Rutkowskiego miały w sobie więcej zielonego, czy też brązowego. Nie mogąc spoglądać ciągle na stojącego przed nim mężczyznę, spuścił wzrok, nieukontentowany swoją porażką. No nic... Musiał się pogodzić z faktem, iż procenty powierzchni, jaką zajmowały te dwa kolory w tęczówce, pozostaną dlań tajemnicą.
Gdy ledwie to wyrzekł, ze swojego miejsca wstała jego małżonka, pani Rebeka, która także taksowała męża bratanicy ciekawskim wzrokiem, z tym że jej oczy były jasnoniebieskie. Przypominała nieco swojego brata, zarówno jeśli chodziło o kolor oczu, jak i włosów, choć te nieco różniły się odcieniem — pan Andrzej miał je nieco ciemniejsze i chłodniejsze, podczas gdy gęste loki pani Rutkowskiej przypominały bardziej kolor dojrzałej pszenicy. Halczyńscy przywitali się z nią równie serdecznie, co z jej mężem, po czym usiedli na beżowej kanapie w zielone paski.
— Gdzie jest Nadzieja? — zapytała się nagle Amelia, rozglądając się po pokoju.
— Poszła do kościoła, ale zaraz powinna wrócić — wtrącił się Michał. Józek z zaskoczeniem stwierdził, iż miał on brązowe włosy. To, co przedtem przyjął jako coś normalnego, teraz wydawało mu się dziwne, zważając na to, iż oboje jego rodziców było blondynami. Takie przypadki zdarzały się rzadko, jeśli nie wcale. Sam nie znał — aż dotąd — żadnej podobnej osoby. — Ostatnio zrobiła się niesamowicie religijna. Mam wrażenie, że spędza więcej czasu w kościele, niż w domu — parsknął.
— Synku, nie drwij ze siostry — upomniała go łagodnym tonem matka, marszcząc przy tym brwi.
— Kiedy to prawda! Dunia powinna teraz wyszywać wyprawę ślubną, a nie — włóczyć się po mieście! — zawołał zbulwersowany młodzieniec, wbijając w panią Rebekę oskarżycielskie spojrzenie, które w domyśle miało być także przenikliwe.
Złość jednak ogarnęła go do tego stopnia, iż całkiem zapomniał o swoich zamiarach. Było to zdecydowanie niesprawiedliwe! Podczas gdy on przyjechał do Poznania tylko na parę dni i zmuszony wręcz został do ciągłego przebywania w domu ze względu na stan babci, jego siostra mogła bezkarnie wychodzić na parę godzin, a tłumaczenie, że idzie do kościoła, zamykało rodzicom usta. Miał co prawda pewne podejrzenia dotyczące tych podwójnych standardów, lecz nie wiedział, w jakim stopniu były one prawdziwe. Nieraz bowiem słyszał urywki rozmów jego matki, podczas których padały słowa romans i bękart. Do tego dochodził brak podobieństwa do rodziców, nieco inne traktowanie jego i jego sióstr... To wzbudzało w nim wątpliwości względem swojego pochodzenia.
Czy jednak jego mama, tak mądra kobieta, byłaby zdolna do podobnych rzeczy? Nie narzekała nigdy na życie z ojcem, czy też — z człowiekiem, który nosił ów miano. Za każdym razem, kiedy przez myśl przemknęło mu, iż mogłaby to być prawda, czuł, jak jego serce rozdzierało się na pół. Z jednej strony nie rozumiał, dlaczego dotychczas nie raczono mu o tym powiedzieć; zastanawiał się, czy w ogóle ktoś miał podobny zamiar... Niedawno skończył bowiem dwadzieścia trzy lata i z całą pewnością mógł określić siebie jako dorosłego człowieka, który przyjąłby ową wiadomość z lekkim niedowierzaniem, ale zaakceptowałby ją, wiedząc, że i tak nie miał wpływu na to, kto był jego ojcem. Z drugiej strony odczuwał zaś żal i pewną niechęć, a nawet odrazę do matki za jej postępowanie, chociaż wiedział, że w przeciwnym razie mógł się w ogóle nie narodzić. Wciąż słyszał cichy głos z tyłu głowy, mówiący o tym, iż oddała się ona innemu człowiekowi, miast być wierną mężowi; po takim czymś nie mógł patrzeć na nią inaczej, jak ze zdegustowaniem.
— Dunia wychodzi za mąż? — zdziwiła się Halczyńska. Dotychczas była nieco zła na wujostwo za to, iż nie powiadomili jej — choćby listownie — o zamążpójściu swej starszej córki, Elżbiety, która wzięła ślub zaledwie parę miesięcy po niej samej. Dowiedziała się o tym od matki, gdy gościła u nich w Paryżu, a i ta nie otrzymała zaproszenia, mimo iż pan Andrzej był chrzestnym panny młodej. Teraz zaś, jak widać, znowu próbowano ukryć przed nią fakt wyjścia za mąż, młodszej tym razem, panny Rutkowskiej.
— Tak — odparła krótko pani Rebeka, uśmiechając się szeroko w stronę bratanicy. Amelię bolało to, iż uśmiech ten — z początku wizyty szczery — stał się wymuszony i sztuczny. Najwidoczniej ciotka nie przepadała za nią tak bardzo, jak zawsze twierdziła. — W sierpniu. Mieliśmy was zaprosić, ale... — Zarówno ona, jak i jej mąż domyślili się powodu, dla którego ich nie zaproszono. Odruchowo spojrzeli na siebie nawzajem. We wzroku Amelii można było dostrzec kotłujące się niezadowolenie, w Józka zaś i w jego ściągniętym czole prośbę, by się uspokoiła, co też zaraz uczyniła.
— Nic się nie stało — odrzekł uprzejmym tonem milczący dotąd Józef, a żona poparła go wyrozumiałym uśmiechem skierowanym w stronę ciotki. To najwidoczniej wystarczyło, by pani Rutkowska wyzbyła się resztek wyrzutów sumienia, gdyż odzyskała radość ducha.
— Co u Eli, ciociu? — spytała Halczyńska, ganiąc się w duchu za swój perfidny charakter i wpędzanie ciotki w jeszcze większe zakłopotanie. — Mama opowiadała, że wyszła za mąż — kontynuowała beztroskim tonem, z mimowolną satysfakcją obserwując, jak twarz kobiety z każdym jej słowem stawała się coraz bardziej zmieszana, a nawet zażenowana. Nie wiedziała jednak, czym — jej własnym postępowaniem, czy zgrabnie wplątaną w uprzejme formułki złośliwością bratanicy.
— W rzeczy samej, Melu. Ma teraz roczną córeczkę, musisz wiedzieć, że to jedno z piękniejszych dzieci, jakie kiedykolwiek widziałam... — odparła, lecz stanowiło to dopiero zaczątek całej litanii zalet i zachwytów nad jej pierwszą wnuczką. Amelia, mimo iż przyjmowała to wszystko z poważną twarzą, a nawet potakiwała, gdy pani Rebeka wspominała o tym, jakie różowe policzki i piękny, zgrabny nosek miała mała Teosia, nie potrafiła dać wiary tym słowom. Zapamiętała bowiem Elżbietę jako wielce nieurodziwego podlotka, który właśnie co wkroczył w okres dojrzewania. Jak taka matka mogła powić tak śliczne maleństwo? I jakie maleństwo mogło być śliczniejsze od jej Wiktorka? Z nim przecież nie równało się żadne dziecko — nikt nie miał tak pięknych, złotych loczków i równie urokliwego spojrzenia, co on. A do tego dochodziły jeszcze takie rzeczy jak pogodne usposobienie, śmiech przypominający dzwonienie dzwoneczków i łączące się z nim dołeczki w policzkach. Nie, nikt nie mógł być cudowniejszy od niego... — A wy macie dzieci?
— Mamy syna — odezwali się jednocześnie Halczyńscy, po czym Józek parsknął cicho śmiechem, a Amelia się zaczerwieniła.
— Ma półtora roku — dorzuciła dumnym tonem Halczyńska.
— Dlaczego więc z nim tu nie przyszliście? Chętnie bym go poznała. Ela nigdy nie zostawia małej samej. Albo przychodzi z nią tutaj, albo zostaje z nią w domu, tak jak dzisiaj. — Pani Rebeka skierowała te słowa w stronę Amelii, na co ona miała ochotę prychnąć drwiąco, jednak powstrzymała się w ostatniej chwili.
— Wiktor został z nianią, gdyż obawialiśmy się wraz z Józkiem, jak widać niepotrzebnie, że jego obecność przeszkadzałaby babci —powiedziała, a następnie delikatnie odchrząknęła, by uświadomić ciotce, że to nie dla niej tutaj przyszli. — Moglibyśmy się do niej udać? Znając ją, zapewne nie może się doczekać, aż nas zobaczy, zresztą ja także.
Pani Rebeka już otworzyła usta, by coś powiedzieć, ale uprzedził ją jej mąż, który miał dosyć owej cichej wymiany przytyków.
— Oczywiście — odparł, wstając. Żona spojrzała nań z wyrzutem, po czym skierowała swój oskarżycielski wzrok na serwis w niezapominajki, który w międzyczasie został doniesiony przez służące. — Już was tam prowadzę.
*
— Szczerze mówiąc, sam byłem niesamowicie ciekaw, Józefie, jak wygląda mężczyzna, którego pokochała Mela — odparł pan Rutkowski, wprawiając małżonków w zakłopotanie.
Chociaż wcześniej ustalili, że przed rodziną udawać będą szczęśliwą parę, nie przypuścili, iż to przysporzy im tak wiele trudności. Zarówno Amelia, jak i Józek marzyli bowiem o powiedzeniu mu, że wszystko to, co widział, było zaledwie przedstawieniem, w którym oboje zdecydowali się grać. Wszystkie te uśmiechy, czułe słowa, spojrzenia, jakie kierowali do siebie nawzajem... To nic nie znaczyło.
Wiedzieli jednak, że gdyby się przyznali, mężczyzna przestałby patrzeć na nich przychylnym okiem, jak to zwykle czynią ludzie po zwierzeniu się im ze swoich problemów. Zacząłby się nad nimi litować, próbować rozwiązać ich konflikt, a także udzielać miliony porad, opierając się na swoim małżeństwie. Halczyńscy zaś nie chcieli ani litości, ani próby pogodzenia ich na siłę, ani wysłuchiwania kazania o dobrych i złych chwilach, które przytrafiają się wszystkim małżonkom. Nie chcieli też, by ich zła relacja stała się kolejnym zmartwieniem dla rodziny — doprawdy, wystarczyło, iż pani Rozalia była ciężko chora.
— Któregoś wieczora Andrzej wpadł do nas, mówiąc, że zepsuliśmy jego córkę, bo przez to stała się nieposłuszna, czego konsekwencją była ucieczka z tobą — opowiedział, nie mogąc powstrzymać się od parsknięcia śmiechem.
Halczyński skwitował to wyznanie pobłażliwym uśmiechem. Zrobiło mu się gorąco, do tego stopnia, iż marzył o rozluźnieniu halsztuka oraz kołnierzyka koszuli. Wiedział bowiem, że prędzej czy później czeka go konfrontacja z panem Chmielińskim, a to nie zwiastowało niczego dobrego.
— Widzę jednak, że Mela dobrze trafiła...
— Och, tak, Józek jest świetnym mężem — wtrąciła się Amelia fałszywie radosnym tonem, mając nadzieję, iż zakończy tym samym ów krępujący temat. Tak w istocie się stało, gdyż dotarli w końcu pod drzwi nestorki rodu Chmielińskich. W jednej chwili wszystkich ogarnęła ponura atmosfera. Mieli świadomość, że to być może ich ostatnie spotkanie ze staruszką.
Gdy pan Rutkowski zastawił ich samych, Halczyńscy popatrzyli się na siebie z niepokojem.
— Będzie dobrze, zobaczysz — odezwał się Józek aksamitnym tonem. Chciał w ten sposób pozbyć się paniki widocznej w oczach żony, lecz przyniosło to odwrotny efekt, gdyż Amelia jedynie uniosła głowę, odwracając od niego wzrok. Halczyński poczuł się zawiedziony, widząc to. Nie oczekiwał co prawda na gwałtowne wyznania miłości, miał jednak cichą nadzieję na to, że po tak długim czasie żona wybaczyła mu jego czyny i ich życie powoli wróci do normalności. Nie wiedział, ile jeszcze miał trwać ten stan; Amelia bowiem nie dawała żadnych sygnałów mówiących o tym, że pragnie zmiany. Gdyby wyciągnęła rękę na zgodę, on nie tylko by ją uścisnął, ale też pocałował z nabożną czcią, tusząc, iż był to ich ostatni konflikt. Ona jednak wolała trwać w zimnych spojrzeniach czy też pełnych nienawiści słowach...
Tuż po tym, gdy Halczyńska zapukała, rozległo się ciche proszę. Nieśmiało weszli do środka — najpierw ona, potem on.
Pani Rozalia — z siwym warkoczem i w białej koszuli nocnej — stanowiła jedyny jasny punkt w swojej sypialni, która wystrojem łudząco przypominała Józkowi hall. Nie zdziwiłby się, gdyby za urządzeniem jednego i drugiego pomieszczenia stała właśnie pani Chmielińska, która zdawała się gustować w ciemnej zieleni i meblach z poprzedniej epoki.
— Jesteś, kochanie — rozpromieniła się niewiasta, gdy Amelia podeszła do jej łóżka. Józek początkowo zachowywał dystans, jednak wkrótce i on tam podszedł, gdy staruszka o nim wspomniała. — Gdzie jest ten twój kawaler? Podejdź bliżej. Ja przecież nie gryzę, bo już nie mam czym — odparła, na co Halczyński nie mógł się nie uśmiechnąć. — Od razu lepiej. Jak się nazywasz, chłopcze?
— Józef Halczyński, madame — odrzekł, kłaniając się.
— Muszę ci powiedzieć, Amelko, że całkiem przystojny ten twój mąż — stwierdziła konspiracyjnym szeptem. — Zupełnie nie rozumiem, dlaczego Andrzej tak bardzo sprzeciwiał się waszemu mariażowi. Ot, dziwnego mam syna. Jak coś pójdzie nie po jego myśli, to od razu jest złe. A tymczasem zięcia ma niezgorszego, co mogę stwierdzić już po minucie. Nie dość, że dobrze się prezentuje, to jeszcze jest kulturalny, mówi do mnie per madame — musisz wiedzieć, chłopcze, że za to polubiłam cię już na starcie — i patrzy się na ciebie, Amelko, z taką miłością, jakiej nigdy nie widziałam u twojego ojca. Po tym wyznaniu zaskoczeni nim Halczyńscy spotkali się wzrokiem, jednak odwrócili go tak szybko, jak było to możliwe, cudem unikając zalania się rumieńcem.
Wypowiedź babci zasiała w Amelii ziarnko niepewności. Dotychczas myślała, iż uczucie Józka do niej wygasło już dawno, a tkwił przy niej tylko dlatego, że byli małżeństwem. Zresztą... Co to za małżeństwo, skoro częściej widywali się z nim koledzy ze studiów niż ona? Równie dobrze jej mąż mógł zdradzać ją z jakimiś innymi pannami, tłumacząc tym swoje późne powroty do domu. Józek wciąż ją kochał? Po tym wszystkim? To wydawało się jej niemożliwe. Poza tym, gdyby ją kochał, nie poszedłby do łóżka z przypadkową dziewczyną na balu...
— Dlaczego milczycie? Wiem, że z umierającą staruszką trudno znaleźć tematy do rozmowy, ale może nam się uda.
— Babciu, ty nie umrzesz — zaprotestowała gwałtownie Amelia. — Mogę się założyć, że za tydzień czy dwa wyzdrowiejesz i wszystko będzie dobrze.
— Chciałabym, kochanie, żeby tak było, ale ja już swoje przeżyłam... Tam po drugiej stronie czeka już na mnie twój dziadek, który dotychczas patrzył na mnie z góry i — jak myślę — przesyłał mi pocałunki. Ja tak zawsze czyniłam przed snem. No, chyba że przez te piętnaście lat mu się znudziło czekać, bo Michał to zawsze była gorąca głowa — parsknęła śmiechem, a wraz z nią Amelia i Józek.
— Jaki był dziadek? Papa mało o nim mówił, a ja cóż... Niewiele pamiętam.
— Nic dziwnego, że o nim nie opowiada. Pewnie wciąż chowa doń urazę, podobnie jak do mnie... — Pani Rozalia skrzywiła się ze smutkiem.
— Dlaczego?! — zawołała zszokowana Amelia. Nigdy nie pomyślałaby, że jej dziadkowie — a zwłaszcza babcia — mogli uczynić cokolwiek, co spowodowałoby tak głęboką wrogość ze strony ojca. Babcia Rozalia była przecież najlepszą osobą, jaką spotkała w życiu! Dawno temu, gdy jeszcze z nimi mieszkała, czytała jej bajki na dobranoc, plotła najpiękniejsze warkocze oraz śpiewała różne piosenki, niekiedy te same, co jej stara bona. Cóż mogła więc zrobić?
— Reputacja rodziny była dla nas ważniejsza niż jego uczucia, więc zmusiliśmy go do poślubienia kobiety, której nie kochał. Gdybym jednak miała dzisiaj ponownie podjąć tę decyzję, uczyniłabym to samo, gdyż w przeciwnym wypadku nie miałabym trójki wspaniałych wnuczek. Proszę was jednak... Nie czyńcie tak względem swoich dzieci, bo znienawidzą was one, tak jak znienawidził mnie mój syn...
— Dobrze, babciu — przytaknęła gorliwie Amelia, niesamowicie przejęta jej opowieścią. Co prawda miała świadomość, że między jej rodzicami już od dawna było źle, jednak nigdy nie interesowała się przyczyną tego stanu rzeczy. Okazała się ona jednak prostsza, niż przypuszczała...
Równocześnie spojrzała na Józka, który stał się niezwykle milczący oraz nieco osowiały po wypowiedzeniu przez panią Chmielińską ostatniego zdania. Nie zdziwiło jej to, ponieważ wiedziała, o czym myślał. Po raz kolejny analizował swoją relację z ojcem, która również nie należała do najprostszych.
Halczyńska niewiele się omyliła, gdyż w istocie Józef rozmyślał o sobie i ojcu, lecz nie o przebiegu ich relacji, a raczej o wzajemnej wrogości, która z niej wyrastała. Czy można było jej zaradzić? Sprawić, że pan Jeremi zaczął akceptować syna i jego wybory? Józek ze wstydem pomyślał, że jego ojciec z pewnością zawinił, lecz i on nie pozostawał mu dłużny. Od zawsze sprawiał mu kłopoty, a on zmuszony był go z nich ratować, nierzadko narażając na szwank swoją reputację. Do teraz Halczyński pamiętał, jak tata nieraz przekonywał nauczyciela, by złagodził nieco jego karę za wdanie się w bójkę, czy też za wszelką cenę starał się uniknąć skandalu, gdy okazało się, iż Józef miał romans z pewną panną z dobrej rodziny, lecz nie chciał jej poślubić. Zapewne musiał zapłacić jej ojcu sporą sumę, by ten nikomu o tym nie powiedział. Józek nie wiedział, co się z nią później stało i nie chciał tego wiedzieć. Miał przez tę dziewczynę więcej problemów, niż wartała ich relacja, która, swoją drogą, nie była najdłuższa. Na szczęście wszystko dobrze się skończyło, lecz nie wiadomo, jak by się ta sprawa potoczyła, gdyby nie interwencja pana Jeremiego. Za tę rzecz Halczyński był mu dozgonnie wdzięczny, niezależnie od tego, czy uczynił to z miłości do syna, czy ze strachu o dobre imię rodziny.
Nie umniejszało to jednak jego winy, która była zdecydowanie zbyt duża, żeby mógł zrehabilitować się tym jednym postępkiem. To przez ojca Józek stracił najlepsze lata życia, podczas których mógł realizować swoje marzenia, studiując. To on wpierw stracił lwią część majątku, angażując się w działalność Mierosławskiego — co wprawdzie nie było złą ideą, lecz Halczyński miał za złe, iż nie przewidział on możliwości, że jego syn zechce dalej się kształcić — a potem stanowczo zabronił mu aplikowania na medycynę, argumentując to domniemaną klątwą. Gdyby nie to, prawdopodobnie ukończyłby już studia, i pracował u jakiegoś znanego lekarza.
Gdyby nie to, prawdopodobnie nie poznałby Amelii, co z kolei uważałby za większe przekleństwo niż jakąś klątwę...
— Nad czym tak dumasz, chłopcze? — spytała z ciekawością pani Chmielińska, po czym posłała w jego kierunku dobrotliwy uśmiech, który rozjaśnił jej pooraną zmarszczkami twarz.
— Nad niczym przyjemnym, proszę pani — odparł z krzywym uśmiechem, dając do zrozumienia, że nie chciałby o tym rozmawiać. Pani Rozalia pokiwała głową, po czym zaczęła konwersować o błahych rzeczach, takich jak pogoda czy literatura. Stąd też Józek wywiedział się, iż — w opozycji do Amelii, która uwielbiała Mickiewicza — starsza pani preferowała Słowackiego, a zwłaszcza Lillę Wenedę, którą cytowała całymi fragmentami.
— Nie rozumiem, babciu, jak można lubić te utwory — skrzywiła się Halczyńska, gdy pani Chmielińska skończyła właśnie deklamować swój ulubiony fragment — o śmierci Lelum i Polelum.
— Rozsuńcie te zasłony, bardzo was proszę — odparła, ignorując krytykę wnuczki wymownym milczeniem.
Józef, jako iż stał bliżej okna, postanowił wykonać prośbę kobiety. Szybkim ruchem rozsunął ciężkie, szmaragdowe kotary, wpuszczając tym samym do pokoju promienie słońca; dopiero w ich świetle dało się zauważyć unoszący się w powietrzu kurz, który osiadł między innymi na pięknej toaletce — jej dolna część co prawda była dość zwyczajna, lecz górna — z pyszniącym się pośrodku owalnym lustrem — stworzona została z tysięcy drewnianych kwiatków, a także, po dokładnym przyjrzeniu się, z co najmniej dwóch nimf patrzących na siebie nawzajem i trzymających w swych szczupłych rękach liry.
— Do teraz pamiętam, jak Amelka z Michasiem i Elą przychodzili tutaj, huncwoty jedne, i urządzali przedstawienia przed lustrem. Raz nawet rozbili mi moją ulubioną filiżankę.
— To było niechcący, babciu — jęknęła Amelia. — Ile razy będziesz nam to jeszcze wypominać?
— Tyle, ile to uznam za konieczne, ot co. Zaraz... Jaka była wasza ulubiona sztuka?
— Królewna Śnieżka — odpowiedziała Halczyńska z niemałym zażenowaniem.
— Ach tak! Królewna Śnieżka. Jedno z was siedziało przed lustrem i udawało, że jest ono zaczarowane.
Józek uśmiechnął się, słysząc, w co się bawiła jego żona. Sam nigdy nie wystawiał sztuk, nawet przed lustrem. Miast tego wolał zabawę w wojnę, podczas której on i Kostek — reprezentując dwie różne nacje — obrzucali się nawzajem klockami, dosiadali zmyślonych wierzchowców i cięli się drewnianymi szabelkami. Potem jednak nikt nie poczuwał się do posprzątania i ponownego rozdzielenia zabawek, wobec tego wojna kończyła się tak szybko, jak szybko skończyła się amunicja.
— Ech, szkoda, że tamte czasy minęły. Jaka ja byłam wtedy młoda! A teraz co? Leżę tutaj, łupie mnie w kościach i wyglądam na swój koniec. I nie próbujcie nawet zaprzeczać, że jest inaczej — pogroziła palcem — bo czego jak czego, ale kłamstwa w żywe oczy to ja nie znoszę — zaśmiała się, jednak po chwili śmiech ten płynnie przeistoczył się w kaszel. Targał on drobnym ciałem staruszki przez co najmniej kilka minut.
Amelia patrzyła na tę scenę z niepokojem, a Józek zastanawiał się, jak pomóc pani Chmielińskiej.
— Nie musicie... Się martwić... Moi drodzy — odparła po fakcie niewiasta, miejscami jeszcze pokasłując. Następnie odchrząknęła parę razy, by i ta uciążliwość zniknęła. — Często mi się to zdarza. Proszę jednak, idźcie już — wyrzekła łamiącym się głosem, gdyż oto nadchodził kolejny atak przeraźliwego, suchego kaszlu.
— Proszę usiąść — polecił Józef, poprawiając poduszkę, by opierała się o wezgłowie łóżka. — Amelio, poproś o coś do picia. Szybciej! — zawołał, nie zważając na miny, jakie posyłała mu żona w związku z pospieszaniem. — Lepiej? — zapytał, gdy po zmianie pozycji kaszel rzeczywiście stracił na sile.
Pani Rozalia pokiwała niemrawo głową. W oczach miała łzy, zaś jej twarz — dotychczas blada — zaczerwieniła się znacząco.
— Dziękuję — wyszeptała w stronę Józka.
Ten jedynie się uśmiechnął.
— Nie ma za co. Proszę, niech to pani wypije — dodał, gdy do paru minutach do pokoju weszła Amelia z filiżanką herbaty w rękach. — Nieco lepiej — rzucił zdawkowo w stronę Halczyńskiej, widząc jej zmartwioną twarz. Nie mógł patrzeć na jej smutek. Pragnął zamknąć ją w ramionach, pocieszyć i otrzeć łzy, które drzemały w kącikach jej oczu, a które nie były w stanie stamtąd wypłynąć. Ile by dał za to, by choć jeszcze jeden, jedyny raz zanurzyć twarz w jej rudych lokach! Och, jakże był głupi... Mógłby się założyć — i zapewne by wygrał — że jego postępowanie wykraczało poza granice ogólnie przyjętej bezmyślności. Musiał jednak dodać, iż potrafił się do niej przyznać, co nie stawiało go na aż tak beznadziejnej pozycji. Cóż jednak z tego, skoro Amelia wciąż nie chciała się z nim pogodzić? Gdyby wyciągnął doń rękę, i tak zostałby odrzucony. Nie mógł w kółko przepraszać za coś, co popełnił już dawno temu.
Halczyńska również miewała myśli na ten temat, choć zostały one rozwiane lękiem o babcię. Gdy jednak patrzyła na to, co robił Józek, na jego empatię w stosunku do — jakby nie patrzeć — obcej osoby, czuła się dumna... Dumna z tego, iż ma takiego męża, że to właśnie jego nazwisko nosi i to z nim jest związana przysięgą. Jednocześnie nie potrafiła wyzbyć się pewnego uczucia zazdrości, które zdawało się palić jej serce od wewnątrz. Im więcej troski o innych ludzi ze strony Józka widziała, tym bardziej bolał ją fakt, że tak po prostu porzucił próby ratowania ich związku. Uważał, że parę słów przeprosin, wypowiedzianych dodatkowo w zaaferowaniu, kiedy nie był nawet pewny tego, co mówił, wystarczało nie tylko za podłość, którą doświadczyła, ale też za wszystkie miesiące, podczas których traktował ją jak powietrze, za dni, w ciągu których zdarzało mu się — i to dosyć często — przepadać na kilkanaście godzin bez żadnego uprzedzenia o spóźnieniu, za chwile, podczas których niemal odchodziła od zmysłów, zastanawiając się, gdzie też mógł przebywać, za wszystkie łzy wypłakane w poduszkę... Listę tę mogła kontynuować jeszcze przez długi czas. On zaś ujął to w zaledwie kilku zdaniach i paru błagalnych spojrzeniach. Amelia miała wręcz wrażenie, że z czasem zupełnie przestało mu na niej zależeć, a zaczęły liczyć się tylko wymarzone studia. Niekiedy zadawała sobie pytanie, czy to małżeństwo kiedykolwiek miało sens... Jak dotąd, nie znalazła satysfakcjonującej ją odpowiedzi na to pytanie.
Po chwili od ataku można było usłyszeć kroki zbliżające się do sypialni pani Chmielińskiej, co wybudziło Halczyńskich z zadumy. Od dawna nienaoliwione zawiasy zatrzeszczały i do środka weszli kolejno: pan Rutkowski z żoną, ich młodsza córka, Nadzieja, oraz Michał zamykający pochód, a zarazem drzwi. Do kompletu brakowało jedynie Elżbiety.
Nad wszystkimi obecnymi roztoczyła się groźba ostatniego pożegnania, co potwierdzała wszechobecna cicha. Nawet muchy siedzące na oknie nie odważyły się rozłożyć skrzydełek, by nie zakłócić powagi owej sytuacji. Pani Rozalia, która z wycieńczenia zapadła w sen, stała się celem pełnych współczucia spojrzeń domowników i gości. Nikt nawet nie zapytał się, jak się czuła, gdyż zmęczony wyraz jej twarzy oraz słyszalny ze wszystkich części domu kaszel opowiadały tę historię lepiej niż jakiekolwiek słowa.
Nagle twarz kobiety zdążyła się wypogodzić. W jednej chwili wszyscy ludzie wokół łóżka poczuli, jak po ich ciałach przeszedł zimny, nieprzyjemny dreszcz, mimo że słońce zaczęło mocniej świecić.
— Czy ona... — zaczęła cienkim głosem Nadzieja, patrząc na nieruszającą się już klatkę piersiową babci. Pan Marek odpowiedział na to niezadane pytanie, kiwając głową. Sprawdził jeszcze puls pani Chmielińskiej, choć była to już czysta formalność. Widząc to, pani Rebeka wtuliła się ze szlochem w mężowską pierś, Nadzieja i Michał zaczęli pocieszać się nawzajem, również cali we łzach, a Amelia — u której już dawno łzy płynęły ciurkiem po policzkach — popatrzyła się ze strachem na stojącego obok, ledwie powstrzymującego się od płaczu Józka. On zaś, zauważywszy to, wsunął dłoń w dłoń żony, mocno ją ściskając, a także pozwolił, by Halczyńska oparła swą głowę o jego ramię i tam właśnie się wypłakała.
Trwali tak przez jakąś chwilę, po czym wrócili do domu, każde pogrążone w swoich myślach, jakby próbowali zaprzeczyć temu, co się przedtem wydarzyło.
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro