Chào các bạn! Vì nhiều lý do từ nay Truyen2U chính thức đổi tên là Truyen247.Pro. Mong các bạn tiếp tục ủng hộ truy cập tên miền mới này nhé! Mãi yêu... ♥

Rozdział 24. - O tym, co się działo w Galicji

Galicja przywitała Amelię i Józka widokiem nędzy i rozpaczy. Nie dość, że ludzie tam byli nadzwyczaj biedni, to jeszcze społeczeństwo nie do końca otrząsnęło się z epidemii cholery, która nawiedziła ową krainę w 1855 roku.

Amelia wzdrygała się na widok tych wszystkich wygłodzonych osób, zwłaszcza dzieci, które nieraz podbiegały do ich powozu, by prosić „dobrych państwa" o jałmużnę. Brzydziły ją ich wychudłe policzki, ziemista, nierzadko ubrudzona, cera i matowe włosy. Znoszone ubranka z kolei budziły w niej litość pomieszaną z wyższością, którą odczuwała jako lepiej urodzona. Kompletnie zapomniała, że jeszcze niedawno gotowa była cierpieć nędzę w zamian za życie z Józkiem. Możliwe, iż w tej chwili - miast przemierzać kolejne kilometry wygodnym powozem - rozbijaliby się po prowincjonalnych dróżkach zwykłym dyliżansem, wraz z innymi ludźmi, lub nawet próbowaliby podróżować pieszo.

To, co Amelię przyprawiało o odruch wymiotny, w Józku wywoływało dziwny rodzaj współczucia, połączony z ciekawością zobaczenia skutków cholery na żywo. Dotychczas mógł to tylko oglądnąć w książce. Kiedy jednak na mijanych poboczach widział on osobę, której rysy twarzy zastygły w charakterystycznym grymasie, niemalże z podekscytowaniem wyglądał przez okno, pragnąc uwiecznić ten obraz jak najdłużej w swojej głowie. Ba, o mało co nie polecał powożącemu, by zatrzymał powóz! Za każdym razem jednak Amelia skutecznie go powstrzymywała przed tego rodzaju wybrykami.

Jeszcze tego brakuje, żebyśmy my zarazili się jakimś świństwem — mówiła wtedy, patrząc z pogardą przez okienko powozu. W tym Józek musiał jej przyznać rację. Może i inni potrzebowali pomocy, ale z pewnością nie jednorazowej. Oni poradziliby sobie bez Józka, Amelia już nie.

Nie mógł jednak odmówić pieniędzy na jałmużnę dla dzieci, mimo iż żona tysiące razy uzmysławiała mu, ilu ludzi w tamtym gronie mogło być złodziejami i oszustami. On wolał mieć czyste sumienie i wydać trochę miedziaków za dużo, niż przejechać obojętnie obok ludzi potrzebujących pomocy.

Tak było i teraz: brudny chłopczyk pobiegł do powozu, prosząc o odrobinę pieniędzy. Był okropnie zaniedbany; tłuste włosy spływały do ramion, a błękitne oczy jaśniały pośród umorusanej — najwidoczniej jagodami — twarzy.

— Dobry panie! — zawołał cieniutkim głosikiem. — Dobrzy państwo! — poprawił się, gdyż dopiero po chwili dojrzał Amelię siedzącą w kąciku pojazdu. Ta zaś starała się ukrywać, by nie narażać się na bezpośredni kontakt z brudnymi ludźmi. Musiała jednak przyznać, iż gdyby tego chłopca porządnie wyszorowano, obuto, i dano nowe odzienie, byłby naprawdę czarującym dzieckiem. Przysunęła się więc do Józefa, który właśnie kazał zatrzymać powóz, by lepiej słyszeć jego rozmowę z tym kocmołuchem. — Dobrzy państwo, ledwo wiążemy koniec z końcem, poratujcie w biedzie — powiedział szybko, jakby już wcześniej nauczył się tego tekstu na pamięć.

— Jak ci na imię? — spytała Amelia, próbując nie koncentrować się na fetorze bijącym od chłopca. Musiał wypasać krowy czy też inne zwierzęta, bo właśnie takim zapachem przesiąknięte było jego ubranie i on sam.

— Mówią na mnie Jaśko — odparł, speszony nagłym zainteresowaniem ze strony bogatej kobiety.

— Masz jakąś rodzinę?

— Tak, wielmożna pani... Jedenaścioro rodzeństwa i mamę przy nadziei. — Amelię zszokowała ilość dzieci, jaką posiadała ta rodzina. Toż to musiał być cud, że mieścili się w jednym domu, patrząc na wymiary mijanych chat! — Ale to jeszcze nic! Bartek, z którym na dwoje pasiemy gąski, ma aż dziewięć sióstr i piątkę braci, bo jego tatuś się dwa razy żenił!

— Musi mieć wesoło w domu z tyloma siostrami — wtrącił rozbawiony Józek, lecz został zignorowany.

— A twój tatuś? — spytała Amelia troskliwym tonem.

— Mój tatuś ożeniony był raz, a potem poszedł w piach. W tamtym miesiącu był pogrzeb. Przyjechał nawet ksiądz z wioski, bo tutaj to nawet kościoła ni ma! I podobno wziął jeno flaszkę wódki, bo mama się wypłacić nie mogła, a i tak tego nie chcioł; gadał, że księdzu nie przyleży pić. Nie przyleży? Coś chyba pochrzaniłem... Aaa! Już wiem — nie przystoi! — zawołał, zadowolony z odnalezienia właściwego słowa. Państwo Halczyńscy popatrzyli się na niego ze zdziwieniem. Nie mogli uwierzyć, że to dziecko opowiadało o śmierci ojca z taką łatwością. Nawet Józek musiał przyznać przed samym sobą, że gdyby jego tata umarł, to byłby dlań cios, mimo iż był, jaki był.

— Chodź, Jasiu, odwieziemy cię do mamy — powiedział Józek. — Powiedz mi, gdzie mieszkacie? — zapytał, otwierając drzwiczki powozu.

— Na tamtym wzgórzu. — Wskazał palcem na nie tak bardzo odległe wzniesienie, na którym wybudowane były trzy drewniane chaty.

Pan Halczyński kazał woźnicy ruszać. Rozległ się trzask bata i państwo Halczyńscy kontynuowali swą podróż, tym razem umilaną przez Jasia, trajkoczącego cały czas. Amelia, która pokochała go już od pierwszego wejrzenia, z radością konwersowała z nim o nawet najbardziej błahych tematach, karmiła słodyczami kupionymi w czasie ostatniego postoju oraz podarowała mu swą chustkę, by otarł twarz z brudu.

Nagle, powóz przystanął. Józek wysiadł z niego, by sprawdzić, co się dzieje, i natychmiast wrócił do żony i Jaśka, ale tylko po to, by wziąć torbę z przyrządami lekarskimi zakupionymi na naukę w akademii i przyszłą praktykę.

— Jakaś niewiasta zaczęła rodzić i zrobiło się zbiegowisko — bąknął szybko i niezrozumiale — muszę tam iść.

— Nie musisz — zaprotestowała Amelia. — Nie zbawisz całego świata, więc nie udawaj bohatera. Ta kobieta i tak zapewne umrze bez odpowiedniej opieki, a ty możesz się jedynie czymś zarazić. Na Boga, przecież ty nawet nie jesteś jeszcze lekarzem!

— Ale czuję, że to mój obowiązek, by tam iść. Zostań tutaj — dodał pospiesznie i pocałował żonę w policzek.

— Pozarażasz nas wszystkich! Zobaczysz — umrzemy, zanim stąd wyjedziemy! — W tym momencie zorientowała się, iż Halczyńskiego nie było obok niej. Zdenerwowana, podkasała spódnicę, by ułatwić sobie wyjście z powozu, jednak nie na tyle, by pokazać kostki i wyjść na niewiastę lekkich obyczajów. — Józek! — zawołała za oddalającą się sylwetką męża — Wracaj tutaj! Natychmiast! — On zaś obrócił się na chwilę, lecz zaraz potem ruszył w dalszą drogę, ku potrzebującej przyszłej matce. Amelia, zawiedziona, wróciła więc do pojazdu i do Jasia, który dotychczas obserwował tę scenę w milczeniu.

— Nie cieszy się pani, że pan to dobry człowiek? — zapytał, patrząc się rezolutnie na twarz pani Halczyńskiej, która to była bliska płaczu. Zastanawiała się, czego tak naprawdę się obawiała. Choroba mogła przecież dopaść ich gdziekolwiek. Nawet siedzący naprzeciw niej Jasiek mógł być chory. Za udzielenie pomocy, nawet jeśli rodząca by zmarła, Józek raczej nie zostałby ukarany, jednak z mieszkańcami tak zacofanej wsi nie było to aż tak pewne. Na myśl o możliwym samosądzie zjeżyły się jej włosy na karku. Miała ochotę ponownie wysiąść z powozu i przyprowadzić do niego Józka — po dobroci bądź siłą, choć pod względem tężyzny fizycznej zdecydowanie mu nie dorównywała.

W głowie Amelii kotłowały się niespokojne myśli. Co, jeśli owa niewiasta rzeczywiście by umarła? Czy miała ona jakichś krewnych, przy których dziecko mogłoby się wychowywać? Przygarnęliby je sąsiedzi? A może ona i Józek? Czy jeśli zaistniałaby taka możliwość, byłaby gotowa na rolę matki? Podobno „to się czuje", jak mówiły jej to matka i starsze znajome, które doczekały się już potomków. Wszystkie one twierdziły, iż instynkt macierzyński pojawia się wraz z pojawieniem się dziecka na świecie, z pierwszym utuleniem go we własnych ramionach... Co jednak, jeśli miałaby w ramionach obce niemowlę? Też by się ujawnił? Przecież ona nie miała pokarmu w piersiach, nie miałaby czym go karmić, chyba że za powozem zaczęłyby chodzić krowy gotowe do natychmiastowego wydojenia. Przede wszystkim jednak zastanawiała ją jedna kwestia — czy gdyby miała przed sobą zapłakaną i opuchniętą czerwoną twarzyczkę, dziecko otulone w jakieś brudne szmaty i wrzeszczące w niebogłosy, czy wtedy zdolna byłaby uznać je za własną pociechę, równoważną z tą delikatną laleczką z jej wyobrażeń o macierzyństwie?

Jeśli Józek by nalegał... — pomyślała. — Nie, przecież ludzie zaczęliby gadać, że ten bachor pochodzi z jakiegoś romansu, zwłaszcza, gdy z biegiem lat coraz mniej by przypominał mnie i Józka. Ale jeśli on by nalegał, to czy byłabym mu w stanie zabronić? Być może czułby wtedy powinność przygarnięcia takiego maleństwa, gdyż to on odbierał poród. A co, jeśli zacząłby się obwiniać o śmierć jego matki? Przecież on jest taki wrażliwy, mimo iż próbuje pokazać, że nic go nie rusza... Widziałam, jak skrycie opłakiwał staruszka, który zmarł niedaleko nas, chociaż nie miał żadnego wpływu na jego śmierć. A może to tylko przejaw zwykłej ludzkiej empatii i to ja jestem nieczuła? Bardzo możliwe. Prawdopodobnie powinnam przedsięwziąć plany dotyczące mojej wewnętrznej poprawy, lecz po co mam się zmieniać, skoro mi tak wygodnie? Gdybym się zmieniła, zamartwialibyśmy się z Józkiem każdą, nawet najmniejszą krzywdą, jaka została wyrządzona ludziom. A przecież to bez sensu. Ludzie byli, są i będą traktowani niesprawiedliwie. Myśleć inaczej mogą tylko głupcy lub idealiści pokroju Józka. Ja kiedyś również byłam głupia i wierzyłam, że Polska uzyska niepodległość dzięki powstaniom, że dzięki temu wszyscy ludzie z trzech zaborów będą traktowani równo, niezależnie od ich statusu. Zmądrzałam jednak i wiem, że by być wolnym narodem, musimy na to zapracować.

Stwierdziła również, iż w przypadku śmierci matki najlepiej byłoby, by dziecko również umarło. Zwłaszcza, że miała przypuszczenia, iż sama jest w błogosławionym stanie. Od upojnej nocy poślubnej minął już przeszło miesiąc, a Amelia zauważała u siebie coraz więcej zmian: wyostrzony węch, coraz częstsze mdłości oraz ogromny apetyt. Wszystko to pokrywało się z tym, co o byciu przy nadziei opowiadały jej koleżanki oraz z tym, co — jak przez mgłę — pamiętała z okresu, gdy jej matka była brzemienna i spodziewała się Eugenii.

Zerknęła na Jasia, pozostawiając jego pytanie bez odpowiedzi. Wzięła za to do ręki książkę z obrazkami, jej ulubioną, bo opowiadającą o losie dziewczynki zamienionej w łabędzia, i przysiadła się do niego, proponując mu lekturę dla zabicia czasu. Gdy zaś z zakłopotaniem spostrzegła się, iż nie umie on czytać, zaczęła uczyć go, krok po kroku, alfabetu i składania prostych wyrazów. Uśmiechy chłopca, które ten posyłał jej, zadowolony z pierwszych efektów swojej pracy, czyli rozpoznawania liter, sprawiały, że czuła się z niego dumna.

Wiedziała, że jego — w przeciwieństwie do tamtego nienazwanego dziecka — zdolna byłaby pokochać prawdziwie rodzicielską miłością. Właściwie to już go kochała. Jaś jednak posiadał kochającą go matkę i on sam ją kochał. Amelia zaś była dla niego tylko miłą kompanką w podróży do domu. Jej, jeśli już, mógł przypaść jedynie obcy, rozwrzeszczany i brzydki bachor z czerwoną pofałdowaną twarzą. Poczuła, jak ogarnia ją zazdrość na myśl o tym podziale. Starała się myśleć o tym, iż Józek uratuje i dziecko, i jego rodzicielkę. Przecież nikogo nie zabiłby z premedytacją, nie był taki. Niemowlę będzie wychowywało się w swojej biednej, szczęśliwej rodzinie, Jaś pozostanie przy swej mamie, a ona sama powita na tym świecie swą wymarzoną laleczkę o cerze podobnej do porcelany, dziedzica majątku Józka. Co do tego, iż nosiła ona pod sercem syna, nie miała żadnych wątpliwości. Pomyślała, że nazwałaby go Wiktor, na znak zwycięstwa miłości jej i Józka. Zresztą, to imię pasowało jej do wizerunku chłopca, który powstał już w jej głowie, i który mówił o tym, że prawdopodobnie mały Wiktorek odziedziczy urodę po tacie, co Amelię bardzo cieszyło, a po niej samej otrzyma brązowe oczy. Zauważyła bowiem, że zazwyczaj dzieci dziedziczą po rodzicach i dziadkach ciemniejsze włosy i oczy, jeśli oni takowe posiadają. Musiała koniecznie zapytać Józka, dlaczego to się działo. Była pewna, iż on zna odpowiedź na to nurtujące ją pytanie, w końcu przeczytał tyle książek o medycynie, że rozwieje jej wątpliwości bez zająknięcia się.

***

W tym samym czasie Józek klęczał przy zgiętej wpół brzemiennej niewiaście. Puls, z tego co wyczuł, miała prawidłowy, a skurcze powoli się regulowały. Wiedział jednak, że nie da rady przyjąć porodu w tamtym miejscu, na środku pylącej się dróżki. Poprosił więc jednego z obserwujących to zdarzenie osiłków, by wziął kobietę na ręce i przeniósł ją do najbliższej chaty.

— Jaśko, Jaś... — powtarzała ona gorączkowo i rozglądała się dookoła, jakby próbując kogoś odnaleźć.

— Wyszła na spacyr z najmłodszym synem i synalek jej zwioł — stwierdził jeden z gapiów rubasznym tonem. — Łona za nim pobiegła, nie zobaczyła kamienia i bachła na ziemię, i takąśmy ją znaleźli.

Józef, miast skupić się na przyczynie wypadku, zaczął analizować pierwszą część zdania. Czy światem rządził aż taki przypadek?

— Jak wygląda ten syn? — zapytał, spoglądając raz na rodzącą kobietę, a raz na swego rozmówcę.

— Łot, bachor jakich wiele. Włosy jak słoma, modre oczęta. Mo wygląd jak baba, choć to już prawie dziewięć wiosen i gąski pasie. — Ta wiadomość nieco zaskoczyła Józka, chociaż przed chwilą sam rozważał tę możliwość. Nie mógł jednak uwierzyć, że był to przypadek. Jakiś pokrętny los przywiódł go tutaj, by nie tylko odebrał poród owej niewiasty, ale też - żeby uspokoić ją wieściami o synu, a samemu Jaśkowi zagwarantować opiekę. Z uśmiechem pomyślał, że Amelia bez wątpienia stwierdziłaby, iż to palec Boży. Halczyński nie mógł temu zaprzeczyć, mimo swego dość krytycznego stanowiska wobec religii. Kto bowiem powiedział, że był nieomylny w swoich osądach? Tak samo jak każdy człowiek miał prawo do błędu. — Mówimy mu, żeby ta się skupił na robocie. A gdzież posłucha! Łostatnio ledwośmy to stadko łodratowali przed liskiem chytruskiem, bo dziciok ino kwiatki zrywa i jabłka kradnie — kontynuował wywód mężczyzna, lecz Halczyński go już nie słuchał. Teraz musiał skoncentrować całą swoją uwagę na matce Jasia, by nie popełnić jakiegoś błędu przez brak skupienia. W ten sposób mógł dokończyć misję, którą powierzył mu los, czy też Bóg.

— Jest pani maman Jasia? — spytał się rodzącej. Czuł, że, robiąc to, wykonuje dobry uczynek. Przepełniało go to przyjemnym ciepłem, które z lekka zagłuszało głos rozsądku mówiący o tym, że w każdej chwili — zwłaszcza w takich warunkach, w jakich aktualnie przebywali — mogły pojawić się komplikacje prowadzące nawet do śmierci matki, dziecka lub nawet ich obojga.

— Czy jakąś tam maman to nie wiem, ale matką jak najbardziej. Wiesz pan, gdzie on jest? — Ledwo zadała to pytanie i skrzywiła się z bólu. Józek odnotował w myślach, że skurcze stały się coraz częstsze. Zanim udzielił jej odpowiedzi, nakazał przyniesienie balii z gorącą wodą i czystych płócien, a sam ofiarował biedaczce swoją chusteczkę, po czym otarł jej czoło — lepkie od potu i brudne od przyklejonego doń pyłu z drogi.

— Czystych ni momy — odezwał się jeden z chłopów po tym, jak wrócił z kawałkami płótna, wymalowanego brudnymi odciskami palców.

— Jaśko jest bezpieczny. Moja żona go pilnuje, spotkaliśmy go po drodze.

— Ach, jak dobrze, że się nie zgubił! — westchnęła z ulgą, po czym znowu zawyła z bólu. Poród trwał do świtu następnego dnia. Wtedy to na świat przyszła mała, acz zdrowa dziewczynka, która obwieściła swoje narodziny głośnym krzykiem. Dostała na imię Hanna, po matce.

Józek wrócił do powozu wyczerpany, ale szczęśliwy.

— Jasiu, masz małą siostrzyczkę — zakomunikował, a oczy chłopca — dotychczas pilnie uczącego się czytać z pomocą pani Halczyńskiej — zwróciły się na niego, szerokie niczym spodki. — Nie patrz się tak na mnie — zaśmiał się i potarmosił złocistą czuprynę Jaśka — ta rodząca pani okazała się twoją mamą. Masz siostrzyczkę, Hanię!

— Zupełnie jak mamusia! — zawołał z radością Jaśko. — Jak ja je teraz będę odróżniać? Ktoś zawoła Hania i obie przyjdą! Słyszała pani?! Mam siostrę! — krzyknął w stronę Amelii, a ta uśmiechnęła się blado. Gryzły ją wyrzuty sumienia, że nie chciała pozwolić Józkowi na pomoc tamtej niewiaście. Ba! Ona spisała ją już na straty! Skąd jednak miała wiedzieć, że to matka Jasia?

— To wspaniale — odpowiedziała z udawanym entuzjazmem; Józek popatrzył się nań karcąco. Dzieci odgadną każdą twoją emocję, choćbyś ją ukrywała jak najlepiej — powiedział jej kiedyś. Wtedy to dyskutowali o kłamstwie, jaka jego ilość jest dopuszczalna, by nie zrobić nikomu krzywdy. Józek oczywiście stwierdził, że najlepiej należałoby w ogóle nie kłamać, a jeśli już, to w znikomych ilościach i tylko w dobrym celu. Amelia zaś odparła, iż jej zdaniem odrobina więcej nieprawdy nie zrobi nikomu różnicy, co spotkało się z dezaprobatą Halczyńskiego.

— Wie pan, że pani uczyła mnie czytać? — kontynuował rozmowę podekscytowany Jaśko. — Wiem już, jak wygląda a, jak b, c, d i dużo innych!

Józek odwzajemnił jego uśmiech, zmęczony uprzednimi wydarzeniami.

— Mam nadzieję, że się zdrzemnęliście... — westchnął i potarł swoje oczy.

Amelia otworzyła już usta, by mu przytaknąć, lecz Jaś ją uprzedził.

— Pani kazała mi iść spać, ale sama nie spała, bo się za bardzo o pana martwiła, proszę pana.

— To prawda? — zapytał srogim na pokaz głosem, a ty jego żona przytaknęła, nie kłócił się, tylko ucałował jej ręce. — Dziękuję, żeś się o mnie martwiła - odparł czule - ale ty też musisz spać.

— Nic nie muszę — fuknęła obrażona Amelia, jednak wtuliła się w męża, wciąż z grymasem uporu na twarzy. Jasiek odwrócił wzrok z obrzydzeniem, gdy pan Halczyński złożył pocałunek na jej czole, a ona uśmiechnęła się z zadowolenia i wtuliła się w niego jeszcze mocniej.

— Musimy jednak dostarczyć tego młodzieńca do matki — stwierdził nagle Józek. — Dlaczego uciekłeś? Wiesz, jak żeś zmartwił biedną matulę?

— Ja już nie będę! — zawołał z przestrachem Janek — Chciałem tylko zarobić trochę pieniędzy! Za wypasanie gąsek prawie nic nie dostaję, a Tomek powiedział, że żebranie to sposób na zarobek, więc zacząłem żebrać. Czy mama przeze mnie płacze?

— Bardzo się zmartwiła, kiedy się jej wyrwałeś — odpowiedział Józek, parafrazując nieco wypowiedź pani Hanny. — Patrz, już dojeżdżamy do twojego domu. Teraz powiesz mamie, jak bardzo ci jest przykro. Bo przecież jest ci przykro, prawda?

— Tak! Ja... ja nie chciałem, żeby mama była smutna. Ja chciałem tylko troszkę zarobić, żebyśmy mieli więcej pieniążków.

— No już, nie płacz — odezwała się Amelia, widząc łzy cieknące po policzku Jasia, po czym przełamała swój opór i ucałowała go w czoło. — Mama na pewno zrozumie, że chciałeś jej pomóc.

Józek popatrzył się na nią ze zdziwieniem. Nigdy nie pomyślałby, że jego żona, która tak brzydziła się tej całej hołoty, jak nazywała chłopstwo, postanowiła być tak miła dla jednego z niej. Nie wiedział bowiem o ogromie sympatii, jaką pani Halczyńska darzyła Janka. Nie wiedział również o tym, iż w jej głowie wykiełkował plan, który zamierzała niezwłocznie wykonać.

***

Gdy dotarli do chaty, w której mieszkała rodzina Jasia, chłopiec dosłownie wypadł z powozu, by rzucić się w ramiona swojej rodzicielce. Widok ten zrodził pewne wątpliwości w sercu Amelii. Postanowiła jednak porozmawiać z Józkiem; nie mogła przecież pozwolić, by — jak się okazało — tak zdolny chłopczyk stracił możliwość rozwoju, mieszkając w tej zapadłej wiosce, w której przyjdzie mu jedynie paść zwierzęta i uprawiać rolę. Ona musiała mu pomóc!

— Kochanie... — zaczęła dość nieśmiałym, acz czułym tonem.

— Tak?

— Być może moja prośba wyda ci się dość śmiała. — Ze stresu zaczęła bawić się rękoma, który to zwyczaj widziała u Józka. Nie miała pojęcia, że ona również — chcąc nie chcąc — przejmie ten nawyk. — Otóż, gdy czekaliśmy na ciebie w powozie, okazało się, że Janek nie umie pisać i czytać. Zaczęłam go uczyć. On... on jest bardzo zdolny, bardzo dużo się nauczył, tylko potrzebuje do tego odpowiednich warunków!

— I cóż z tego? — zapytał Halczyński, marszcząc brwi. Nie do końca rozumiał bowiem, co Amelia chciała mu przekazać. Po jej rozemocjonowaniu sądził jednak, iż była to sprawa ważka, przynajmniej dla niej. Nie mógł więc jej ot tak zlekceważyć.

— Zabierzmy go ze sobą do Paryża! Będę go traktować jak własnego syna, a on nie dość, że będzie miał możliwość nauki, to jeszcze nabierze ogłady.

— Nie — rzucił gniewnie Józef. Nie dlatego, iż nie polubił Janka, wręcz przeciwnie — dlatego, iż nie chciałby, by cierpiał jakiekolwiek krzywdy. A wiedział, iż jeśli on i Amelia — świeżo po ślubie, o czym pewnie ciotka Adejalda rozpowiedziała swoim przyjaciółkom — przyjadą wraz z ośmioletnim dzieckiem, z miejsca zostanie ono uznane za bękarta i tym samym będzie poniżane, a honor rodziny — zbezczeszczony.

— Dlaczego? — zawołała z rozpaczą Amelia. Nie chciała rozstawać się z Jaśkiem. Jednocześnie wyczuła też nagłą zmianę nastroju u Józka. Wiedziała, że to ona była jej przyczyną. Mimo iż przez ów miesiąc, jaki minął od ich ślubu, starała się być dlań oparciem, nie potrafiła tego. Czuła się przez to jak piąte koło u wozu... Nie dość, że Józek ciągle wydawał na nią pieniądze, to jeszcze opiekował się nią i wspierał, tak, jak przystało na męża. A ona? Nie potrafiła się mu odwdzięczyć, chociaż bardzo chciała. Nie tylko nie potrafiła, ale też zwalała na jego głowę coraz więcej problemów.

— Nie będę kalał mojego nazwiska. Wiesz, co się stanie, jeśli przyjedziemy z dzieckiem? Kochana, ja wiem, że ty chcesz dobrze, ale tak nie można...

— Nie rozumiesz... Tutaj się niczego nie nauczy, a on jest taki zdolny. Naprawdę. Zresztą, sam mi nieraz powtarzałeś, że wiedza jest ważna, czyż nie? Czyż nie po to zmierzamy do Paryża, żebyś podjął naukę na uniwersytecie? Józek, popatrz... Chcesz zmarnować jego życie? Pozwolić, żeby do śmierci siedział w błocie i gnoju, dojąc krowy? To jest według ciebie szczyt ambicji? Skąd wiesz, czy za kilkanaście lat nie zostanie on jakimś ważnym profesorem lub naukowcem, który odkryje coś ważnego? Ale to się nie stanie bez naszej pomocy. Józek, ja... ja wierzę, wierzę w to, że sama Opatrzność maczała w tym palce, wiedząc, że jesteśmy odpowiednimi ludźmi, by pomóc Jasiowi. Rozumiesz? — zapytała ze łzami w oczach.

— Rozumiem — mruknął cicho Józef. W głębi duszy kibicował on pomysłowi Amelii. Przecież on też uważał, że ich obecność w tej wiosce nie była dziełem przypadku. Co jeśli jego żona rzeczywiście miała rację i misją, którą miał wypełnić, było nie przyjęcie porodu matki Jasia, a zapewnienie lepszego bytu samemu chłopcu? Zastanawiał się, czy można było połączyć jej pomysł z jego racjami. — A gdyby tak... Nie wiem, czy to będzie najlepszy pomysł, lecz można by było oddać Jasia w ręce jakiejś dobrej rodziny w Krakowie i łożyć na jego utrzymanie. Ale czy to jest właściwe postępowanie, oddzielać dziecko od matki? — zapytał się, patrząc przez okno na biegające po podwórku dzieci. — Jak myślisz, Amelio? Amelio? — Obrócił się, zastanawiając się, dlaczego jego ukochana nie odpowiedziała na pytanie, ale zdążył dojrzeć tylko rąbek sukni ciągnący się po schodkach powozu za wybiegającą zeń panią Halczyńską.

Zamierzała ona niezwłocznie porozmawiać z matką Jasia, nie zważając na to, iż ta dopiero co urodziła.

Wróciła dopiero po kilku godzinach ciężkich przekonywań kobiety. W oczach błyszczały jej iskry zadowolenia, a twarz ozdabiał szeroki uśmiech. Tak naprawdę, gdyby mogła, to skakałaby z radości, jednak obawiała się, iż to zachowanie nie zostałoby przyjęte z entuzjazmem.

W myślach roztaczała zaś obrazy tego, jak ona z Józkiem i ich dzieckiem na jej rękach przyjeżdżają z Paryża do Krakowa, by odwiedzić Jasia, którego nauczyciele obsypywali samymi pochwałami, a on sam jest uwielbiany przez rówieśników. Albo jak gratuluje mu w dalekiej przyszłości ukończenia studiów medycznych, które powziął, biorąc przykład z jej męża. On też mu gratulował i poprosił, by swój staż odbył w jego przychodni w Paryżu, cieszącej się świetną opinią wśród jego mieszkańców.

Stwierdziła, że muszą wstąpić do jej znajomych, którzy niedawno wrócili do Krakowa z Paryża, zmęczeni życiem na obczyźnie. Oni na pewno potrafiliby jej doradzić, znali w końcu wielu ludzi chętnych do adopcji chłopca.

— Jasiu, chodź, pojedziesz z nami — szepnęła do chłopca. On zdziwił się.

— Gdzie?

— Do Krakowa. Do szkoły. — Uśmiechnęła się jeszcze szerzej, widząc jego zdezorientowaną minę.

— A mama? Jedzie z nami?

— Nie, kochanie. Mama zostaje tutaj. Ty pojedziesz do miasta i tam nauczysz się czytania, pisania, liczenia i innych przydatnych rzeczy.

— Wypasania krów też? Bo sąsiad mi powiedział, że jak urosnę, to będę mógł pilnować jego Krasuli i że da mi za to ziemniaki, które będę mógł piec w ognisku. Jadła pani kiedyś pieczone ziemniaki?

— Nie — odparła pani Halczyńska, stwierdzając w duchu, iż Kraków może być dużym zaskoczeniem dla Jasia, który nie widział zbyt wielu miejsc poza swoją wsią.

— One są pyszne! Tylko trzeba uważać, bo można się umorusać, a poza tym, jak się wyjmie je z żaru, to są gorące jak diabli...

— Jasiu! Kto cię nauczył tak mówić? — fuknęła na niego oburzona Amelia. Ją samą uczono bowiem od małego, by nie przeklinać, i jak dotąd reguły tej pilnie dotrzymywała, a przynamniej bardzo się starała.

— Sąsiad.

— To bardzo brzydko. Nie wolno przeklinać.

— Dlaczego?

— Bo to świadczy o twoim braku kultury. Poza tym, jest to grzech.

— Czyli, że jak powiem „do diabła" to pójdę do piekła? — spytał zaciekawiony.

— Tak. A teraz chodź, musisz się spakować.

— Ale ja nie mam nic do zapakowania!

— Nawet koszuli? - zapytała z niedowierzaniem Amelia. Chłopiec przytaknął jej skinięciem głowy. Po raz pierwszy Amelia pomyślała, że wychowanie dziecka nie było jednak aż tak łatwym procesem. Zwłaszcza, iż przyzwyczajone było ono do zupełnie innego życia...

***

Pobyt w Krakowie był dla państwa Halczyńskich dość krótki. W gościnę przyjęli ich przyjaciele Amelii, pan i pani Fournier. Pomimo francuskiego nazwiska, oboje pochodzili z Polski. Rodzice Gilberta wyemigrowali bowiem najpierw do Austrii, potem do Galicji, i on urodził się tutaj, w Krakowie. Agnieszka zaś była rodowitą Krakowianką, ba, łączyły ją nawet dalekie więzy pokrewieństwa z Amelią.

— Witaj, kuzynko — powitała panią Halczyńską Agnieszka, a ta uśmiechnęła się szeroko i wpadła w jej ramiona.

— Dzień dobry, kochana! Tak dawno się nie widziałyśmy!

— Dawno? — prychnęła tamta. — Mnie się zdaje, jakby to było wieki temu! Tymczasem widzę, że w twoim życiu się sporo zmieniło...

— Ach, tak! Poznajcie mojego męża, Józefa Halczyńskiego — oznajmiła i Józek, który dotychczas obserwował cierpliwie wylewne przywitanie niewiast, sam przedstawił się zarówno pani, jak i panu domu.

Amélie, ma cousine, dlaczego nie zaprosiłaś nas na swoje wesele? — zapytał po francusku na wpoły żartobliwie, a na wpoły z pretensjami, Gilbert. Pomimo bycia Polakiem, zdecydowanie wolał język swych przodków, zwłaszcza po długotrwałym pobycie we Francji, w czasie którego wiele zapomniał z języka polskiego. Zresztą, polszczyzna od zawsze wydawała mu się językiem dziwnym i trudnym.

— Nie urządzaliśmy wesela — wtrącił się Józek dobrą francuszczyzną, choć Gilbert skrzywił się w duchu, słysząc jego nie najlepszy akcent.

— Ach, tak... — westchnął przeciągle pan Fournier, dając do zrozumienia, iż to koniec niewygodnego dla wszystkich tematu. — A to kto? — zapytał, zdziwiony, przechodząc na polski. - Vos fils? — Spojrzał porozumiewawczo na Amelię, a ona okryła się rumieńcem. Pokręciła głową i poprosiła Jasia, by podszedł do nich. Chłopiec uczynił to z lekkim przestrachem, chociaż ludzie, z którymi rozmawiała pani Amelia, wydawali mu się sympatyczni.

Wyglądał zupełnie inaczej niż wtedy, gdy Halczyńscy ujrzeli go po raz pierwszy; ze swoimi złotymi lokami i niebieskimi oczami miał aparycję cherubinka, a nowe ubrania dodawały mu szyku, tak, iż na pierwszy rzut oka ciężko było poznać, że ma się do czynienia z prostym dzieciakiem ze wsi, a nie ze synem szlachcica. Zdradzała go dopiero ogłada, chociaż Amelia dwoiła się i troiła, by wpoić mu chociażby najważniejsze rzeczy.

— Nie, to nie jest mój syn. To długa historia, jak tu się znalazł, ale opowiem wam to później. Jasiu, chodź, przedstaw się — zarządziła Amelia.

— Jean? — spytał się Gilbert. — Enchanté, chłopcze. To jest — miło cię widzieć w progach naszego domu.

—Bonjour — rzucił Janek, mając w pamięci Amelię witającą się po francusku na którymś przystanku w trakcie ich podróży. Podziwiał ją za to, z jaką łatwością przychodziło jej mówienie w obcym języku. On sam potrafił się porozumieć jedynie po polsku, a i tak zdarzało się, że czasami się jąkał, co jego matka starała się nieraz wyleczyć.

— Och, Inès, słyszysz? Il parle français!—- zawołał Gilbert z niedowierzaniem. — Quelle âge as —tu? — zapytał rozentuzjazmowany, jednak Jaś zmarszczył brwi.

— Nie rozumiem — odparł, na co monsieur Fournier wyraźnie się zasmucił. Uwielbiał bowiem Francję i wszystko, co z nią związane. Gdyby nie wyraźna prośba żony, która marzyła o powrocie, zapewne zostałby tam na stałe.

— Bardzo się cieszę, że mogę was wszystkich zobaczyć — odrzekła Agnieszka, przerywając niezręczną ciszę. — Amelio, muszę ci koniecznie pokazać nowy krój sukni! Wszystkie paryżanki chodzą tak ubrane! Naprawdę, gdy tylko skończy się niedziela, kupuję materiał i idę do krawcowej. Jaki kolor pasowałby do mojej urody? Myślałam nad czerwienią, lecz to chyba zbyt wyrazista barwa...

— Zdecydowanie — odparła Amelia. — Na pewno nie przystoi ubierać się w czerwienie na co dzień. Co myślisz o kolorze śliwkowym? Będzie ładnie współgrał z twoimi czarnymi włosami. I nie mierzi oka publiki tak bardzo jak na przykład karminowy.

— Tak sądzisz?

— Zdecydowanie!

Tymczasem Gilbert i Józek trwali w niezręcznej ciszy.

— Więc zna pan się z moją żoną? — zapytał się Halczyński w ramach rozpoczęcia konwersacji.

— Jak widać. — Gilbert nieznacznie wzruszył ramionami. — Słyszał pan może o Eugènie Delacroix? To znany francuski malarz.

— Tak, znam jego prace. Akurat parę miesięcy temu przebywałem na krótko w Paryżu, wie pan, sprawy rodzinne, i miałem przyjemność oglądnięcia paru jego obrazów. Najbardziej zafascynował mnie ten najnowszy, z 1854 roku. Burza tam przedstawiona dosłownie przyprawiła mnie o ciarki — odparł zgodnie z prawdą, gdyż w czasie jego pobytu wujostwo dosłownie stawało na rzęsach, by dogodzić siostrzeńcowi, który zaś chciał, by jego podróż do Francji trwała wyłącznie tyle dni, ile było ich potrzebnych do załatwienia formalności spadkowych, nic więcej. Trwożył się on bowiem o to, że w innym wypadku mógł nie zdążyć na własny ślub, a to byłoby nie do wybaczenia. Przede wszystkim sobie, ponieważ w razie zwłoki Amelia trafiłaby do pociągu zmierzającego do Hanoweru, prosto w objęcia von Hegliena.

— Chodzi panu o „Jezusa chodzącego po Jeziorze nazarejskim"? — dopytał się Gilbert, nieco zaintrygowany znajomością sztuki swojego interlokutora.

— Otóż to! Musi mi pan wybaczyć, nie zapamiętałem tytułu tego obrazu...

— Ależ nic się nie stało! Mnie też się czasami zdarza. I istotnie, ta burza jest nieco przerażająca, choć mnie przyprawia raczej o zachwyt nad kunsztem malarza. Żeby tak wspaniale odwzorować samą Matkę Naturę! — westchnął z nutą żalu w głosie. — Chciałbym mieć chociaż ociupinkę z jego geniuszu...

— Jest pan malarzem? — zainteresował się Halczyński.

— Nie, nie — zaśmiał się Fournier. — To tylko mój sposób na spędzenie wolnego czasu. Niestety, ale pomimo tego, iż jest to moja pasja, nie posiadam talentu, który pozwoliłby mi na tworzenie światowej sławy dzieł..

— Pokazałby pan mi swoje dzieła, panie Fournier? — Gilbert skinął głową, po czym zaprowadził Halczyńskiego na piętro swego domu, gdzie znajdowała się jego pracownia. Od razu, gdy przeszli przez próg, Józka uderzył zapach terpentyny, ciężko wiszący w powietrzu. Rozglądnął się szybko i zobaczył dwie lub trzy sztalugi stojące puste w kącie pokoju oraz jedną — dźwigającą płótno — na jego środku. Pod ścianą zaś leżały skończone obrazy. Zaciekawiony, podszedł bliżej nich.

Ten człowiek zdecydowanie się nie docenia — stwierdził, obejrzawszy pierwsze z dzieł. Przedstawiało ono uroczą młodą damę, blondynkę, która czesała swe gęste włosy w promieniach wschodzącego słońca.

— To jest „Mathilde" — oznajmił Gilbert. — Była naszą sąsiadką we Francji — dodał z dozą melancholii.

— Jeśli rzeczywiście uchwycił pan jej urodę, to zgaduję, że teraz ma wokół siebie wianuszek adoratorów.

— Ona umarła. Na tyfus, zaraziła się na pensji. Nigdy jej nie widziałem na żywo.

— To jak pan ją namalował?

— Jej matka chciała uwiecznić swojego aniołka — zaśmiał się gorzko Fournier. — Powiedziałem: Dobrze, zrobię, co mogę. Dała mi dagerotyp przedstawiający Mathilde i to na jego podstawie pracowałem. Ale później nie chciała przyjąć obrazu. Stwierdziła, iż nie będzie w stanie mijać go codziennie. Ale — porzućmy ten smutny temat! Niech pan lepiej powie, monsieur, co pan sądzi o tym obrazie — odrzekł, odchrząknąwszy dyskretnie. — Niech pan nie milczy, monsieur Halczyński! Milczenie to największa pogarda dla sztuki!

Józek zastanowił się. Przedtem uważał kobietę z obrazu za czarującą. Wiedząc jednak, iż zmarła, czuł, że to określenie było niewłaściwe. Teraz „Mathilde" wyglądała przerażająco, wpatrując się w osobę podziwiającą ją przeszywającym, nieco surowym spojrzeniem. Halczyński poczuł się niezręcznie. Wiedział, że to tylko farba na płótnie, lecz miał wrażenie, że ona go obserwuje, wyczekując jego sądu, podobnie zresztą jak Gilbert. Była oskarżycielką i oskarżoną w jednej osobie. Piękno anioła gdzieś odleciało, pozostawiając samą skorupę po nim. Była aniołem, ale aniołem upadłym.

— Ciarki mnie przechodzą, gdy na to patrzę. Ta dziewczyna ma w sobie coś przerażającego — wyznał. — Aczkolwiek sam obraz mi się podoba.

— Cieszę się. — Gilbert uśmiechnął się delikatnie i skierował w stronę drzwi. Najwidoczniej reszta prac nie była przeznaczona do oglądania. Obaj panowie zeszli do jadalni, gdzie czekały już na nich ich małżonki, zatracone w rozmowie do tego stopnia, iż nie zauważyły nawet ich przybycia. Józefowi nie dawał jednak spokoju wzrok Mathilde, jakby ta młoda dziewczyna chciała mu powiedzieć „uważaj". Nie wiedział on, czy taka była koncepcja artysty, lecz jeśli tak, to spisał się on wybornie.

Wkrótce służąca podała do stołu. Kolacja upłynęła wszystkim w miłej atmosferze, wśród różnego rodzaju anegdot i żartów. Halczyński zauważył jednak, że Amelia, która dotychczas jadła jak ptaszek, tego wieczora miała chyba największy apetyt ze wszystkich osób. Cieszyło go to. Nie chciał, by jego żona się głodziła, tak jak robiła to duża część dam z socjety. Wszystko, byle zachować idealną sylwetkę... Stwierdził, że to zbawienny wpływ podróży i zmiany otoczenia. Być może, gdyby taki stan rzeczy utrzymywał się przez jakiś czas, nabrałaby ona nieco kształtów, choć oczywiście Józek kochał ją taką, jaka była.

Po kolacji Amelia zobaczyła, że Józek wysyłał jej porozumiewawcze spojrzenia. Domyśliła się, iż dotyczyły one przygarnięcia Jasia. Dotychczas przebywał on z nią i Agnieszką i grzecznie słuchał, gdy one rozmawiały o różnego rodzaju krojach sukien, rodzajach tkanin, oraz ewentualnym przemeblowaniu domu Fournierów z ciężkich mebli na te w stylu biedermeier (o których Gilbert nie chciał słyszeć i twierdził, iż są pozbawione artyzmu). Halczyńska stwierdziła więc, że pierwsze wrażenie zrobił korzystne.

— Agnieszko, moja droga, możemy porozmawiać?

— Oczywiście. O czym chcesz pomówić? — spytała. — Chodźmy może do saloniku.

— Jak sobie życzysz. — Obie panie wstały i udały się do pomieszczenia nieco mniejszego niż jadalnia, lecz również przytulnego. Ściany pokryte były jasnoniebieską boazerią, w oknach wisiały muślinowe firanki, a na każdym parapecie leżała co najmniej jedna serwetka. Pani Fournier usiadła na sofie obok fortepianu. Amelia zrobiła to samo.

— A więc?

— Szukam dobrego domu dla Jasia... Miałam nadzieję, że może ty byś mi podpowiedziała w tej kwestii. Chodzi mi o jakąś porządną rodzinę, u której mógłby się on rozwijać i przede wszystkim edukować. Znasz może jakąś w okolicy? — zapytała błagalnym tonem. — Tak bym chciała go wziąć ze sobą do Paryża, ale nie mogę...

— Kochana, rozejrzyj się. Czy nie mógłby zostać tutaj? Ja i Gilbert od dawna pragniemy dziecka, ale dotychczas nie było nam dane mieć własnego. Jaś jest uroczy i nie dziwię ci się, że również go pokochałaś. Zaufaj mi, będziemy traktować go jak swojego syna.

— Naprawdę? — Amelia była zdziwiona. Nie przypuszczała, że Agnieszka zechce przygarnąć Jaśka. Niemożebnie ją to ucieszyło. Wiedziała bowiem, iż Fournierowie nie tylko zapewnią mu jak najlepsze warunki, lecz również — pozwolą na wizyty z nim. Nie była pewna, czy wszystkie rodziny przystałyby na coś takiego, w końcu byli obcymi ludźmi.

— Oczywiście — zaśmiała się serdecznie Agnieszka.

— W takim razie wspaniale! Porozmawiaj, proszę cię, z Józkiem. Chce łożyć na jego utrzymanie. Jak myślisz, ile franków będzie potrzebne?

— Nie wygłupiaj się! Przecież to jasne jak słońce, że to my będziemy go utrzymać. Nie zbankrutujemy od tego.

— Wiem, ale to nie w porządku. To ja z Józkiem sprowadziliśmy wam go na głowę i to my powinniśmy dać pieniądze na jego wychowanie.

— Nie mów tak. W końcu w tym domu będzie jakieś dziecko! A wam w Paryżu przyda się trochę zaoszczędzonych franków.

— Proszę cię...

— Nie!

— Jeśli nie przyjmiesz pieniędzy, będę miała wyrzuty sumienia.

— Przestań. Bo się na ciebie obrażę.

— Ale Agnieszko... Porozmawiaj chociaż z moim mężem.

— Dobrze — odparła madame Fournier zrezygnowanym tonem. — Ale ostrzegam, że jeśli będziecie chcieli zapłacić jakąś kosmiczną sumę, nie przyjmiemy z Gilbertem ani centyma.

— Zgoda.

Dwie godziny później wszystko było już ustalone — Jaś zostawał w domostwie Fournierów. Co pół roku Józef miał wysyłać Gilbertowi i Agnieszce pieniądze na jego utrzymanie, jednak była to zaledwie symboliczna kwota stu franków, gdyż o większych liczbach małżeństwo nawet nie chciało słuchać.

***

— Niedługo będziemy musieli wyjeżdżać — oznajmił Józek z pewną dozą smutku. Polubił towarzystwo znajomych żony, mimo iż Gilbert wydawał się mu nieco zbyt ekscentryczny; była to jednak cecha wspólna artystów. Angieszka zaś nie wywarła na nim żadnego wrażenia, gdyż spędził z nią zaledwie chwilę na rozmowie. Po tak krótkim czasie niemożliwe jest stwierdzenie, czy kogoś się lubi, czy nie.

— Najwcześniej jutro po południu, gdyż z samego rana mamy zamiar zabrać was na zwiedzanie tego pięknego miasta — rzucił Gilbert. Amelia uśmiechnęła się. Uwielbiała zwiedzać miasta, do jakich przychodziło jej podróżować. Każde jedno zachwycało ją na swój sposób — architekturą, mentalnością mieszkańców, czy też pięknym krajobrazem. Chyba jeszcze nigdy się nie rozczarowała. — Tymczasem zapraszam na grę w karty. Potrafią panie grać w wista?

— Ja potrafię — odrzekła pani Halczyńska pewnym tonem.

— Ja również — odparła Agnieszka.

— Ja też mogę z wami grać? — zapytał się Jaś, który miał dość słuchania o sprawach dorosłych.

— Nie, Jasiu. Dzieci o tej porze śpią — odpowiedziała mu Amelia.

— A czemu wy nie?

— Bo jesteśmy starsi.

— To nie... nie w porządku! — zbulwersował się chłopiec. Nie w smak były mu nowe reguły, którym od tego dnia miał się podporządkowywać. Wiedział jednak, że jeśli to zrobi, nauczy się wielu przydatnych rzeczy; dlatego to do tej pory bez szemrania wykonywał wszystkie polecenia starszych. Nadszedł jednak wieczór, a obiecana nagroda nie nadchodziła. Nie nauczył się ani pisać, ani czytać, co niemożebnie go irytowało. Zwłaszcza że w domu państwa Fournierów nie było żadnych zabawek, tylko same książki, których nie umiał rozszyfrować.

— Uspokój się, młody człowieku — przemówił Gilbert spokojnym tonem i podkręcił wąsa. — Skoro madame Halczyńska mówi ci, że powinieneś iść do łóżka, to masz tak zrobić. Pozwól, że pokażę ci twoje pokoje — dodał i wraz z Jasiem udał się na piętro, gdzie od lat czekał ukończony już pokój dziecięcy, czekający tylko na jego mieszkańca. — Tutaj jest twoja sypialnia, chłopcze. Łazienka jest na parterze, jak już pewnie wiesz, a za tymi drzwiami jest twój pokój zabaw. Niedługo kupię ci zabawki i zatrudnię jakąś guwernantkę, która będzie cię uczyła. Cieszysz się?

— Tak — stwierdził bez entuzjazmu Jaś. — Kiedy zobaczę się z mamą?

— Nie wiem. — W myślach pan Fournier odnotował, by zapytać się o miejsce zamieszkania rodziny Jasia. — Podejrzewam, że w lecie.

— W lecie?! — jęknął zawiedziony chłopiec. — Do licha! Przecież to szmat czasu! Przepraszam — dodał, widząc gniewny wzrok Gilberta — nie chciałem być niewdzięczny. A tamto... Wymsknęło mi się. Żadnego licha przywoływać nie chciałem.

— Cieszę się, że wiesz, co zrobiłeś źle.

— A jak wygląda licho?

— Nie mam pojęcia, chłopcze — odparł Fournier nieco łagodniejszym głosem. — Nigdy go nie widziałem. A teraz śpij. Dobranoc.

— Dobranoc... — powiedział Jaś i głośno ziewnął. Gilbert wyszedł.

Mimo iż był śpiący, nie mógł zasnąć. Nieustannie patrzył się w sufit, w świetle dziennym biały, teraz — ciemny, tak jak reszta pokoju. Nie bał się spać bez żadnej świecy, a jednak noc w obcym pokoju wydawała mu się przerażająca, o wiele bardziej niż noce w czasie podróży do Krakowa, które zazwyczaj spędzali w powozie. Tutaj, leżąc w ciemności i słysząc śmiechy dorosłych grających w karty, czuł się nieswojo. Co chwila ktoś wołał też Moja lewa! lub Położyłem atu!. Nie miał pojęcia, o co w tym chodziło.

Po jakiejś godzinie bezczynnego leżenia zwątpił w to, czy tej nocy uda mu się zasnąć.

Nagle usłyszał huk. Jakby coś ciężkiego, na przykład krzesło, uderzyło o podłogę. Równo z tym rozległ się damski krzyk, należący chyba do pani Agnieszki, gdyż, z tego, co zauważył, miała ona odrobinę niższy głos od pani Amelii. Rozbudziło go to natychmiastowo.

Nie bacząc na bose stopy, zbiegł na parter i udał się do saloniku. To, co zobaczył, sprawiło, iż sam ledwo powstrzymał się od krzyku, który uważał za niegodny mężczyzny. Otóż, ów huk rzeczywiście wyrządziło krzesło. Znajdowało się teraz na podłodze. Jednak to nie to było najgorsze — obok niego leżała pani Amelia, blada i bez znaku życia, a tuż obok niej klęczał rozgorączkowany pan Józef, który nadaremno próbował ją obudzić.

Jaś pospiesznie wrócił do swojego pokoiku i uklęknął przed krzyżem wiszącym na ścianie.

— Panie Boże, jeśli jesteś dobry, to zrób, by pani Amelia poczuła się dobrze, bo inaczej przestanę Cię lubić i chodzić do kościoła — mówił. — A jeśli ona umrze, mam nadzieję, że nie, ale jeśli, to ma pójść do nieba. Od razu, bez żadnych przystanków. Bo jeśli nie, to ja, gdy dostanę klocki, zbuduję swoje własne niebo i ona będzie tam mieszkać, razem ze mną, panem Józefem i panią Agnieszką, gdy umrzemy. A pana Fourniera możesz Ty wziąć, bo nie chcę, żeby mówił mi, co mam robić, w mojej własnej budowli. Amen.

W saloniku tymczasem Józek odchodził od zmysłów. Zastanawiał się, co sprawiło, że Amelia zemdlała, i jak mógł to przeoczyć. Przecież obiecywał jej, sobie i jej matce, że będzie się nią opiekował najlepiej, jak tylko będzie umiał, że nic jej nie zabraknie... Co się stało? Dlaczego ona leżała nieprzytomna na podłodze i dlaczego on nie mógł nic z tym zrobić?

— Inès, masz sole trzeźwiące? — spytał się Gilbert, a jego żona natychmiast pobiegła do buduaru, gdzie przetrzymywała ów specyfik. — Poślę po doktora.

***

— Żaden z lekarzy nie przyjmuje o tej godzinie — oznajmiła służąca, która wróciła właśnie z poszukiwań medyka. Nikt się nie dziwił jej słowom, gdyż dochodziła północ. — Tylko jeden otworzył mi drzwi, zaspany i w szlafmycy, ale jeno po to, by powiedzieć mi, żebym wróciła rano.

— Nie potrzebuję lekarza — oznajmiła słabym głosem Amelia, dla której sole trzeźwiące okazały się skuteczne. — Czuję się dobrze. Patrzcie, mogę już normalnie chodzić. — Wstała, lecz po kilku krokach niebezpiecznie zachwiała się i wraz z pomocą Józka wróciła na sofę, na której dotąd leżała. — Kochanie, ty nie możesz stwierdzić, co mi jest?

— Daj mu spokój, Amelio — odparła Agnieszka. — Jest tak roztrzęsiony, że sam ledwo się trzyma i na pewno nie jest w stanie trzeźwo myśleć. Nieźle nas nastraszyłaś.

— Idź jeszcze raz do tego doktora i daj mu te pieniądze. Jeśli odmówi, powiedz, że dam mu dwa razy tyle po wizycie — pouczał służącą Gilbert. Ona skinęła głową i po kilkudziesięciu minutach powróciła wraz ze szpakowatym jegomościem w cylindrze.

— Proszę wyjść - oznajmił na wstępie. — W pokoju zostaje sama pacjentka.

Wyszli. Józek zastanawiał się, co to mogło być. Znał nazwy wielu chorób, jednak żadnej nie potrafił dopasować do przypadku Amelii, kiedy zdrowa osoba nagle pobladła i zemdlała. Jedyne, o co prosił — nawet nie wiedział, kogo — to to, by nie było to nic poważnego. Nie potrafiłby wyobrazić sobie rzeczywistości, w której Amelia by umarła, a on zostałby wdowcem. Przecież takie rzeczy nie mogły mieć miejsca... Nie w ich przypadku, kiedy od ich ślubu nie minął nawet rok. Przecież całe życie było przed nimi!

Był pewien, że jeśli Amelia by zmarła, to on uczyniłby to samo, żeby być z nią na nowo po drugiej stronie. Niczym Romeo z dramatu Szekspira.

Teraz zaś, jeśli nie starczyłoby wiedzy medycznej, gotów był błagać Boga o zapomnienie tego, co złe, i zesłanie cudu. A jeśli On by nie udzielił im pomocy... Słyszał, że za cenę duszy Szatan również pomagał, choć tę opcję pozostawiłby na koniec, gdyby nie było żadnej nadziei. Zrobiłby jednak wszystko, byle tylko Amelia wyzdrowiała i przy nim.

Po jakimś czasie lekarz wyszedł z pokoju.

— Co z moją żoną, doktorze? Co jej dolega?

— Proszę pana, nie ukrywam, że sprawa jest poważna, jednak nie do tego stopnia, by zrywać mnie z łóżka w środku nocy...

— To znaczy?

— Powinien się pan ucieszyć — pańska żona jest przy nadziei!

— Proszę nie żartować... Zaraz... — W tym momencie do Józka doszedł sens wypowiedzi lekarza. Jego oczy rozszerzyły się i zajaśniały z radości. — Mówi pan, że moja żona jest brzemienna? Wielkie nieba! Będę ojcem! — zawołał i ucałował doktora w oba policzki. — Jest to pewne, prawda? — spytał z dozą niepewności.

— Czy pan w tej chwili podważa kompetencje lekarza? — zapytał, śmiejąc się, mężczyzna. — Oczywiście, że pewne. Za kilka miesięcy powitacie państwo na świecie córkę lub syna. Tymczasem żegnam i nalegam, by następnym razem wzywać mnie w dzień.

— Gratulacje — powiedzieli państwo Fournierowie, przy czym Gilbert poklepał go po plecach z iście braterską sympatią, a Agnieszka — ucałowała w policzek Nastepnie wszyscy oni udali się do Amelii, która odpoczywała na sofie, nadal blada, lecz ze szczęśliwym wyrazem twarzy.

— Och, słyszeliście? — zapytała na wstępie. — Ja i Józek będziemy mieli dzieciątko!

— Tak, słyszeliśmy, kochana — odparła Agnieszka. — Gratuluję tobie i twojemu mężowi z całego serca. A teraz odpoczywaj. Nie możesz się przemęczać, to niezdrowe dla dziecka.

— Kiedy ja jestem pełna energii! Mam ochotę tańczyć i śpiewać i jestem pewna, że jeszcze chwila, a odfrunę!

— Nie odfruwaj, kochanie — wtrącił się Józek czułym tonem i, uklęknąwszy obok sofy, pogładził ją po policzku, sprawiając, iż stały się one czerwone. — Wbrew pozorom, życie na ziemi jest piękne.

— Masz rację... Czy ty też się cieszysz tak, jak ja? - zapytała.

— Oczywiście. Myślę, że może nawet bardziej — dodał i puścił do niej oko.

— Chcę już wstać. Przecież nic mi nie jest.

— Leż — nakazał jej stanowczo Józef. — Możesz przecież ponownie zesłabnąć.

— To jak dostanę się do sypialni? — spytała Amelia z rozpaczą? Miała już dosyć tych wszystkich nakazów. Chciała wstać, a najchętniej — biegać. Wszyscy tymczasem lepiej wiedzieli, co było dobre dla niej i dla dziecka, które nosiła pod sercem.

— Od czego masz męża? Zaniosę cię — powiedział Halczyński i wziął ją na ręce. Była leciutka jak piórko.

Jak ja ją kocham — pomyślał Józek z czułością, patrząc się na Amelię spoczywającą w jego ramionach. — Ciekawe, czy dziecko będzie podobne do niej...

Gdy położył ją na łóżku, Józef zamknął drzwi i położył się obok żony. W końcu byli sami. Wprawdzie lubił Gilberta i Agnieszkę, lecz uważał, że w tej chwili jemu i Amelii należała się chwila samotności. Oni tymczasem chodzili za nim krok w krok, jakby bali się, żeby nie zrobił jej krzywdy.

— Dziwnie się czuję, wiedząc, że zostanę ojcem — odparł po chwili wspólnego milczenia.

— Nie chcę ci nic wypominać, ale trzydzieści lat to najwyższa pora na pierwsze dziecko — skwitowała Amelia, po czym pocałowała Józka w policzek.

— Odezwała się mądralińska — prychnął tamten. — Powiedz mi lepiej, jak się czujesz.

— Dobrze — stwierdziła zwięźle pani Halczyńska, po czym położyła głowę na piersi męża. — Wolałbyś chłopca czy dziewczynkę? — zapytała, kreśląc kółka na jego ramieniu.

— Wszystko mi jedno. Byle tylko dziecko urodziło się zdrowe i żeby tobie się nic nie stało — odparł Józek, obejmując Amelię w talii. — Może tego po mnie nie widać, ale jestem szczęśliwy. Naprawdę — wyszeptał. — To wszystko dzięki tobie — dodał i złożył pocałunek na jej czole, odgarnąwszy uprzednio rude loki.

— Ja bym chciała chłopca. Inaczej — ja czuję, że to chłopiec. Dziwne, prawda?

— Odrobinę.

— Chciałabym mu dać na imię Wiktor. Podoba mi się.

— Mnie też. Mój pradziadek od strony mamy miał tak na imię.

— Naprawdę? — spytała zaskoczona Amelia.

— Tak. To po nim Kostek ma drugie imię. A pierwsze po dziadku — też od strony mamy.

— A ty po kim masz imiona? — Józef natychmiastowo poczuł się otumaniony, jakby ktoś uderzył go jakimś tępym narzędziem. Co go podkusiło, żeby rozpoczynać temat imion?

— To długa i niezbyt przyjemna historia, ale pokrótce mówiąc — Józef po bracie ojca, który zmarł młodo.

— Och - wyrwało się z ust Halczyńskiej. — Przepraszam, nie chciałam poruszać takich tematów.

— Nic się nie stało, kochanie. Nie mogłaś przecież wiedzieć. Kiedyś ci wszystko wyjaśnię, ale nie teraz. — Pocałował ją w policzek i zaczął bawić się jej włosami. — A Tadeusz to tak na doczepkę.

— Bardzo ładne imię. Patriotyczne.

— Myślisz, że nasi rodzice się ucieszą na myśl o wnuku? — Józef zmienił temat. — Mam zamiar napisać do mojej matki, gdy tylko dojedziemy do Paryża. Obiecałem jej listy, a jak dotąd nie napisałem ani jednego.

— Musimy też napisać do mojej mamy. Na pewno się o nas zamartwia. Niepotrzebnie, zresztą. Przecież my sobie doskonale radzimy, czyż nie?

— Fantastycznie — skwitował lekko ironicznym tonem Józek, jednak ona go nie wychwyciła. — W ciągu tygodnia zaledwie przygarnęliśmy obce dziecko, a ty zemdlałaś. Istotnie, świetnie sobie radzimy — pomyślał. Amelia ziewnęła głęboko.

— Pora do spania, kochanie. Musisz odpocząć.

— Masz rację. W końcu jutro zwiedzamy Kraków. — Uśmiechnęła się delikatnie i ucałowała Józka na dobranoc. W przeciwieństwie do niej, on nie miał zbytniej ochoty na wycieczki. Chciał jak najszybciej dostać się do Paryża, jednak zdawał sobie sprawę z tego, iż w obecnej sytuacji nie było to zbytnio możliwe. Musiał przede wszystkim dbać o Amelię i ich dziecko, a wszelaki pośpiech bynajmniej im nie służył. — Śpij dobrze, kochanie — odparła, gdy przebrała się już w koszulę nocną i rozpuściła włosy.

— Nawzajem, Amelio. Dobranoc.

***

Następnego dnia oboje zostali zbudzeni przez promienie słoneczne. Ranek był rześki, ale pogodny; nieba, które przybrało intensywnie błękitną barwę, nie zaśmiecała ani jedna chmurka.

Amelia westchnęła zachwycona, widząc to.

— Popatrz, jaki piękny dzień! Idealny na zwiedzanie miasta!

— W końcu mamy maj. Całe szczęście, że nie pada. Która godzina? — Józek ziewnął, nie do końca wyspany po ubiegłej nocy.

— Chyba około ósmej. Tak mi się zdaje. W jaką suknię mam się dzisiaj ubrać? — zapytała ożywiona Halczyńska. Na jej twarz wstąpiły rumieńce, a oczy zalśniły z podniecenia. Nie mogła doczekać się zwiedzania! Wielokrotnie słyszała o pięknie miasta Kraka, jednak nigdy nie miała okazji do niego zawitać. Zastanawiała się, czy zobaczy Smoczą Jamę i czy rzeczywiście mieszkał tam smok. A może Wawel? Stare Miasto? Podobno w Kościele Mariackim znajdował się ołtarz Wita Stwosza, który bardzo chciała zobaczyć. Och, zdecydowanie nie mogła się zdecydować, co najbardziej pragnęła obejrzeć.

— W każdej wyglądasz jak królowa — stwierdził Józef. — Idź w tej, co wczoraj.

— Nie! Nie mogę pójść tak ubrana, skoro ludzie widzieli mnie już w tej sukni. Muszę ubrać nową. Ta granatowa może być?

— Wolę cię w zieleni.

— Ale ta szmaragdowa jest na dnie kufra. A jasnozielona ma plamę z przodu.

— W takim razie ci nie pomogę. Niestety, ale nie znam się na sukniach.

— Pójdę w tej ciemnobrązowej — zdecydowała. — Zawiąż mi, proszę, gorset, dobrze?

— Na ile cali? — Mimowolnie przypomniał mu się ranek po nocy z Antoniną. Tyle że teraz jego sytuacja diametralnie się różniła; ba, właściwie nic nie łączyło go w tym momencie z Józkiem sprzed trzech lat.

— Dwadzieścia winno starczyć. Nie chcę zanadto ścisnąć dziecka — odparła Amelia i przytrzymała się poręczy baldachimu, który znajdował się nad ich łóżkiem. Syknęła cicho, gdy Józek jednym mocnym ruchem ściągnął do siebie tasiemki gorsetu. Czynność tę powtórzył kilka razy, by talia jego żony była odpowiednio wąska, lecz owe powtórki nie bolały tak bardzo jak pierwsze ściągnięcie. — Dziękuję, kochany.

Jakieś pół godziny później była skończyła się ubierać. Mogła wprawdzie zawołać służącą do pomocy, lecz uważała to za zbędne. Od zawsze wolała działać samodzielnie. Już miała zejść na śniadanie, kiedy zatrzymał ją Józek.

— Amelio, kochana... Czy ty... Czy ty czasami nie żałujesz, że za mnie wyszłaś? — zapytał nieśmiało, wyłamując palce. Ta kwestia bowiem od wczoraj nie dawała mu spać.

— Dlaczego miałabym tego żałować? — Halczyńska nie rozumiała pobudek kierujących zachowanie męża. Jej zdaniem wszystko było logiczne — kochała go, więc za niego wyszła. Za niedługo miało przyjść na świat ich pierwsze dziecko, zrodzone właśnie z tej miłości. Po nim urodzą się kolejne. Taka była kolej rzeczy.

— Wiesz... — zaczął. — Twój wczorajszy komentarz dotyczący mojego wieku coś mi uświadomił.

— Mam nadzieję, że nie wziąłeś tego do siebie — wtrąciła się zaskoczona Amelia. — Ja tylko żartowałam...

— Wiem, miałem tego świadomość. Daj mi jednak dokończyć. Jak już wczoraj mi subtelnie uświadomiłaś — Halczyńska zarumieniła się — w przyszłym roku kończę trzydzieści lat. Tak naprawdę jeszcze chwila i zacznę się starzeć. Ty zaś masz jeszcze całe życie przed sobą... Zresztą, dlaczego ze wszystkich mężczyzn na świecie wybrałaś mnie? Mogłaś przecież znaleźć kogoś młodszego, w twoim wieku, bardziej inteligentnego i przystojniejszego...

— Nie wiem, w jakim celu opowiadasz mi te bajki, ale — błagam cię — skończ — odparła stanowczym głosem Amelia. — Nie użalaj się nad sobą, bo to do niczego nie prowadzi. Ja cię kocham i to chyba jedyny sensowny argument, na jaki mnie stać, jeśli chcę uniknąć poetyckiego bełkotu.

— Zważ jednak...

— Na co?! Powiedz mi, na co mam zważyć?! Nie obchodzą mnie inni mężczyźni, to, czy są mądrzejsi, przystojniejsi czy z tytułami. Jak dla mnie mogliby zniknąć. Dla mnie ważny jesteś tylko ty.

— Naprawdę?

— Tak.

— Czyli nie żałujesz? — Józef nie chciał się do tego przyznać, lecz odpowiedź żony go bardzo wzruszyła. Bał się, że jej uczucie do niego to tylko przelotne zauroczenie, które — być może — prysło wraz ze ślubem i odmiennym stanem, ale bała się o tym powiedzieć. Ona go nadal kochała! Halczyński miał niekiedy wrażenie, że te ostatnie miesiące były jedynie dobrym snem. To wyznanie tylko go w tym utwierdziło.

— Nie! — zawołała ze śmiechem Amelia, całując męża w policzek. — Po stokroć nie, kochany! — Zarzuciła ręce na szyję Józka, a on złożył na jej ustach namiętny pocałunek, który ona oddała z podobnym żarem. Dłoń Halczyńskiego, dotychczas spoczywająca na talii Amelii, zjechała nieco w dół. Halczyńska zarumieniła się, przegryzając delikatnie wargę. Wplotła palce we włosy Józka, kiedy on całował jej szyję i dekolt. Gdy doszedł do obojczyków, zachichotała.

— Jesteś taka piękna — mruknął cicho. — Masz ochotę teraz?

— Tak — szepnęła rozemocjonowana Amelia.

— Dopiero co się ubrałaś...

— To nic — odparła, starając się być uwodzicielska. Nie miała pojęcia, że starania te niezbyt jej się udały, a sama wyglądała bardziej jak zdesperowana panna szukająca męża, a nie - mężatka kusząca ukochanego. Józek jednak tego nie zauważył i zapewne obraziłby się, gdyby ktoś skomentował tę sytuację. Amelię uważał on za ósmy cud świata i jej czyny były według niego idealne, jakkolwiek by zostały osądzone przez osobę trzecią.

— Kocham cię — stwierdził rozmarzonym tonem Halczyński, wpatrując się to w oczy, to w biust żony. Słyszał przyspieszone bicie jej serca, czuł też, że jego tętno również stało się wysokie.

— Ja ciebie bardziej — powiedziała, całując go w szyję. Jej zgrabne ręce zacisnęły się na koszuli Halczyńskiego, by ją zdjąć, jednak w tej samej chwili rozległo się pukanie do drzwi.

— Chciałem wam przypomnieć o śniadaniu — odparł beznamiętnie Gilbert, bo to on zapukał. Gdy podniósł jednak wzrok i zobaczył państwa Halczyńskich, zawstydził się nieco. — Prawie wystygło — dodał cichutko. Mimowolnie spojrzał na spodnie Józka, po czym odchrząknął. — Czekamy na was w jadalni — rzucił szybko i zniknął tak szybko, jak przybył.

Amelia zaśmiała się.

— Dlaczego się śmiejesz? — zapytał spąsowiały niczym panienka Józek. — Każdemu mężczyźnie zdarza się, wiesz... To — odparł, starając się przybrać poważny ton, jednak jego głos zdradzał niezręczność i zażenowanie, jakie czuł. Miał ochotę zapaść się pod ziemię i już stamtąd nie wychodzić. Albo przynajmniej od razu przekopać się do Francji, by Gilbert nie posyłał im już niezręcznych spojrzeń.

— Chodźmy na śniadanie — powiedziała, już całkowicie poważnym tonem, Amelia, choć tuż po tym jej wzrok zjechał na spodnie ukochanego, czego ten na szczęście nie zauważył.

***

— To jest właśnie Stare Miasto — odrzekł Gilbert, który podjął się roli przewodnika podczas zwiedzania Krakowa.

— Jak bardzo jest stare? Starsze od pradziadka mojego kolegi? On ma już prawie dziewięćdziesiąt lat! — wtrącił się Jaś.

— O wiele starsze, mon fils... To miasto pamięta króla Kazimierza Wielkiego, który rządził w czternastym wieku! Nie wiem, ile lat dokładnie ma rynek, ale podejrzewam, że jest on równie stary.

— Czyli ile on ma lat? I kiedy ma urodziny?

— Niestety na drugie pytanie nie dam rady odpowiedzieć, ale jeśli o pierwsze — ponad pięćset! Wyobrażasz to sobie?

— To dlaczego ludzie go nie szanują? Ino chodzą po nim — dodał, widząc nierozumiejące spojrzenia starszych. Czuł się dumny tym, że mógł zaimponować swoim myśleniem. Obiecał sobie, że gdy tylko nauczy się pisać, napisze o tym zdarzeniu swojej mamie. Albo nie! Sam jej o tym opowie, gdy wróci do domu. A ona odpowie, że bystry chłopak z jej synka, po czym da mu całusa w policzek lub w czoło.

— To jest kościół mariacki. Wiąże się z nim pewna legenda, co do której nie jestem pewien, czy należy opowiadać ją w towarzystwie dam i dzieci.

— Prosimy — odparły jednocześnie błagalnymi głosami Amelia i Agnieszka, choć ta druga doskonale znała jej treść. Jaś zaś postanowił spłoszyć parę gołębi.

— Niech będzie... A więc — do budowy tego kościoła zatrudniono dwóch braci — murarzy, mistrzów w swoim fachu. Każdy z nich budował jedną wieżę. Jednak pewnego dnia młodszy brat zorientował się, że jego wieża jest dużo niższa od wieży jego brata i prawdopodobnie nigdy go nie dogoni. Jego sercem zapanowała zazdrość. Z tej przyczyny uczynił coś niemożebnie głupiego — mianowicie, dźgnął brata nożem.

— Och — wyrwało się z ust Amelii. — Proszę, powiedz, że starszy brat przeżył.

— Niestety... Zmarł. Jednak młodszego brata zaczęły gryźć wyrzuty sumienia i skoczył on z wyższej wieży.

— Toż to okropne! Jak można w ogóle posunąć się do tego, by kogoś zabić?! To godzi w poczucie człowieczeństwa — fuknęła oburzona Halczyńska.

— Zważ, że czasami jest się zmuszonym do zabójstwa — wtrącił się Józek. Amelia popatrzyła się na niego krytycznie.

— Każdy z nas ma wolną wolę, to dar, jaki dał nam Pan. I to zawsze od ciebie zależy, czy kogoś zabijesz, czy nie. Zabójstwo jest zabójstwem — dodała, wspominając z bólem serca dzień, w którym zastrzeliła owego mężczyznę w drodze do Weroniki. Nigdy sobie tego nie wybaczyła, mimo iż to nie była jej wina. Z tego też powodu stała się nieco nadwrażliwa, jeśli chodziło o temat śmierci; momentami nawet zgorzkniała, wyrażając się tak, jakby przeżyła już wszystko w życiu.

— Jeśli chcecie, możemy pójść na Sukiennice. Tam właśnie wisi ów nóż — rzuciła nieco zbyt wesołym tonem Agnieszka, ucinając tym samym dyskusję pomiędzy Halczyńskimi.

— Może lepiej nie — odparł Józef, odgarniając włosy. — Chodźmy dalej.

— Wejdźmy do kościoła — odrzekła Amelia stanowczo. — Zawsze chciałam zobaczyć tamtejszy ołtarz główny.

— Wiesz, ma chérie, że pochodzi on z końca piętnastego wieku? — zagadnął Gilbert.

— Naprawdę? — zapytała ze zdziwieniem Halczyńska. Nie przypuszczała, że przyjdzie jej oglądać coś tak starego, coś, co pamiętało czasy Jagiellonów. Fournier pokiwał głową.

— A kiedy to było? Czy pamięta dinozaury? — zainteresował się nagle Jaś.

— Dużo później, chłopcze — zaśmiał się mężczyzna. — Dinozaury wyginęły przed powstaniem człowieka.

— Mówi pan poważnie?! A ja byłem przekonany, że człowiek polował na dinozaury! Nawet powiedziałem tak jednemu takiemu i wprowadziłem go w błąd. Niechże skonam! Przepraszam... — dodał od razu.

— W jaki sposób mielibyśmy polować na takie monstrualne stwory, jakimi były dinozaury?

— Na przykład rzucać w nie kamieniami. Albo ciąć mieczami. — W oczach chłopca pojawiły się ogniki ciekawości. Zawsze marzył o tym, by być rycerzem, który gładzi smoki jednym pchnięciem miecza, ratując przy tym całe miasta i wsie. Zastanawiał się, czy pod Wawelem nadal mieszkał smok, na którym mógłby poćwiczyć.

Może byłby łagodny, taki, żebym mógł na nim poćwiczyć ścinanie mieczem, tak tylko na niby — pomyślał. Z tą właśnie myślą wszedł do kościoła, gdzie uklęknął w jednej z pierwszych ławek wraz z państwem Fournier. Amelia i Józek uklękli w ławce przed nimi. Każde z nich zaś zaś miało inną intencję w swoim sercu.

Jaś modlił się o spotkanie i zaprzyjaźnienie się ze smokiem. Stwierdził, że wcale nie musiałby go zabić, a wręcz przeciwnie — zaprzyjaźniłby się z nim i nauczyłby go wielu sztuczek, a on w zamian strzegłby chłopca przed innymi, złymi smokami.

Państwo Fournier prosili razem o cierpliwość, by wychowali oni Jasia na dobrego człowieka i o miłość, żeby nigdy nie myśleli o nim inaczej, jak o swoim synu. Ponadto, Gilbert błagał o to, by jego obrazy zostały zauważone.

Amelia modliła się za Józka, żeby był zdrowy, ukończył studia i by — w przyszłości — spełniał się jako lekarz; modliła się także za ich nienarodzone jeszcze dziecko, żeby przyszło na świat zdrowe i niczego mu w życiu nie brakło. Czuła, że bez nich stałaby się niekompletna. Byłaby niczym róża bez kolców - zupełnie bezbronna, do tego stopnia, że każdy mógłby ją zniszczyć.

Józek zaś się nie modlił, tylko wpatrywał się w wystawione tabernakulum. Musiał jednak przyznać, że i jego ogarnęła dziwna aura, która właściwa była wyłącznie kościołom. Miał ochotę otworzyć przed kimś swe serce i wyrzucić wszystkie smutki i trwogi, jakie się tam zalęgły. Bał się. O to, co będzie w przyszłości — za dwadzieścia, dziesięć lub dwa lata. Może nawet za parę miesięcy. Bał się o Amelię, o siebie, o ich dziecko, o rodzinę w Poznaniu; ogółem mówiąc, o wszystkich, których znał i nie żywił do nich negatywnych uczuć. Bał się, że nie będzie dobrym mężem, ojcem i lekarzem, że sobie nie poradzi, że zawiedzie swych przyszłych pacjentów i bliskie mu osoby. Trwożył się, czy nie straci kontaktu ze znajomymi, jak to często bywało, gdy ktoś przebywał na obczyźnie. Nie wiedział też, czy pozna nowe osoby, którym odważy się zaufać.

Wszyscy twierdzą, że Ty wiesz, co myślę i co dzieje się w moim sercu — pomyślał zuchwale. — Udowodnij. Jeśli tak rzeczywiście jest, daj mi jakiś znak, drogowskaz... Cokolwiek. Bylem tylko zrozumiał w końcu, jaką drogą mam podążać. Nie wiem, czy wiesz, ale czasami moją duszą targają uczucia zgoła kobiece, które mężczyźnie zwyczajnie nie przystoją. Uczono mnie w domu, że mężczyzna jest nieustraszony, a ja się lękam; twierdzili, że powinien być stanowczy w swoich sądach, ja tymczasem ciągle się waham, nie wiedząc, co robić. Nie mogę być przecież jednocześnie bielą i czernią, nocą i dniem czy minusem i plusem. Tak naprawdę jedyny pewny punkt w moim życiu siedzi obok mnie. Jestem nawet skłonny stwierdzić, iż to ona jest wyczekiwanym przeze mnie znakiem od Ciebie, Ojcze. Bez niej ziemia pode mną się zawali, pogrążę się. Czuję to. Błagam Cię, nie dopuść do tego. Błagam Cię teraz jak zwykły nędzarz, a nie jak człowiek majętny i w dodatku szlachcic — niech ona zachowa zdrowie na długie lata. Niech poród trwa szybko i bez żadnych komplikacji, tak, by jej nic się nie stało. To jest moja jedyna prośba. Mam nadzieję, że mnie wysłuchasz.

Halczyński zerknął z czułością na żonę. Pogrążona była w żarliwej modlitwie. Czoło miała ukryte w dłoniach, a na policzkach malował się zdrowy rumieniec. Nawet tego nie zauważyła.

Jak ona to robi, że jest taka ufna? — zastanawiał się. — Nigdy nie ma wątpliwości? Czegoś, czego nie rozumie?

Spojrzał na ołtarz główny. Był imponujący; wykonany z drewna, misternie rzeźbiony i pomalowany przestawiał sceny z Pisma Świętego. Nad wszystkim zaś górowała figura Najświętszej Maryi Panny, która zdawała się zerkać na niego ze zrozumieniem. Ona też była człowiekiem, znała ludzkie słabości i różnego rodzaju pokusy.

— Ten kościół jest tak duży jak trzy stajnie! — wyszeptał zachwycony Jaś do pani Fournier. — Ciekawe, ile krów by się w nim zmieściło...

— Jasiu! — ofuknęła go cicho Agnieszka. — Nie wolno tak mówić o świątyni Bożej.

— Myśli pani, że Pan Bóg nie ma bydła?

— Nie ma. Jedynie Pan Jezus pasie nas, czyli swoje owieczki.

— Ale ja nie jestem owcą!

— Nie jesteś, spokojnie... Tak tylko się mówi.

Dialog ten położył kres cichym rozważaniom pozostałych osób. Wszyscy wyszli ze świątyni i zaczęli się zastanawiać, co zwiedzić jako następne. Stwierdzono, że udadzą się na przechadzkę po Ogrodzie Botanicznym Uniwersytetu Jagiellońskiego. Wpierw jednak mieli udać się na Sukiennice, by na prośbę Józefa obejrzeć ów nóż, o którym opowiedział wcześniej Fournier.

Zwiedziwszy ogród, Halczyńscy mieli jeszcze nieco wolnego czasu. Do odjazdu pociągu zostały im bowiem cztery godziny. Z tego też powodu zdecydowano, że w drogę powrotną do domu Fournierów na Piaskach pójdzie się pieszo, a nie — powozem. W ten sposób dane im było podziwiać uliczki Krakowa, ładniejsze i brzydsze, oraz obserwować zamieszkujących je mieszkańców.

Gdy przechodzili przez Kleparz, zaczepił ich jakiś żebrak, prosząc o pomoc. Gilbert początkowo chciał przepędzić go laską, którą nosił ze sobą podczas różnego rodzaju wyjść, lecz powstrzymała go Amelia.

— Każdy człowiek zasługuje na szacunek, Gilbercie. Czego potrzebujesz? — zwróciła się do biedaka. Coś zmieniło się w niej, odkąd przyjechali do Galicji. Nie odczuwała już pogardy względem biedniejszych, a należne im współczucie. Czyżby to była sprawa Jasia? A może zobaczenia, że ludzie są w gruncie rzeczy tacy sami, bez względu na dzielący ich status majątkowy? W końcu wszystko, nawet najdroższe kamienie i złoto, kiedyś przeminie, a człowiek pozostanie tylko ze swoją duszą i uczynkami — dobrymi lub złymi. Halczyńska sama nie potrafiła tego wyjaśnić. Twierdziła, iż uczyniła to pod wpływem impulsu, gdyż nie była w stanie wymyślić innego wytłumaczenia tak nagłej zmiany swojego stanowiska.

— Niczego więcej nie pragnę, tylko paru miedziaków na jedzenie dla mojej rodziny. Odkąd straciłem pracę w fabryce, przymieramy głodem — powiedział. Wzruszyło to Amelię, która już miała sięgać po pieniądze, kiedy zorientowała się, że zostawiła wszystko w sypialni. Zasmuciło ją to; człowiek ten wyglądał na naprawdę uczciwego i bardzo chciała mu pomóc. Wiedziała jednak, że Józek tak samo nie posiadał przy sobie żadnych środków, więc i on go nie wspomoże.

— Nie lepiej by było od razu kupić jedzenie? — zapytał Gilbert, który sceptycznie podchodził do udzielania pomocy nędzarzom. Nie twierdził bynajmniej, że na nią nie zasługują — co to, to nie! Uważał jednak, iż darowane pieniądze niekoniecznie bywały przeznaczane na cel deklarowany przez żebrzących. Skoro zbierali na jedzenie, to dlaczego nie można było pójść na targ i kupić tyle zapasów, by starczyło im na długo?

— Proszę go nie słuchać — odparła Amelia, widząc zdziwioną twarz proszącego mężczyzny. — Weź to — dodała, zdejmując złote kolczyki ze szmaragdami, i położyła je na jego dłoni. On zaś upadł na kolana.

— Dziękuję! Po stokroć dziękuję! Ale czy godzi mi się to przyjąć? Ja jestem uczciwym człowiekiem i nie chcę żebrać więcej, niż potrzebne mi i mojej rodzinie. Obawiam się, że te kolczyki to zbytek łask.

— Powiedziałam, żebyś je wziął. Jedna para mniej nic mi nie zrobi, gdy mam całą szkatułę biżuterii. Tobie zaś na pewno się przyda. — Nędzarz uśmiechnął się, a w jego oczach zabłysły łzy. Już dawno nikt nie okazał mu podobnego miłosierdzia.

— Nawet nie wiesz, pani, ile to dla mnie znaczy! Dziękuję! Dziękuję! — zawołał i, ucałowawszy dłoń Halczyńskiej, pognał przed siebie.

— Takich jak on kręci się tu na pęczki — burknął zdegustowany Gilbert.

— To okropne! — westchnęła z żalem Amelia.

— Takim ludziom należy się pomoc od miasta — stwierdził idealistycznie Józek. — Przynajmniej podstawowa, jak ciepły posiłek i miejsce do spania.

— Pomoc! Phi! — parsknął cynicznie Fournier. — Miasto by zbankrutowało! Sześć lat temu wybuchł tutaj okropny pożar, który strawił połowę Krakowa. Rok temu skończyła się epidemia. Dodatkowo, ze wsi wciąż napływają nowi mieszkańcy, biedni jak myszy kościelne. Jak ty masz zamiar pomóc im wszystkim, mon ami? Il faut réfléchir avant d'agir[1]

Józek z zakłopotaniem poprawił halsztuk. Prawda była taka, że gdyby miał jak, pomógłby im wszystkim. Musiał jednak troszczyć się przede wszystkim o siebie i swoją rodzinę, zwłaszcza, że nie do końca wiedział, jak potoczy się ich życie w Paryżu. To Amelia i dziecko byli priorytetem, a nie żebracy dookoła.

Zapadła niezręczna cisza pomiędzy oboma panami. Agnieszka i Amelia rozmawiały między sobą o nowych krojach sukien i książkach, jakie ostatnio przeczytały. Jaś zaś szedł potulnie obok nich, czując się nieco pominięty.

— Nogi mnie bolą — jęknął. — Długo jeszcze?

— Ze dwa kilometry, dasz radę — odpowiedział mu Gilbert.

— Ale nogi mnie bolą...

— Wytrzymasz, powiedziałem. Duzi chłopcy nie narzekają.

— Pytam się tylko, czy długo jeszcze.

— Tak, długo! — fuknął wyraźnie rozgniewany Fournier.

— Myślę, że powinniśmy wynająć powóz — stwierdziła Agnieszka, chcąc uniknąć kłótni na środku trotuaru.

— Niech ci będzie — westchnął Gilbert.

***

Czas, który pozostał do wyjazdu Halczyńskich, nieubłagalnie się kurczył. W końcu nadeszła pora na pożegnanie - w promieniach ciepłego, majowego słońca na krakowskim dworcu. Pociąg odjeżdżał za niecałe pół godziny.

— Będzie mi was brakowało — oznajmiła Amelia tęsknym tonem. — Napiszcie do nas czasami! Do zobaczenia! — dodała, machając doń, i udała się do pociągu, by zająć miejsce w przedziale.

— Ty również pisz! — zawołała za nią Agnieszka.

— Było mi bardzo miło was poznać. — Józek pocałował panią Fournier w grzbiet dłoni, a jej mężowi podał rękę do uściśnięcia. — Mam nadzieję, że do zobaczenia.

— Mnie i mojej żonie również było bardzo miło was gościć — odparł Gilbert z uśmiechem. — Koniecznie musimy się jeszcze kiedyś spotkać. Dwa dni to zdecydowanie za krótko.

— Również tak uważam. Jestem przekonany, że podczas naszej następnej wizyty twoje obrazy, Gilbercie, będą wisieć w jakimś muzeum.

— Dziękuję za wiarę w moje umiejętności...

— Jasiu, masz być grzeczny, rozumiesz?

— Tak jest! — zawołał chłopiec, szczerząc się do Halczyńskiego. On odwzajemnił uśmiech, mierzwiąc jego blond włosy. — Ja napiszę list, tylko nauczę się pisać!

— Będę czekał! — zawołał Józek i wsiadł do przedziału.

Chwilę później rozległ się gwizd, buchnęła para, i pociąg ruszył z hukiem.

____________________________________________________________________________

[1] Il faut réfléchir avant d'agir - Musisz pomyśleć, zanim zaczniesz działać

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro