Rozdział 29. - Przyjęcie fatalne w skutkach cz.1
Rok 1857 był dziwnym rokiem — rozpoczął się od gwałtownego trzęsienia ziemi w dalekiej Ameryce, pomiędzy Anglią a Chinami rozpętała się wojna o sprzedaż narkotyków, a w egzotycznych Indiach sipaje upomnieli się o swoje prawa.
W porównaniu z tymi wydarzeniami życie Halczyńskich w pałacyku na Temple wydawało się nudne i wręcz monotonne. Józek tak jak zwykle chodził na wykłady, Amelia zajmowała się półrocznym już Wiktorkiem, a Isabelle i ciotka Adelajda doglądały ich i pomagały, w czym tylko mogły.
Mimo to, pani Halczyńska nie zamieniłaby swojego nudnego życia na jakiekolwiek inne, zwłaszcza teraz, gdy urodziła synka. Niemal jak święto traktowała wszystkie ważne momenty w jego rozwoju — tak naprawdę tylko Józek powstrzymywał ją od otwierania najlepszego szampana z okazji wyrzynania się ząbków Wiktora czy pierwszych prób gaworzenia.
Tego dnia z radością wyczekiwała gości. List od matki wyraźnie bowiem mówił, kiedy miała spodziewać się jej i sióstr. Z tego też powodu poleciła kucharce, by przyrządziła najprzedniejsze dania i ulubiony deser matki, czyli leguminę z owocami. Wciąż pospieszała też Józka, by ten wynajął powóz i oczekiwał pani Chmielińskiej na stacji kolejowej. Ona sama również chciała się tam udać, jednak widziała, że nie mogła zostawić Wiktorka, gdyż ten boleśnie przechodził wyrzynanie się jego drugiego ząbka.
— Myślę, że zaprzyjaźnicie się z moją siostrą — paplała podniecona Amelia, ubierając syna. — Ty i Maria jesteście z tego samego roku. Z pewnością odnajdziecie wspólny język.
— Byłabym uradowana, gdyby tak się stało — odparła nieco cynicznym tonem Isabelle — ale to dość wątpliwe. Nie znamy się.
— Mnie też poznałaś zaledwie parę miesięcy wcześniej, a sama widzisz, jak nam się dobrze rozmawia. — W tym wypadku Belle musiała jej przyznać rację. Złapały nić porozumienia praktycznie od chwili, gdy się poznały i od tego momentu pozostawały w szczerej przyjaźni. Z pewną niechęcią musiała też przyznać, że Amelia była jak dotąd jej jedyną przyjaciółką.
— W takim razie... Jaka ona jest? — zapytała zmieszana. Nie chciała sprawić przykrości kuzynce swoim sceptycyzmem odnośnie potencjalnej znajomości z jej siostrą, choć była niemalże pewna, iż po wyjeździe Marii z Paryża, ta pozostanie jej tak samo obojętna jak teraz.
— Maria? Ona jest jedną z najbardziej zaufanych osób, jakie znam. To jej zwierzałam się ze wszystkich swoich sekretów, gdy mieszkałam w Poznaniu, to ona... To ona pierwsza wiedziała, że kocham się w Józku — dodała Halczyńska z lekkim zawstydzeniem.
— Pójdę jeszcze sprawdzić, czy w pokojach dla gości na pewno jest świeża pościel. Wiesz, jakie są te służące... — westchnęła z naganą kierowaną do tych ostatnich, pragnąc porzucić temat jej domniemanej przyjaźni z osobą, której nie znała. Nie znosiła podobnych rozmów — gdybania i snucia planów na przyszłość, gdyż za każdym razem czuła się nimi przytłoczona. Wolała koncentrować się na tym, co tu i teraz. Zasłoniła się więc obowiązkami, by nie urazić przyjaciółki, a jednocześnie uniknąć dalszej konwersacji.
— Oczywiście. Matka i siostry przyjadą lada moment. Wszystko musi być dopięte na ostatni guzik — odpowiedziała zaaferowana Halczyńska, kołysząc przy tym Wiktora, który znowu zaczął marudzić. — No już, cichutko, kochany... Cii... Ja wiem, że to boli, ale przejdzie — szczebiotała w jego kierunku, lecz on nie doceniał jej wysiłku, a wręcz przeciwnie — zaczął się jeszcze mocniej wić, po czym się rozpłakał. — Belle? — rzuciła w przestrzeń zaniepokojonym tonem, mając nadzieję, iż dziewczyna wciąż znajdowała się w pobliżu.
— Tak?
— Czy to normalne, że ząbkujące dzieci mają gorączkę? Mały jest cały rozpalony.
— Nie mam pojęcia...
— Trzeba zawołać lekarza! Szybko! Co, jeśli coś mu się stało? — W głowie Amelii zaczęły się tworzyć najczarniejsze scenariusze. Któż bowiem mógł wiedzieć, czy podwyższona temperatura czoła nie była oznaką jakiejś poważnej choroby? Co, jeśli oznaczała początek ospy, tężca albo innego paskudztwa?
Józek by wiedział — przemknęło jej przez myśl, ale wiedziała, że nie może zwlekać. Nie wiadomo było, kiedy jej mąż wróci ze stacji. Do tego momentu stan Wiktora mógł się pogorszyć lub, odpukać, jej synek mógłby nawet umrzeć, gdyby było to coś poważnego.
— Czy twoja mama jest w domu?
— Nie, poszła do hrabiny de Marron na herbatę — odrzekła Isabelle z twarzą bladą od strachu. Ona również nie wiedziała, co czynić w takiej sytuacji. Wzięła jednak głęboki wdech, uspokajając się nieco, i stwierdziła, że lepiej dmuchać na zimne. Poleciła więc służącej, by ta sprowadziła lekarza. Sama zaś wzięła Wiktora na ręce, by odciążyć na chwilę Amelię, i zaczęła się z nim przechadzać po saloniku, czekając tym samym na nadejście medyka.
***
Gdy Józef minął się w drzwiach z lekarzem, zaczął myśleć o najgorszym. Nie bacząc na teściową i szwagierki, które wdzięcznie kroczyły tuż za nim, pospieszył w stronę sypialni dziecięcej, a gdy nie znalazł tam syna — do salonu. Dopiero tam mógł odetchnąć z ulgą. Zarówno Amelia jaki i Wiktor byli cali i zdrowi.
— Co się stało? — zapytał, marszcząc brwi.
— Wiktorek miał gorączkę i nie wiedziałam, dlaczego, ale okazało się, że to normalne przy ząbkowaniu — odpowiedziała szybko Amelia. — Gdzie mama? — rzuciła, spoglądając przez niezamknięte drzwi w głąb korytarza.
— Idzie. Wybacz, kochanie, ale tak się przeraziłem, widząc doktora, że porzuciłem je wszystkie i przybiegłem tutaj — wyznał Halczyński ze skruszoną miną. — Na pewno mnie przeklinają z tego powodu, zważając na ilość bagaży, które miałem nieść, a przypadły im.
— Niech poproszą służących o pomoc — wtrąciła się Isabelle lekceważącym tonem. — Papa po to im w końcu płaci.
Tak również się stało. Gdy Józek i Amelia zeszli na dół, pierwszym, co usłyszeli, były ciche prośby pani Chmielińskiej, by jej bagaż traktowano z należytą uwagą, gdyż znajdują się w nim kosztowne suknie.
— Mamo! — zawołała Halczyńska i z entuzjazmem rzuciła się w ramiona matki.
— Moja córeczka — wyszeptała pani Anna, całując Amelię w czoło. — Tęskniliśmy za tobą. Wszyscy. — Niewypowiedziana wzmianka o panu Andrzeju zawisła w powietrzu. Amelia uśmiechnęła się. Może jednak ojciec wybaczył jej ucieczkę z Józkiem?
— Ja też bardzo tęskniłam. Za wami też — zwróciła się w stronę sióstr i uściskała mocno je obie.
— Nie stać was było na własny dom? — spytała z niesmakiem Eugenia, krytycznie oceniając wnętrze pałacyku. Jest zdaniem było nieco kiczowate i urządzone z przesadnym przepychem.
— Wiesz, siostrzyczko — zaczął Józek, udając, że owa uwaga go nie dotknęła; w rzeczywistości jednak zaczął się zastanawiać, czy mieszkanie na garnuszku u ciotki rzeczywiście było dobrym pomysłem — biorąc pod uwagę fakt, że nie zdecydowałem się jeszcze na sprzedaż mieszkania w Poznaniu, kupowanie kolejnego lokum byłoby bez sensu. Wtedy musiałbym się martwić o dwa domy, teraz martwię się o jeden. I ewentualnie o to, by nie rozbić któregoś z wazonów ciotki — odparł, próbując rozładować nieco napiętą atmosferę, która się utworzyła po wypowiedzi Eugenii.
— Wyrazy współczucia z powodu śmierci matki — powiedziała cicho Maria, nie wiedząc, jak bolesny był ten temat dla Halczyńskiego. Józef spojrzał na nią, po czym skinął głową, mamrocząc niezręcznie podziękowania. Zacisnął wargi, tak, że wyglądały one jak jedna linia. Na szczęście nikt nie zwrócił uwagi na jego reakcję.
— Umarła twoja mama? — spytała troskliwym tonem pani Chmielińska. Maria, która jej o tym nie powiedziała, zaczerwieniła się nieco i utkwiła wzrok w podłodze. — Kiedy?
— W kwietniu tamtego roku — bąknął szybko Józek, pragnąc zakończyć temat.
— Och... — wyrwało się z ust pani Anny. — Trochę czasu już minęło. Tak czy siak, bardzo mi przykro.
— Dziękuję. — Józef uśmiechnął się sztucznie i skinął głową na potwierdzzenie swych słów.
W tym samym momencie rozległ się dziecięcy płacz. Amelia szybko pobiegła do pokoju syna, by sprawdzić, co u niego. Wiedziała, że pod okiem Belle Wiktorowi nic się nie stanie, jednak nie mogła pozostać obojętna wobec jego kwilenia.
— Pokażę wam może pokoje — powiedział Halczyński, by przerwać niezręczną ciszę. — A później pójdziemy do Wiktora. Jestem pewien, że jak nikt ucieszy się z możliwości poznania babci i ciotek! — zawołał i zaprowadził panie Chmielińskie na piętro.
***
Goście z Polski okazali się nie lada atrakcją w kręgach znajomych madame d'Ombresée — możliwe nawet, iż większą niż Amelia i Józek tuż po przybyciu do Paryża. Każdy chciał ich gościć u siebie na balu, dlatego też od przeszło tygodnia wszyscy domownicy — oprócz Wiktora oraz Eugenii, która nie zaczęła jeszcze bywać w towarzystwie — udawali się na różnego rodzaju przyjęcia. Tego wieczora również miało się odbyć takowe; był to w dodatku coroczny bal u madame de Luynes-Chadon, gdzie nie każdy otrzymywał zaproszenie.
Józkowi przypomniało to bal u Wachnerów trzy lata temu. Wiele od tego czasu się zmieniło... On też, jak podejrzewał. Z żalem musiał przyznać, że ustatkował się — nie trzymały się go już owe żarty, co dawniej. Miał za to piękną rodzinę — żonę i syna, a dodatkowo także nieco gderliwą ciotkę lubiącą stawiać na swoim, wuja-milczka i kuzynkę głoszącą emancypacyjne herezje. Lubił to. Niektóre rzeczy z nowego życia kochał, innych nienawidził, ale bilans i tak wychodził dodatni.
— Amelio, widziałaś moje spinki do mankietów? Te srebrne — zapytał podenerwowany po przejrzeniu niemal wszystkich szafek.
— Wkładałeś je do górnej szuflady — odparła Halczyńska, podając mężowi szukany przedmiot. Dlaczego nie kupisz sobie nowych? Te są już tak stare, że jeszcze chwila, a zajdą patyną. — Amelia była już ubrana. Tego wieczora wybrała śliczną szmaragdową suknię z beżowymi falbanami przy spódnicy, a także — przy rękawach, ozdobionych misternym haftem w kolorze reszty toalety. Mogła również poszczycić się nieco większym dekoltem niż dotychczas — odkąd urodziła, jej piersi urosły, a co za tym idzie — bardziej wycięte kreacje wreszcie wyglądały na niej korzystnie. Do tego założyła kolię — również szmaragdową — którą to dostała niedawno od Józka. Powiewu świeżości nadały jej zaś fioletowe bratki wplecione we włosy idealnie komponujące się z kokardami na rękawach i szarfą, którą była przepasana.
— Te były prezentem od matki i ojca. To jedna z niewielu pamiątek po niej — odparł Halczyński z pewnym wyrzutem w głosie. Nie rozumiał, dlaczego Amelia wymagała od niego takich rzeczy. Wyrzucenie tych spinek byłoby przecież równoznaczne z chęcią zapomnienia o matce, o ojcu bowiem już dawno zapomniał.
— Twoja matka nie żyje już od roku. Nawet żałoba się skończyła! Musisz żyć dalej, z podniesioną głową, a nie kulić się po kątach i wspominać, jak to było kiedyś. Kostek już się otrząsnął. W ostatnim liście napisał, że on i twój ojciec stawiają na nowo dworek w Szarzynach.
— Nie obchodzi mnie, co robi mój ojciec.
— Na Boga, mnie też nie! Lecz zważ, że nie stoją oni w miejscu. W przeciwieństwie do ciebie. Niby jesteś obok nas, całujesz mnie, bawisz się z Wiktorkiem, zaliczasz egzaminy, ale mam wrażenie, że żyjesz obok. Nie obchodzimy cię. — To nie było pytanie. To było bolesne stwierdzenie wypowiedziane głosem zimnym jak lód. Józek zaczął się zastanawiać, kiedy jego kochana, ciepła Amelia nauczyła się mówić tak oziębłym tonem. I czy jak dotąd stosowała go tylko wobec niego...
— Obchodzicie! — zawołał desperacko.
— To udowodnij to — zaśmiała się gorzko Halczyńska. — Bo jak na razie kłótnie to jedyne sytuacje, gdzie pokazujesz swoje prawdziwe emocje. Pamiętaj — jak chcę żyć z tobą, nie obok ciebie — powiedziała i wymaszerowała z pokoju, stukocząc pantofelkami.
Przez usta Józefa przetoczyła się wiązanka przekleństw. Czy rzeczywiście tak się zachowywał, czy Amelia po prostu bajdurzyła? Fakt, zdarzało się, że raz czy dwa wspomniał przy niej o matce, ale jego zdaniem nie było to nic złego stwierdzić, że świętej pamięci pani Halczyńska robiła coś w ten sposób, a nie inaczej, albo że miała zupełnie inny gust niż jego żona. Być może uczynił to częściej niż dwa razy, lecz nadal nie uważał tego za nic, co mogłoby się stać postawą oskarżeń Amelii. Chciał się zmienić, ale nie wiedział, do czego powinien dążyć. Od porodu jego żona stała się bardzo nerwowa i gotowa wszcząć awanturę z byle powodu. Nie do końca wiedział, co nią powodowało, a gdy pytał się ciotki, ona mówiła, żeby machnął na to ręką, bo położnice tak miewają. Jednakże, gdy tylko wspominał Amelii, że to zdanie ciotki, ta denerwowała się jeszcze bardziej.
Cóż... — pomyślał, zakładając halsztuk. — Trzeba coś z tym zrobić. Nie możemy się ciągle kłócić. Tylko co? — Prychnął, drwiąc z samego siebie. — Nie dajesz sobie rady nawet z własną żoną. Ojciec i matka jakoś się rozumieli, mimo iż tata z pewnością był gorszy ode mnie. — Nie wiedział, że za każdym razem widział tylko urywek życia jego rodziców i że tak naprawdę nie było ono aż tak usłane różami. Zapomniał o tym, jak matka wyprowadziła się z Szarzyn po dowiedzeniu się o długach ojca. Zapomniał, jak ojciec czasami tracił cierpliwość i podniósł głos na matkę, nie zważając na obecność dzieci. Nieraz już spał, gdy matka zrzucała na ojca, a on na nią winę za zachowanie młodszego syna; albo nie było go w domu, co zdarzało się znacznie częściej, i wracał, gdy panował już spokój.
W tym momencie zakwitła w jego głowie myśl, że przecież kocha Amelię i nie pozwoli, by ich małżeństwo rozpadło się z powodu kłótni. Wiedział, że musi o nie zawalczyć, ale nie wiedział, jakim sposobem.
W tym samym momencie zawołano go, by w końcu zszedł.
No nic — stwierdził w myślach. — Pomyślę to tym kiedy indziej — dodał, po czym udał się na na przyjęcie.
***
Maria nie bywała na zbyt wielu przyjęciach. Odkąd Amelia uciekła, reputacja jej rodziny zachwiała się. Zdawała sobie sprawę z tego, że ludzie z towarzystwie z pewnością w sekrecie paplali o jej szansach na zamążpójście, iż służące nie zaczęły odchodzić ze służby z byle powodu, oraz że zaproszenia na różnego rodzaju bale przestawały przybywać tak hojnie dlatego, iż Amelia uciekła.
To była kolejna rzecz, za którą Maria jej nie cierpiała, przynajmniej z początku, gdyż to z jej powodu teoretycznie straciła szanse na znalezienie dobrego męża. Z drugiej strony, kochała siostrę za to, że dzięki jej ucieczce nie miała zbyt wielu adoratorów, przez co poznała Henryka i doceniła go bardziej, niż zrobiłaby to, gdyby o jej względy ubiegałoby się więcej absztyfikantów.
Taka sytuacja przytrafiła się jej właśnie na balu u de Luynes-Chadonów, gdzie — jako nowa krew — została obdarzona dwukrotnie większą uwagą niż stałe bywalczynie paryskich salonów. Zgarniała zarówno przyjazne jak i wrogie spojrzenia, dziewcząt i młodzieńców, starszych pań i mężczyzn. Starała się nie panikować, widząc tyle obcych twarzy, i zaszyć się w jakimś cichym, przytulnym miejscu, unosząc dumnie głowę.
Nie podobało się jej to, że traktowano ją tam niczym atrakcję w ogrodzie zoologicznym, zagraniczne zwierzę do podziwiania.
— Przepraszam panienkę, czy mógłbym się wpisać na najbliższy taniec? — zaczepił ją jakiś chłopak, na oko w jej wieku, uśmiechając się przyjaźnie. Marii bardzo spodobał się radosny, nieco figlarny błysk w jego niebieskich oczach. — Jestem Antoine de Luynes-Chadon, syn gospodarza. Widzę, że panienka jest tutaj nowa.
— Miło mi pana poznać, panie de Luynes-Chadon — mówiła powoli Maria, starannie dobierając francuskie słówka, by nie popełnić jakiejś gafy. — Ja się nazywam Maria Chmielińska i owszem, niedawno przyjechałam do Paryża.
— Chmielińska? Jest pani Rosjanką? Proszę mi wybaczyć, ale pani akcent nie brzmi jak rosyjski – wyznał z lekkim zakłopotaniem. Maria zachichotała. W tym momencie wyglądał podobnie do Henryka, gdy ogarniała go konfuzja; czoło miał zmarszczone, a brwi zeszły się niemal w jedną, tak były ściągnięte.
— Jestem Polką, proszę pana.
— Proszę przyjąć moje najszczersze przeprosiny, mademoiselle Chmielińska. Niestety, ale nie mam niestety talentu do języków, więc nie opanowałem nigdy żadnej z mów Słowian.
— Naprawdę?
— Chciałbym zaprzeczyć, ale to prawda... Ze wstydem muszę stwierdzić, że ledwo dukam po niemiecku i angielsku, mimo że mój ojczysty język jest przecie dość do nich podobny. Pani jednak stała się chyba dla mnie motywacją do podciągnięcia się w kwestii lingwistycznej.
— Ja? Jakże to?
— Słysząc swą ojczystą mowę z pani ust, mademoiselle Chmielińska, kiedy pochodzi pani z odległego kraju, a posługuje się nią tak wybornie, zrozumiałem, jak mało wiem, jeśli chodzi o tę materię.
— Schlebia mi pan — odparła nieśmiało Maria, pąsowiejąc. — Jestem bowiem świadoma własnej nieudolności w tym zakresie.
Chmielińska zwyzywała siebie w myślach. Nie powinna była tego robić. Nie powinna była rozmawiać z tym człowiekiem, a na pewno nie w ten sposób. W Berlinie zostawiła Henryka, zapewne myślącego o niej całymi dniami. A ona jak mu się odpłaca? Jeszcze chwila, a przepadnie w tych pięknych oczach i uśmiechu. Chciała się ulotnić, a najlepiej wrócić do Poznania i znowu być siostrą dziewczyny, która uciekła. Wtedy Antoine de Luynes-Chadon nawet by na nią nie zerknął.
Zdawszy sobie z tego sprawę, przegryzła delikatnie dolną wargę, co zwykła czynić, gdy coś ją stresowało bądź denerwowało. Chłopak zinterpretował jednak ten gest nieco opacznie, jako zachętę do dalszej gry. Postanowił więc zabawić się sercem panny Chmielińskiej i, w razie ewentualnych skutków, zdobyć nieco pieniędzy z jej posagu, których on — jako drugi syn — nie miał zagwarantowanych zbyt wiele w przyszłości.
Musiał przyznać iż Maria, mimo iż całkiem ładna, nie należała do grona wybitnych piękności. W porównaniu do jej siostry, z tego, co zauważył, całkiem blaknęła. Prawdopodobnie winę za to ponosiły zbyt wysokie czoło i perkaty nosek. Wynagradzały to jednak piękne jasne włosy i duże, niebieskie oczy wraz z długimi rzęsami. Pewnym jednak było, iż Chmielińska w przyszłości dostanie duży posag. Słyszał to bowiem z ust madame d'Ombresée, gdy ta piła herbatę wraz z jego maman.
— Taki był mój zamiar — odrzekł z uśmiechem, po czym poprawił nerwowo halsztuk, który zdawał się zaciskać na jego szyi niczym wąż boa. Kącikiem oka zauważył, że Maria zawstydziła się, słysząc to. Był na dobrej drodze do zdobycia pieniędzy. — Tak więc, wracając do mojego pierwszego pytania, czy uczyni mi pani ten zaszczyt i pozwoli wpisać się do swojego karneciku na kolejny taniec? Ten bowiem, zdaje się, przegapiliśmy, rozmawiając.
— Och, rzeczywiście... Wie pan może, co będzie następnym tańcem?
— Z ciężkim sercem muszę ponownie przyznać się do niewiedzy. Cokolwiek by jednak nim było, wierzę, że pani poruszać się będzie z jednakową gracją. Takie dziewczęta jak ty, mademoiselle, urodziły się z nią.
— Proszę nie opowiadać takich głupstw!
— Ależ to nie są głupstwa! — zaśmiał się Antoine. — Widziałem, jak pani tańczyła na balu u madame de Lisieux. Czysta gracja i piękno!
— Skoro pan mnie widział, to dlaczego pan do mnie nie podszedł? — spytała podejrzliwie, zbijając tym samym de Luynes-Chadona z pantałyku. Nie mógł bowiem powiedzieć, że tego wieczora adorował — niestety bez większego skutku — córkę gospodyni, śliczną Monique, której Maria nie dorastała do pięt.
— Byłem tak zaskoczony pani urodą, mademoiselle, że całkiem mnie zaćmiło. Przez chwilę myślałem, że oszalałem, bom zobaczył anioła w różanej sukni. Dopiero mój przyjaciel uświadomił mi, że to nie posłaniec z nieba, a cud z polskiej krainy. Wciąż jednak bałem się panience przedstawić, myśląc, że panienka zniknie, gdy tylko się zbliżę.
— Och... — wyrwało się z ust zaskoczonej Chmielińskiej. Nawet Henryk nie prawił jej takich komplementów. Wiedziała, że nie robi dobrze, rozmawiając z Antoinem, ale po raz pierwszy od dawna ktoś ją adorował, była w środku uwagi. Rodzice od dawien dawna ją ignorowali, Eugenia też, a z Amelią prawie utraciła kontakt po jej zamążpójściu... Z Henrykiem zaś ostatni raz widziała się na owej feralnej kolacji, kiedy to więcej uwagi poświęcał polityce niż jej. Czyżby aż tak do niej przywykł, że uważał za zbędne okazywać jej emocje? — Może pan się wpisać — rzuciła, podając młodzieńcowi karnecik.
***
Isabelle rozejrzała się po sali. Jej partner taneczny nie był zbyt interesujący i rozmowny, a oprócz tego koszmarnie tańczył. Marzyła tylko o tym, by orkiestra przestała grać, jednak nie zanosiło się na to. Musiała przecierpieć jeszcze parę minut z bolącymi palcami u nóg.
Gdy tylko muzyka się skończyła, dygnęła szybko i odwróciła się na pięcie, byle dalej od monsieur Gérarda. Daleko w tłumie zauważyła Józka, więc postanowiła doń podejść i namówić go na choć jeden taniec. Miała nadzieję, że kuzyn się nad nią zlituje i nie dopuści do całkowitego zmasakrowana jej stóp.
Zaprzątnięta myślami, nie zauważyła stojącego przed nią młodzieńca. Byłaby na niego wpadła, gdyby nie jego szybka reakcja. Jednak, mimo iż się odsunął, trąciła go ramieniem.
—Najmocniej przepraszam — odparła, a on się uśmiechnął.
— Nic się nie stało, mademoiselle. Widzę jednak, że panienka jest czymś zafrasowana. Mogę pomóc? Moja rola, jako syna gospodarza, polega na tym, by każdy z gości czuł się na tym przyjęciu dobrze. Théodore de Luynes-Chadon — przedstawił się i ucałował jej dłoń obleczoną w rękawiczkę. Isabelle poczuła, jak przeszywa ją przyjemne ciepło biegnące od miejsca, w którym złożył on pocałunek.
— Isabelle d'Ombresée. — Uśmiechnęła się szeroko. — Nic się nie stało, aczkolwiek szukam kuzyna. Przedtem był tam, później poszedł tam, ale teraz całkiem zniknął w tłumie.
— Och, widzę, że nie tylko ja mam problemy ze znikającymi członkami rodziny — odparł Théodore, przeczesując z zakłopotaniem włosy. — Szukam swojego młodszego brata. Muszę mieć na niego oko, żeby nie popełnił jakichś głupot. Chociaż zapewne zasypuje teraz komplementami jakąś panienkę. To dla niego typowe — dodał nieco rozczarowanym tonem. —Ma pani rodzeństwo?
— Niestety nie, jestem jedynaczką. Mimo to, szczerze panu współczuję posiadania takiego brata oraz życzę powodzenia w znalezieniu go.
— Dziękuję i również życzę panience tego samego w stosunku do panienki kuzyna. Oraz mam nadzieję, że jeszcze się dzisiaj zobaczymy.
— Ja także ją żywię. Miło było pana poznać, monsieur.
— Mnie również, mademoiselle — odparł, kłaniając się w pas. Belle dygnęła, po czym ruszyła przed siebie, ale raz po raz zerkała w tył, w kierunku nowo poznanego młodzieńca. Raz zaś ich spojrzenia się spotkały, dlatego też szybko się odwróciła, jakby kontakt wzrokowy z nim parzył.
Koniec końców, znalazła nie Józka, a matkę.
— Och, córeczko, tutaj jesteś. Madame de Retour, przedstawiam pani moją jedyną latorośl, Isabelle. Belle, to hrabina de Retour, żona znakomitego mecenasa sztuki. Proszę mi przypomnieć, obrazy jakiego malarza pani mąż kolekcjonuje?
— Głównie Eugène'a Delacroix, to przyjaciel rodziny. — Uśmiechnęła się sztucznie. Jedyną osobą z tej trójki, która pragnęła dalszej konwersacji, była madame d'Ombresée, a przynajmniej tak się wydawało na pierwszy rzut oka. — Pragnął dawać lekcje malarstwa naszemu synowi, ale odmówiliśmy. W dzisiejszych czasach malarz jest zazwyczaj biedny jak mysz kościelna, dlatego posłaliśmy naszego Charlesa na uniwersytet, by kształcił się na prawnika — dodała z rodzicielską dumą, a następnie łypnęła na Isabelle tak przerażająco, że ta nieomal wzdrygnęła się z przestrachu. Miała wrażenie, iż spojrzenie tej kobiety odnotowywało kolejno jej wady: zbyt koścista, za wysoka, ma duże dłonie... I z pewnością wiele innych, których ona sama nie dostrzegała. Belle odwróciła wzrok, ale niewiele to dało. Wciąż miała gęsią skórkę na przedramionach i czuła się obserwowana.
— Ma pani rację, madame — przytaknęła gorliwie Adelajda. — Mimo to, uważam, że sztuka jest niezwykle potrzebna, zwłaszcza nam, niewiastom, do wyrażania własnej wrażliwości. Dlatego też Isabelle bierze od małego lekcje rysunku. Tworzy wspaniałe dzieła. Nauczyciel z lekcji na lekcję nie może się jej nachwalić.
— Doprawdy? — spytała cynicznie madame de Retour. — Jestem pełna podziwu. Co najczęściej stawi temat panienki rysunków?
— Ja...ja najbardziej lubię... To znaczy preferuję portretować bliskich mi ludzi.
— Och, cudownie! Czy chciałaby panienka mnie w takim razie sportretować?
— Pani wybaczy, madame, ale wyraźnie zaznaczyłam, iż portretuję bliskich mi ludzi. Panią znam zaledwie od dwóch minut, ciężko mówić o jakichkolwiek relacjach między nami — odparła Belle beznamiętnie, patrząc, jak twarz hrabiny przybiera barwę purpury. Wiedziała, że źle uczyniła, ale musiała przerwać tę konwersację.
— Cóż za impertynencja! — zawołała gniewnie kobieta, ściągając na siebie wzrok stojących nieopodal osób. Isabelle stwierdziła, że to idealny moment na udanie się w inne miejsce i konwersację z daleko ciekawszymi osobami niż tamta niewiasta.
Los chciał, by ponownie spotkała ów urzekającego młodzieńca co wcześniej. Postanowiła skorzystać z okazji, że jej jeszcze nie zauważył, i przyjrzała mu się dokładniej. Twarz miał pociągłą i nieco surową, co potęgowały wąsy, najwyraźniej nie tak dawno zapuszczone. Wysokie czoło zdradzało inteligencję mężczyzny, a oczy zdawały się posiadać jakąś dziwnego rodzaju mądrość, niezależną od jego intelektu. Uroku zaś dodawały mu złote włosy, które nie dały ujarzmić się grzebieniowi; jeden z ich pukli omsknął się na czoło Théodore'a, a jednak ten wciąż wyglądał bardziej elegancko od niektórych osób z nienaganną fryzurą. W chwili, w której Isabelle pomyślała, iż de Luynes-Chadon wygląda jak wyobrażenie Apolla, ów boski śmiertelnik spojrzał na nią i uśmiechnął się, ukazując fragment swych zębów przypominających perły. Mrowienie w policzkach oznajmiło jej, że właśnie została została przyłapana na bezwstydnym obserwowaniu obcego mężczyzny, który w dodatku nie był tym bynajmniej zdegustowany, ale wręcz przeciwnie — zmierzał w jej kierunku.
Miała trzy opcje: odwrócić się i wrócić do matki, pozostać w miejscu, lub iść w stronę Théodore'a. Pierwszą z nich odrzuciła od razu, zważając na to, iż jej matka wciąż zabawiała madame de Retour swoją paplaniną, zachowując się przy tym jak konferansjer z jakiegoś podrzędnego cyrku. Trzecią — również, gdyż zostałaby wtedy błędnie określona jako desperatka, podczas gdy nie miała nawet podstaw, by tak się zachowywać. Théodore de Luynes-Chadon był dla niej miły podczas ich krótkiej rozmowy, ale to nic nie oznaczało. W końcu każdy dobrze wychowany młodzieniec będący synem gospodarza by się tak zachował. On był po prostu uprzejmy, wykonując swoje obowiązki. Formalnie uprzejmy. Brzmiało to okropnie, jednak Isabelle gotowa była używać tego zwrotu, by nie myśleć o nim przez cały czas. Licząc od dnia następnego, rzecz jasna.
Wybrała drugą opcję. Wprawdzie była ona najbardziej neutralna ze wszystkich, jednak Belle i tak miała wrażenie, że robi coś źle. Bała się, że stojąc zbyt sztywno zostanie uznana za zanadto poważną, rozluźniona — jako persona niewychowana i niepotrafiąca zachować się w towarzystwie, że — pomimo gorsetu — zacznie się garbić, będąc skończona na wieki, albo że zacznie zachowywać się zbyt poufale w stosunku do Théodore'a, przez co ten uzna ją za trzpiotkę. Z drugiej jednak strony, żadna z panien nie pozyskała uwagi płci przeciwnej, ponuro milcząc. Musiała zachować balans.
— Niezmiernie miło jest mi ponownie ujrzeć panienkę — przywitał się de Luynes-Chadon. Isabelle spojrzała nań i odnotowała, że — po pierwsze — jego oczy są zielone, a po drugie — gdy się uśmiecha, w jego policzkach robią się przeurocze dołeczki; ona sama od zawsze była raczej chuda, więc nie miała szans na dołeczki w policzkach, nieważne, jak bardzo by tego pragnęła.
— Ja również jestem rada, widząc pana, monsieur — odrzekła, spuściwszy wzrok. Czuła, że nie powinna patrzeć się mu w oczy przez cały czas.
— Czyżby? Nie wygląda panienka na szczególnie zadowoloną z mojej obecności — odparł z lekkim zakłopotaniem. Isabelle poczuła, że delikatnie się zarumieniła. A więc wyrzekła zaledwie jedno zdanie i już popełniła foix pas. Nieudacznica. Tylko to jedno słowo ją określało w tym momencie.
— Och, proszę tak nie myśleć! To bynajmniej nie pana wina, monsieur. Wszystko przez ten gwar. Czuję się tak, jakbym w głowie miała swoją prywatną orkiestrę — rzuciła i chyba ten powód został uznany za przekonujący, gdyż wyraz twarzy młodzieńca zmienił się natychmiast z pogodnego na definitywnie zmartwiony. Serce Belle zabiło szybciej, gdy ta zobaczyła, jak ściąga on brwi, ukazując przy tym lwią zmarszczkę na czole, i zaciska usta w poważnym milczeniu. Zastanawiał się nad czymś. Gdyby tak nie było, od razu wyrecytowałby wyuczoną na pamięć formułkę o tym, jak mu jest przykro.
— Szczerze panience współczuję. — Czyżby miała się mylić? Miała zostać potraktowana jak tysiące innych osób, którym "szczerze" współczuł?! — Jeśli raczy paniskorzystać z mojej propozycji, zaprowadzę panią, mademoiselle, do biblioteki, gdzie jest cisza i spokój. Prawdę mówiąc, sam nieraz cierpię na podobne bóle głowy i wtedy korzystam z tej opcji. Wystarczy chwila spędzona z dala od ludzi i od razu czuję się lepiej. Oraz niekiedy kieliszek dobrego wina bądź brandy.
— Brandy jest paskudne — powiedziała i skrzywiła się odruchowo Belle, mając w pamięci ten jeden raz, gdy skosztowała ów trunek. — Wolę szampana.
— Widzę, że nie mam do czynienia z amatorką — zaśmiał się Théodore po momencie konfuzji.
— To nie tak jak pan myśli! — zawołała zawstydzona mademoiselle d'Ombresée. Nie chciała, by uznał ją za nie wiadomo kogo... — To były ledwo dwa kieliszki, po jednym z każdego z tych alkoholi. Nic więcej.
— Dobrze, panienko, spokojnie — odparł z coraz większym uśmiechem. — Przecież ja panią o nic nie posądzam. — Isabelle odetchnęła z ulgą. — A więc? Co myśli pani o bibliotece?
— Myślę — zaczęła nieco drżącym głosem; odchrząknęła więc, by nie było tego słychać — myślę, że to świetny pomysł, monsieur. — Mogłaby przyrzec, że jego oczy rozbłysnęły z radości w chwili, gdy to mówiła.
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro