Chào các bạn! Vì nhiều lý do từ nay Truyen2U chính thức đổi tên là Truyen247.Pro. Mong các bạn tiếp tục ủng hộ truy cập tên miền mới này nhé! Mãi yêu... ♥

Rozdział 20. - Sekrety wychodzą na jaw

Poznań, 1856 r.

Amelia była tego dnia u krawcowej. Przymierzała kreację zamówioną specjalnie na ślub i wesele Oliwii; skromna, kremowa suknia z muślinu idealnie pasowała na ubiór druhny, podkreślając urodę Amelii, ale nie przyćmiewając przy tym panny młodej. 

Chmielińska właśnie wracała do domu, kiedy dostrzegła coś, co przykuło jej uwagę.

— Zatrzymaj się — powiedziała do powożącego służącego, a sama — wraz z towarzyszącą jej Marią Anną — z ciekawością wyjrzała za wolant, po czym zwinęła dłonie w kułak z oburzenia. 

Jej ojciec przechadzał się pod rękę z jakąś kobietą. Widziała go wyraźnie, choć nie był zbyt blisko powozu.

To musi być jego kochanka — pomyślała Amelia ze złością. — A więc tak wygląda kobieta, która zatruwa życie naszej rodziny — dodała, patrząc się na jej czarne włosy i szczupłą talię, która mogła zawstydzić nawet młode dziewczęta, w tym samą Amelię.

— Co się stało? — spytała Maria Anna, patrząc w tym samym kierunku, co jej siostra. Pan Chmieliński jednak znikł już za rogiem jednej z kamienic.

— Nic — burknęła Amelia. — Możemy jechać — odparła i służący trzasnął z bicza. Powóz ruszył, jednak panna Chmielińska wciąż miała przed oczami tamtą ulicę, tamten moment... Zachowywali się zupełnie jak małżeństwo. Amelia zastanawiała się, czy nie powiedzieć o tym mamie, ale stwierdziła, że nie ma sensu ją tym kłopotać; zapewne zaczęłaby się martwić jeszcze bardziej.

Postanowiła więc wymierzyć sprawiedliwość samodzielnie...

***

Józek zapomniał już, jak przyjemnie jest być bogatym. Odkąd pięć dni temu wrócił z Paryża, próbował znaleźć sobie nowe lokum — dopiero niedawno natrafił na to idealne. Średniej wielkości mieszkanie w kamieniczce z pięknymi marmurowymi gzymsami. To właśnie one urzekły Halczyńskiego do tego stopnia, iż postanowił je kupić.

Od jakiejś godziny mógł chwalić się tym, że był jego właścicielem.

Pomyślał, że gdyby nie to, że tak czy tak musiał wyjechać, to zamieszkałby tam z Amelią. Urządziłby jej piękny buduar z meblami w stylu biedermeier, który tak uwielbiała, i z szafą pełną najpiękniejszych sukien, które to zrzucałaby dla niego w nocy; kupiłby jej całą szkatułę najróżniejszej biżuterii, którą chwaliłaby się swoim przyjaciółkom. Dostałaby wszystko, czego by zapragnęła.

On zaś miałby dobrą pracę jako lekarz, pieniądze i powszechny szacunek u ludzi, piękną oraz inteligentną żonę, a także - w nieco dalszej przyszłości - gromadkę dzieci.

Józef westchnął. To było zbyt piękne, by kiedyś mogło się spełnić...

***

Następnego dnia udał się do Chmielińskich. Mimo iż nie potrzebował już pieniędzy, to był jedyny sposób (pomijając schadzki gdzieś na mieście) na spotkania z Amelią. Ponadto, Halczyński zdawał sobie sprawę z tego, iż teraz, skoro posiadał już pewien majątek i możliwość zapłaty czesnego oraz zapewnienia Amelii dogodnego życia, należało ustalić z nią szczegóły ich ucieczki.

Józef nieśmiało zapukał do drzwi. Bał się, że otworzy mu pani Chmielińska; ostatnimi czasy wyglądała tak blado i marnie, iż ktoś postronny mógłby uznać, że to szkielet obleczony w ludzką skórę i ubrany w suknię. Niepokoiło to niemalże wszystkich. Józek obawiał się, że to z jego winy, że pani Anna dowiedziała się o uczuciu pomiędzy nim a Amelią oraz o planie ucieczki i zamartwiała się tym, iż straci córkę.

Gdyby to ona otworzyła, nie mógłby spojrzeć jej w oczy.

Na szczęście powitała go Amelia, którą to kurtuazyjnie pocałował w rękę. Czuł, że jego serce przyspieszyło.

— Nie mogłem się doczekać, aż cię ponownie ujrzę — wyszeptał, patrząc jej w oczy. — Z każdym dniem stajesz się coraz piękniejsza.

— Przestań — odparła równie cicho Amelia, lecz z dobrze widocznymi rumieńcami. Józek uśmiechnął się pod nosem, widząc to. — Jeszcze ktoś usłyszy. Chodź.

— Mam dobre wieści — odrzekł Halczyński, gdy znaleźli się w pokoju do nauki.

— To znaczy?

— Mam w końcu pieniądze — powiedział z radością, która aż rozjaśniała i dodawała pewnego chłopięcego uroku jego twarzy. — Rozumiesz? — zapytał, jakby sam w to nie wierzył, i przytulił mocno Amelię. — Możemy stąd wyjechać choćby dzisiaj. Wystarczy kupić bilety.

Amelia nie dowierzała własnym uszom. W końcu mogła wyjechać z Poznania i zacząć nowe życie u boku Józka!

W ogarniającej ją euforii zapomniała o przyzwoitości i dobrym zachowaniu. Rzuciła się Józkowi na szyję i mocno wpiła się w jego usta. On natychmiast odwzajemnił to namiętnym pocałunkiem, pełnym pasji, żaru i namiętności. Chmielińska zdawała sobie sprawę z tego, że gdyby ktoś ich przyłapał w tym momencie, to prawdopodobnie już nigdy nie byłoby dane im się spotkać, lecz słodycz bliskości ukochanego sprawiła, że kompletnie straciła głową, nie przejmując się konsekwencjami.

Straciła ją do tego stopnia, iż nie zauważyła nawet, jak zaczęła rozwiązywać halsztuk Józka, dotychczas elegancko zawiązany pod szyją. Gdy to sobie uświadomiła, gwałtownie się cofnęła.

Pełen pożądania wzrok i delikatny uśmiech Halczyńskiego tylko utwierdziły ją w przekonaniu, że przekroczyła granicę.

— Sku...skupmy się na lekcji — odparła z trudem i drżącymi z emocji rękoma przygotowała kajet i kałamarz. Niestety, ten ostatni wypadł jej ręki, brudząc podłogę i rozbijając się w drobny mak.

— Na pewno? — zapytał miękkim głosem Halczyński, kładąc swą ciepłą i przyjemną w dotyku — mimo iż nieco szorstką — dłoń na ramieniu Amelii.

Nie mogła przestać się na niego patrzeć. Zupełnie tak, jakby ją zahipnotyzował.

— Tak — odpowiedziała, starając się zachować pewność w głosie. — Idę zawołać służącą, niech to posprząta. Co ty robisz? — fuknęła, patrząc, jak Józef zaczął zbierać co większe odłamki szkła. — Józek! Zranisz się! — fuknęła nań, a ten — jak na zawołanie — syknął z bólu. Na dłoni pojawiła się krew. — A nie mówiłam? — spytała ze złością panna Chmielińska, podchodząc doń. Obejrzała ranę; Józek przejechał szkłem po wewnętrznej stronie dłoni, ale nie wyglądało to poważnie.

— Trzeba to opatrzeć — powiedział Halczyński i zaczął szczegółowo tłumaczyć jej, co miała zrobić. Wkrótce potem rana była opatrzona. Mimo usilnych próśb Amelii, Józek został, by poprowadzić lekcje.

***

Tydzień później Amelia — pieszo i w stroju godnym żony byle pracownika fabryki — przemierzała poznańskie ulice. Mimo iż jej pomysł nie spotkał się z aprobatą Józka, dziewczyna i tak postanowiła go wykonać.

Mianowicie — odnaleźć dom kochanki ojca i sprawić, by bała się z niego wyjść. W kieszeni sukni trzymała spisany wcześniej list z pogróżkami, zawierający wiele mało pochlebnych epitetów. Jeśli to by nie poskutkowało, ponowiłaby swoje działania lub spróbowała czegoś innego.

Kiedy jednak Amelia zauważyła ową kobietę spacerującą po ulicy w pobliżu fabryki ojca, krew w jej żyłach zawrzała. Podeszła do niej i, nie wiedząc dokładnie, co robi, pociągnęła ją za włosy.

— Ty...ty kurwo! — zawołała, patrząc w oczy wyraźnie zaskoczonej kobiety. Na całe szczęście o tej porze ulice miasta były wręcz opustoszałe; inaczej zachowanie Amelii mogłoby być na językach różnych ludzi.

— O co pani chodzi? Kim pani jest? — zapytała wyraźnie przestraszona niewiasta, która szykowała się już do ucieczki. Nie wiedziała, co też mogła oznaczać taka nagła napaść, w dodatku w biały dzień.

— Jestem córką twojego kochanka... Czy ty wiesz, że rozbiłaś szczęśliwe małżeństwo moich rodziców? Gdyby nie ty, wszystko byłoby w porządku! — zawołała Chmielińska gniewnie.

— Ja... ja — zająknęła się ciemnowłosa i wybuchła płaczem. Po chwili uciekła, udając się do fabryki pana Chmielińskiego, a dokładniej — do jego gabinetu, by o wszystkim mu opowiedzieć.

***

Wieczorem rodzina Chmielińskich zasiadła do kolacji. Przy stole brakowało jedynie najmłodszej Eugenii, która wciąż uczyła się manier i jadała w osobnym pokoju pod czujnym okiem niańki.

— Amelio, zdajesz sobie sprawę z tego, że nie można odwlekać ślubu z von Heglienem w nieskończoność? — zapytała się nagle matka, kierując swe, ostatnio ciągle zatroskane, spojrzenie na najstarszą córkę. Ona zaś niemrawo grzebała widelcem w podanej potrawie, jakby myślami przebywała gdzieś indziej. Tak też było. Rozmyślała o tym, jak by się potoczyły wydarzenia sprzed tygodnia, gdyby się nie powstrzymała w ostatniej chwili. Nagle westchnęła ciężko, przywołując ciepły dotyk ust Józka. Jej matka zaś, nieświadoma tego, co działo się w jej głowie, uznała to za bolesne potwierdzenie tego, co przed chwilą powiedziała. — Za rok czy dwa będą cię już nazywać starą panną, jeśli nadal nie wyjdziesz za mąż.

— Wiem, mamo. Boję się jednak rozstawać z wami i ludźmi, których znam — odparła, udając zbolały ton głosu.

— Wyjeżdżasz tuż po weselu Oliwii — oznajmił nagle pan Chmieliński, z twarzą tak bladą, jak gdyby śmiertelnie się czegoś przestraszył. Nie miała ona żadnego wyrazu. Przypominała raczej kamień, była bowiem tak samo oziębła i nieprzyjemna. — To już postanowione — dodał.

Amelia poczuła, jakby cały świat zaczął wirować. Obliczyła, że do ślubu i wesela Oliwii zostało niewiele ponad dwa tygodnie, po czym zemdlała.

***

Tego wieczora w gabinecie pana Chmielińskiego odbyła się burzliwa narada dotycząca Amelii; była ona bowiem wciąż niezdrowa po zasłabnięciu podczas kolacji.

— Uważam, że kroki, które pan podejmuje, są zbyt surowe, panie Chmieliński — odparła pani Anna. Od czasu, gdy dowiedziała się ona o zdradzie męża, nie rozmawiała z nim inaczej niż per "pan"; zresztą, również, vice versa.

— Nonsens, pani Chmielińska — burknął pan Andrzej i zapalił cygaro. Wiedział bowiem, że podziała to drażniąco na żonę, która wprost nie cierpiała i, jak twierdził jej mąż, "nie doceniała" zapachu prawdziwego tytoniu. — Pragnę również przypomnieć pani, iż to ja, jako głowa rodziny, decyduję o zamążpójściu moich córek.

— To też moje córki! — zawołała bezsilnym tonem pani Chmielińska. Wiedziała jednak, iż każdym takim komentarzem tylko pogarszała sytuację Amelii.

Gdy parę lat temu jej mąż zaproponował kandydaturę von Hegliena na męża Amelii, ochoczo się zgodziła. Wydawał się najlepszą z możliwych partii: miał pieniądze, koneksje i zdawał się szczerze kochać Amelię, którą zobaczył wtedy na jej debiutanckim balu. Dopiero z czasem zaczęła rozumieć, że ta miłość była jedynie jednostronna, a i ta po drugiej stronie zaczęła wygasać wraz z ciągłym odwlekaniem ślubu. Dodatkowo, zdrada męża dobitnie uświadomiła jej, że nie może pozwolić na to, by którakolwiek z jej córek wyszła za mąż tylko dla pieniędzy, gdyż w przyszłości — a dokładniej, gdy przestaną być młode i piękne — mogłyby skończyć tak, jak ona — upokorzone tym, że nie są jedynymi kobietami ich mężów, lecz jednocześnie bezsilne i zmuszone tolerować taki stan rzeczy.

— Pani wydałaby je za pierwszego lepszego łachudrę, do którego robiłyby maślane oczka — prychnął drwiąco. — Mój ojciec postępował dokładnie tak samo z moimi siostrami i jakoś nie widzę skutków ubocznych.

— Oprócz niewygodnego faktu, iż Rebeka urodziła dziecko pochodzące z nieprawego łoża — zadrwiła. — Czyż to panu czegoś nie przypomina? Ach tak, zdaje mi się, że u Chmielińskich skłonność do romansów to wręcz przypadłość rodzinna...

— Przypominam, iż pani również należy do tej rodziny — mruknął, powstrzymując się od wybuchu złości, pan Chmieliński. — I zapewniam, że jej dobre imię leży również w pani interesie. — Pani Anna zdawała się celowo zignorować tę uwagę.

— Spodziewaj się więc, iż pana córki również mogą okryć się hańbą. Na przykład Eugenia... We wszystkim naśladuje papę, więc może w tym też?

— Dosyć! — zawołał gniewnie pan Andrzej. — Jeśli będzie tak dalej, będę zażądał rozwodu. Nie przyjmą pani już w żadnym towarzystwie.

— I od razu weźmie pan ślub ze swoją kochanką? — spytała ironicznie pani Anna. — Kto w takim razie będzie miał zszarganą reputację — ja, która dzielnie znosiłam te upokorzenia przez tyle lat, czy pan, który przez tyle lat mnie ignorował, by w końcu o mnie zapomnieć i rychło wymienić na inną niewiastę? Niech się pan zastanowi.

Krew pana Andrzeja zawrzała. Nie mógł uwierzyć, że kobieta mu ubliżała. Zamachnął się i uderzył żonę w twarz.

— Nigdy, przenigdy, żadna niewiasta nie będzie mnie ani obrażała, ani mówiła, co mam robić — wycedził, patrząc wprost w oczy pani Chmielińskiej. — Co do Amelii, wyjdzie ona za Herr von Hegliena tuż po ślubie Oliwii bądź szybciej, jeśli będzie się naprzykrzać w podobnym stopniu, co teraz. Wymieniłem już niezbędne epistoły z naszym przyszłym zięciem — oznajmił chłodno, dobitnie podkreślając słowo "zięć". — A teraz żegnam panią i mam nadzieję, iż nie muszę odprowadzać pani do drzwi.

— Nie, dziękuję. Poradzę sobie, panie Chmieliński — odrzekła gniewnie i gwałtownie wstała, po czym wygładziła nieco pogniecione poły spódnicy. — A teraz mówię zarówno jako niewiasta, jak i pańska żona: jest pan świnią, panie Chmieliński. Świnią i pospolitym, bezuczuciowym draniem, ot co. Żegnam — fuknęła i z gracją opuściła pomieszczenie.

Według niej nie do pomyślenia było to, iż mąż układał się z von Heglienem za jej plecami. Zresztą, podobnie jak nie do pomyślenia były niektóre inne rzeczy, które on robił. Z nich wszystkich jednak ta zabolała najbardziej, nawet bardziej niż zdrada. Bo gdy chodziło o tę drugą, dotyczyła wyłącznie ich dwójki i ich małżeństwa, które wprawdzie nie było perfekcyjne, lecz od lat trwało we względnej zgodzie i wzajemnym porozumieniu. Teraz zaś pan Chmieliński planował wciągnąć w to wszystko ich córkę i postawić na szali jej własne szczęście.

Bo tego, że Amelia była zakochana z wzajemnością w panu Halczyńskim, nie dało się nie dojrzeć, chyba że było się ślepcem lub panem Andrzejem, który tę dwójkę widywał razem bardzo rzadko. Pani Anna zaś miała oczy i widziała, jak na siebie patrzą i się zachowują.

Pan Halczyński również zdawał się posiadać daleko milsze usposobienie niż von Heglien, którego — poznawszy go bliżej podczas jego wizyty w Poznaniu w grudniu dwa lata temu — pani Chmielińska zdecydowanie przestała lubić. Był to bowiem ten sam typ mężczyzny, co jej mąż, wiecznie goniący za pieniądzem i niemogący tej gonitwy zaprzestać. Miłość zaś do Amelii potrafił okazywać tylko w obrzmiałych od patosu listów oraz drogich podarkach; jego zachowanie nie było zachowaniem narzeczonego cieszącego się widokiem swojej przyszłej żony.

Przysięgam, że jeśli dzięki temu Amelia będzie szczęśliwa, to pomogę jej uciec z panem Halczyńskim — pomyślała i udała się do swojego buduaru, by to wszystko dokładnie przemyśleć.

Amelia zaś spędziła wieczór, spazmatycznie szlochając i płacząc w poduszkę. Miała kategoryczny zakaz wychodzenia z domu, inaczej zostałaby — dobrowolnie lub siłą — wsadzona do pierwszego lepszego pociągu odchodzącego do Hanoweru.

"Twoja wyprawa ślubna jest już spakowana" — powiedział jej ojciec, kiedy zaczęła protestować. Teraz wiedziała, że nie mogła nic zrobić. Nawet najmniejszym słówkiem pogorszyłaby swoją sytuację, która i tak — dzięki wstawiennictwu matki i sióstr — nie była najgorsza. Pierwotnym konceptem pana Chmielińskiego było bowiem zamknięcie córki w jej własnym pokoju o chlebie i wodzie, bez możliwości kontaktu z kimkolwiek poza domownikami. To wykluczałoby spotkania z Józkiem.

Jedynie myśl o tym, że wkrótce z nim ucieknie, napawała ją otuchą. Mieli wyjechać najpierw do Galicji, a później — z kilkoma przesiadkami — do Francji. A jeszcze przed tym mieli wziąć ślub w małym kościółku w Szarzynach, rodzinnej miejscowości Józka.

Amelia pomyślała, że jej losy są podobne do losów Polski — przed rozbiorami polscy szlachcice nie doceniali tego, co mieli, a dopiero po utracie wolności zaczęli to dostrzegać. Jednak, tak samo jak ją czekało szczęśliwe życie z Józkiem, tak Polskę będzie czekało kiedyś oswobodzenie. Miała co do tego szczerą nadzieję.

Z tą myślą uklękła ona przed wiszącym na ścianie krucyfiksem i z całą ufnością, na jaką stać było jej serce, zawierzyła powodzenie ucieczki i samego Józka Najświętszej Panience.

Przymknęła oczy i zobaczyła jego obraz, uśmiechającego się doń łagodnie, tak jak wtedy, gdy był tam ostatnim razem. Żarliwie odmawiała kolejne zdrowaśki, mając nadzieję, że Maryja wysłucha jej błagań. W końcu chrześcijańska religia opierała się na miłości. A gdzie mogłaby zaznać jej pełniej niż u boku kochającego ją męża?

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro