Rozdział 18. - Spadek
Józek zdziwił się, gdy dostał list od matki. Wzywała go do siebie i to jak najprędzej. Młodzieniec nie wiedział więc, o co mogłoby jej chodzić.
Państwo Halczyńscy, jako iż pan Jeremi przezornie zabezpieczył pewną, choć niezbyt imponującą kwotę przed spaleniem, wynajmowali małe mieszkanie w biedniejszej ulicy Poznania. Wprawdzie pani Cecylia marudziła, że było ono niemiłosiernie ciasne i że ledwo co się tam mieścili, ale nie czyniła nic w kwestii tego, by ten stan rzeczy zmienić. Józek uznał to za typowe — jego matka czasami miała skłonność do przesady. Dlatego puszczał mimo uszu wszystkie te jej uwagi.
Tego dnia przekonał się jednak, iż w opowieściach pani Halczyńskiej było trochę prawdy.
— Jestem, matulu — zaanonsował się, gdy kobieta otworzyła mu drzwi, i ucałował ją w jej pomarszczony policzek. Zdaniem Józefa, wyglądała ona na o wiele starszą, niż była w rzeczywistości. Pewnie sprawił to sposób życia, jaki od dawna prowadziła — bieda nie sprzyjała dbaniu o wygląd. Z drugiej jednak strony, chłopak podejrzewał, iż sporo winy mogło stać po stronie tych wszystkich kosmetyków, których dawniej jego matka używała szczodrze i bez większego zastanowienia. Oczywiście, nie miał odwagi, by wygłosić tej opinii publicznie — czy to przy samej jego rodzicielce, czy to podczas rozmowy z Amelią. Ona też bowiem używała różnej maści preparatów i nie dała się przekonać, że bez nich wyglądała równie pięknie. — Matulu, co to za ważna sprawa?
— Chodź do salonu — powiedziała z iskrami w oczach. — O ile tę norę można w ogóle nazwać salonem — dodała po chwili jadowicie. — Mówiłam twojemu ojcu: to mieszkanie jest za małe, nawet dla naszej dwójki. Ale on odrzekł tylko: Kochanie, nie gorączkuj się tak. Powiedz mi, Józinku, jak ja mam się nie denerwować, skoro w tej... w tej pipidówce brakuje nawet warunków na godne przyjęcie gości? Zobaczysz, gdy będziesz miał kiedyś żonę: możesz się z nią nie zgadzać w wielu kwestiach, ale w kwestii mieszkania to niewiasta ma więcej do powiedzenia, gdyż to ona tworzy ognisko rodzinne. Powiedz mi, jak stworzy to ognisko, skoro nie ma podstaw?
— Nie mam pojęcia — odparł Józek, szczerze rozbawiony paplaniną matki. Nagle, stanął jak wryty. — Ciotka Adelajda? Co ciotka tu robi? — zapytał się, widząc, jak siostra jego matki uważnie lustrowała treść jakiegoś dokumentu lub listu.
— Och, miło cię zobaczyć po tylu latach, Józefie — oznajmiła entuzjastycznym tonem, po czym wstała z fotela i ucałowała policzki siostrzeńca.
Józek z całą szczerością mógł stwierdzić, że ciotka Adelajda należała do ulubionych członków jego rodziny, i to wcale nie dlatego, że dzięki niej miał okazję wielokrotnie przebywać w Paryżu, który dla dwudziestoletniego młodzieńca był wyznacznikiem wielkiego świata. Przede wszystkim, madame d'Ombresée cechowała się wybitnie miłym, choć nieco wybuchowym charakterem. Ponadto hołubiła swych siostrzeńców, ilekroć ich widziała.
— Co sprowadza ciotkę do Poznania? — zagaił Józef, spodziewając się błahej, typowo kobiecej odpowiedzi, jak sentymenty czy bardzo za wami tęskniłam.
— Testament mojego wuja — odrzekła, poprawiając broszę przyczepioną do stójki przy szyi. Młody Halczyński zdziwił się, słysząc to. Dotychczas jego matka milczała, jeśli chodziło o stan zdrowia członków jej rodziny, więc uznał, że wszyscy muszą być zdrowi. Tymczasem, okazało się, że jego dziadek cioteczny zmarł.
Swego czasu Józek miał z nim bardzo dobry kontakt. Sam starszy pan nieraz przyznawał, że był to jego ulubiony wnuczek, mimo iż przyszywany. Uwielbiali spędzać razem czas: to od niego Józef dostał konia na biegunach, to on nauczył go grać w szachy i w warcaby i to jemu młodzieniec czytał gazety, gdyż jego oczy były tak słabe, że nie chciał ich nadwyrężać.
Zmarł i Józkowi nie powiedziano o tym ani słowa...
— Józinku, nie patrz się tak na mnie — upomniała go matka. — Sama dowiedziałam się kilka godzin temu, wraz z przybyciem ciotki.
— Swoją drogą, ta droga do Poznania była taka uciążliwa — westchnęła ciotka Adelajda. — Najpierw koleją do Berlina, z przesiadką w Wiedniu, a później — dyliżansem do was, do Poznania. Byłam później cała w kurzu! Twoja matka może potwierdzić.
— Nikt ciotki nie napadł w tym dyliżansie? — spytał się Józek, pół żartem, pół serio, mając na uwadze niegdysiejsze przygody Amelii.
— Na dyliżansy napadają chyba tylko w tej dzikiej Ameryce. Aż dziw, że Jankesi nie pierzchnęli stamtąd, gdzie pieprz rośnie — prychnęła kobieta. Józefa od roześmianiem się jej prosto w twarz powstrzymało tylko dobre wychowanie.
Chociaż... — zaczął się zastanawiać — Gdybym nie poznał Amelii, lub gdyby nie spotkała ona tamtych ludzi, to możliwe, iż w tym momencie przyznałbym rację ciotce.
— Twoja matka opowiadała mi, Józefie, że zacząłeś pracować jako nauczyciel. Bardzo dobrze to o tobie świadczy — stwierdziła zamyślonym tonem, po czym wstała z fotela i wzięła do ręki dość grubą kopertę. — Bardzo dobrze... — powtórzyła pod nosem. — To — odparła, wręczając kopertę Józkowi — jest testament stryja Henryka, który mieszkał u mnie w Paryżu przez ostatnie kilka lat. Otwórzże — zachęciła go i Józek z zaciekawieniem popatrzył na ów dokument. Wcześniej znajdował się w zalakowanej kopercie, lecz teraz pieczęć była złamana. Halczyński wiedział, iż to ciotka ją otworzyła.
On sam uczynił to dopiero po chwili namysłu. Miał wrażenie, że zatwierdzenie tego dokumentu będzie jak zaparcie się dziadka Henryka...
Dopóki nie przeczytał tego na papierze, podpisanym dodatkowo przez prawnika, Józek szczerze wierzył, że wszyscy paskudnie się z nań naigrywają.
Takie samo wrażenie miał jednak i po lekturze owego testamentu... Musiał przytrzymać się oparcia najbliższego fotela, gdyż obawiał się, że w przeciwnym razie by zesłabł. Dziadek bowiem przepisał na niego jedną trzecią całego swego majątku...
***
Amelia wyszywała właśnie kolejną robótkę, kiedy do jej pokoju zapukała służąca.
— Panna Czerniacka przyszła w odwiedziny do panienki. Poprosić?
— Oczywiście — skwitowała dziewczyna, zatykając igłę we wpół skończonym hafcie. Strzeliła nadgarstkami i pomyślała, nieukontentowana zresztą, że czekało ją jeszcze dużo pracy, by te parę ściegów zaczęło przypominać koncept powstały w jej głowie.
Spojrzała na drzwi, przez które weszła jej przyjaciółka. Nie widziała jej od dobrych kilku tygodni. Poczuła wyrzuty sumienia, gdyż stało się to wyłącznie z jej zaniedbania — była zanadto zapatrzona w Józka, by myśleć o kimś innym... Teraz zauważyła swój błąd; przez owe dwa tygodnie Oliwia zmieniła się, nie za dużo, lecz na tyle, by znająca ją od dawien dawna panna Chmielińska to zauważyła. Jej zdaniem, dziewczyna stała się blada i przygaszona.
Martwiło to Amelię, gdyż to ona, a nie Oliwia, w ich duecie była tą osobą, która potrzebowała wsparcia ze strony przyjaciółki. Przerażała ją myśl, że teraz Czerniacka mogła chcieć tego samego od niej. Amelia nie lubiła pocieszać ludzi, a gdy już to robiła, czyniła to wyłącznie z powinności... Była pewna, że tego nie potrafiła.
Józek na pewno by mnie zganił za takie myślenie — pomyślała, wstając, by uściskać przyjaciółkę. — Kazałby mi podjąć próbę naprawienia swojego charakteru. — Dopiero teraz uderzyło ją to, jak nieidealna była. Owszem, mogła mieć zniewalającą urodę, owszem, mogła posiadać niezliczone bogactwa oraz bystry umysł, lecz co z tego, skoro wykorzystywała to wyłącznie dla siebie?
Amelia poczuła pogardę dla siebie samej. Była jedynie egoistyczną i próżną dziewiętnastolatką marzącą o jak największej ilości sukien w szafie. Czy to miał być jedyny cel, jaki osiągnie w swoim życiu? Garderoba pełna sukien?
Potrząsnęła delikatnie głową, nie zgadzając się z tą myślą.
— Stało się coś? — zapytała Oliwia z zatroskaną miną, przywracając myśli Amelii do ich normalnego biegu. Ponownie zaczęło się dlań liczyć to, co było tu i teraz. Żadnego zbytniego zamartwiania się przyszłością.
— Wszystko w porządku. Wybacz, zamyśliłam się.
— Rozumiem... Ja nie przypominam Józka. — W jej głosie Chmielińska czuła gorycz, a przynajmniej tak jej się zdawało. Nigdy nie chciała, by ktokolwiek stanął pomiędzy nią a przyjaciółką... Z pewnością zaś nie chciała, by był to człowiek, którego pokochała. — Chciałam ci tylko powiedzieć, że w przyszłym miesiącu wychodzę za mąż. — Jej słowa były jak sztylety, wbijające się jeden za drugim w serce panny Chmielińskiej. Zdziwiła się, jak również nieco zasmuciła tym, że Oliwia, mimo iż zapewne wiedziała o tym małżeństwie dużo wcześniej, nie powiedziała jej o nim ani słówka. Poczuła się zdradzona. Zdradzona przez kogoś, kto do niedawna tytułował się jej przyjaciółką...
— To wspaniale. — Amelia przybrała fałszywy uśmiech na twarz. — Gratulacje.
— Daj spokój, nie bądź nieszczera.
— Przecież sama kiedyś powiedziałaś, iż Mikołaj jest o niebo lepszy od Piotra. Nie pamiętasz? — Mikołaja Oliwia znała od stosunkowo niedawna, gdyż poznała go jakieś pół roku temu, na weselu jego siostry. Wtedy to przychylność państwa Czerniackich odwróciła się od głoszącego istne dyrdymały Piotra i spojrzeli oni przychylnym okiem na Mikołaja jako na kandydata na swego zięcia.
— Tak, ale... Zgadza się, ma pieniądze, pozycję, szczerze mnie kocha, jednak mimo wszystko bywa on okropnie nudny... W życiu bym nie pomyślała, że wyjdę za mąż za prawnika! — parsknęła śmiechem.
— A czy ty go kochasz? — zapytała się Amelia, dla której ów Mikołaj był jedynie legendą.
— Sama nie wiem... Na pewno nie żywię do niego negatywnych uczuć — odparła, wzruszając ramionami. — Powiedz mi, co z von Heglienem? Od grudnia ślad po nim zaginął.
— Ostatnio dostałam od niego kolejny list. — Chmielińska zacisnęła wargi w wąską linię. — Wrócił do Hanoweru i przyjedzie do mnie w najbliższym możliwym terminie. — Już samo to, iż Johann miał przyjechać, napawało ją obrzydzeniem. Zwłaszcza, że z pewnością chciał ustalić datę ślubu, a przynajmniej tak uważała. Ewentualnie przyjedzie po posag, gdyż Amelia słyszała, jak ojciec przebąkiwał o tym, iż odda mu go jeszcze przed ślubem. — Opowiedz mi lepiej o Mikołaju — poprosiła, próbując zmienić temat.
Zauważyła, że Oliwia się zarumieniła. Chyba jednak ów młodzieniec nie był jej tak obojętny, jak twierdziła.
— Ach, tu nie ma nic do opowiadania. Ot, kolejny nudny prawnik zanudzający mnie jakimiś paragrafami.
— Ale z pewnością możesz powiedzieć, jak wygląda. — Amelia uniosła prowokująco brwi.
— Owszem. — Czerniacka uśmiechnęła się, jakby do siebie. — Ma jasne włosy, niebieskie oczy i gdy nie mówi o czymś, co jest związane z prawem, opowiada całkiem ciekawie. W dodatku zgodził się ze mną, iż kobiety zasługują na równouprawnienie... — dodała i westchnęła rozmarzona.
— Życzę wam szczęścia. Z całego serca — odparła Amelia tęsknym tonem. Zaczęła się zastanawiać, kiedy nadejdzie to szumne wkrótce wypowiadane tak często przez Józka... Wkrótce uzbiera pieniądze, wkrótce uciekną, wkrótce się pobiorą...
— Mam do ciebie prośbę — rzekła Oliwia. — Chciałabyś zostać moją druhną? — spytała nieśmiało, a rudowłosa pokiwała głową.
— Z przyjemnością — rzuciła, uśmiechając się od ucha do ucha, pomimo wcześniejszej złości na pannę Czerniacką. — Zawsze chciałam być czyjąś druhną...
— Cieszę się, że się zgodziłaś. Nawet nie wiesz, ile to dla mnie znaczy. Dziękuję. — Oliwia z wdzięczności przytuliła Amelię. Ją zaś ścisnęło ją w gardle, gdy pomyślała, że to ostatnie chwile ich panieńskich pogaduch.
Już za niedługo obie zostaniemy mężatkami — pomyślała ze smutkiem panna Chmielińska. — Ja wyjadę do Paryża, Oliwia zostanie tutaj... Każda z nas będzie miała swoją rodzinę, może nawet, jeśli Bóg pozwoli, gromadkę dzieci. Każda z nas, prędzej czy później, pójdzie swoją drogą, nie bacząc jedna na drugą. Jak gdyby nigdy nic powiemy sobie „Żegnaj, przyjaciółko" i tyle.
— Przyjaźnie są takie nietrwałe... — wyrwało się jej. Oliwia popatrzyła nań ze zdziwieniem.
— Nasza taka nie będzie — zapewniła ją. — Przecież zamieszkamy w tym samym mieście, zaledwie niecałą milę od siebie. — Zobaczyła jednak strapioną twarz przyjaciółki i zaniepokoiła się. — O co chodzi?
— Józek po ślubie chce zamieszkać ze mną w Paryżu. Ach, jaka ja byłam głupia...
— Nie kochasz go?
— Kocham! — zawołała z rozpaczą w głosie Chmielińska. — Tyle że mogłam go namówić, by zaczął studia gdzieś bliżej — w Galicji, albo w Berlinie... Teraz już przepadło. Oświadczył mi się. Tydzień temu — odparła grobowym tonem, jakby wcale nie była to jedna z najradośniejszych rzeczy, jakie się jej ostatnio przytrafiły.
— Myślałam, że twój romans z panem Halczyńskim to nic poważnego... — bąknęła cicho Oliwia. Dotychczas nie uważała Amelię za osobę, która dobrowolnie zrzekłaby się życia w luksusie... Za osobę, która w ogóle skłonna byłaby do jakichkolwiek wyrzeczeń. Wiadomość o jej zaręczynach z Józkiem przyjęła ze zdziwieniem, wręcz z niedowierzaniem. Osobiście uważała, że ten ślub nie przyniesie Amelii nic dobrego — wystarczył sam fakt, iż nie dostanie ona błogosławieństwa rodziców. Małżeństwo z von Heglienem było o wiele bezpieczniejszą opcją. Wiedziała jednak, iż krnąbrnej przyjaciółki nie powstrzymałyby nawet orkany czy powodzie, gdyż zawsze pozostawała uparcie przy swoich poglądach. Postanowiła więc nie wygłaszać własnej opinii na ten temat. — Lecz z drugiej strony... Paryż to takie piękne miasto. Józef z pewnością kiedyś dorobi się majątku i zacznie kupować ci mnóstwo pięknych sukien, a tam na pewno jest wiele dobrych krawcowych i ślicznych materiałów... Nawet ów dom towarowy, z którego nieraz kupujesz toalety na bale, Le Bon Marché, znajduje się właśnie w Paryżu.
— Ale to tak daleko od wszystkich... — chlipnęła smutno panna Chmielińska, po czym otarła łzy i podciągnęła nosem.
— Nie martw się, rodzina nie przejmowałaby się tobą tak czy tak. Może nawet lepiej, iż pan Halczyński chce wyjechać... Gdybyś została tutaj, naraziłabyś się jeno na plotki. — Amelia westchnęła ciężko. Wiedziała, że i tak nic nie dało się zrobić. Musiała się dostosować.
— Może i masz rację.
***
Józef przemierzał żwawym krokiem ulice Poznania. Ze spotkania z matką i ciotką wracał wręcz w szampańskim humorze.
Kwota, jaką odziedziczył w testamencie, wynosiła dwieście tysięcy franków. Takie pieniądze nie dość, że spokojnie starczały na zapłacenie czesnego, to jeszcze — na zapewnienie jemu i Amelii dostatniego życia w przyszłości. Może nawet na kupno jakiegoś lokum?
Ponadto, Halczyński postanowił, iż wynagrodzi Dobrolińskim wszystkie te dni, podczas których mieszkał u nich niczym pasożyt.
Dlatego też Ewie kupił kolczyki, Maćkowi — wyborne wino, a bliźniakom zabawki. Jeszcze za pieniądze zarobione u pana Chmielińskiego, gdyż do przejęcia sumy z testamentu wymagane było kilka wizyt na sali sądowej.
Postanowił też, że czym prędzej wyprowadzi się z mieszkania przyjaciela. Mimo wszystko, bycie na czyimś garnuszku po ponad roku stawało się powoli irytujące. Nie chodziło nawet o dzieci, wręcz przeciwnie — Józek uwielbiał Krzysia oraz Helenkę i, ku zgrozie rodziców, rozpieszczał je, gdy tylko mógł, a gdy nie mógł, co zdarzało się zdecydowanie częściej, bawił się z nimi do upadłego. Józefa jednak najbardziej drażnił brak swobody, jaką mógłby się poszczycić, mając własne mieszkanie. U Maćka musiał liczyć się z tym, że oprócz niego mieszkały tam także inne osoby, nierzadko ze swoimi przyzwyczajeniami. I, oczywiście, zmuszony był znosić gości swego przyjaciela. Nierzadko Maciek zapraszał go na tylko jeden kieliszek z przyjaciółmi z fabryki, gdzie odmowa byłaby co najmniej niezręczna (tak samo jak spojrzenia owych ludzi, gdy dowiedzieli się, że nie pije), lub hałasujący goście przeszkadzali mu w skupieniu się w czytaniu czy przygotowywaniu lekcji dla Amelii.
Właśnie dlatego własne mieszkanie widniało wysoko na liście priorytetów Józefa Halczyńskiego.
Wróciwszy do swego tymczasowego domu, Józek rozdał wszystkim prezenty.
— Mój dziadek cioteczny zostawił mi w testamencie część majątku — odparł Halczyński na pytanie Maćka, skąd ta hojność. — Postanowiłem odwdzięczyć się wam za to wszystko, co dla mnie zrobiliście.
— To nic wielkiego — zapewniła Ewa. — Zrobiliśmy tylko to, co do nas należało.
— Przyjęliście mnie pod swój dach i traktowaliście jak członka rodziny. To nic wielkiego? Dziękuję wam. — Głos Józka załamał się delikatnie z wzruszenia. Sam nie przypuszczał, że jego podziękowania — jakkolwiek krótkie i w miarę treściwe — aż tak go poruszą.
Nie — poprawił się w myślach. — Poruszyła mnie dobroć Maćka i Ewy. W tych kilku słowach po prostu znalazłem ujście dla mojej wdzięczności. Chociaż i tak to nie jest nawet w połowie proporcjonalne do tego, co oni dla mnie uczynili.
Odchrząknął.
— Za jakiś tydzień muszę pojechać wraz z matką i ciotką do Paryża, po dopełnienie wszystkich formalności związanych z tym testamentem. Nie wiem, kiedy wrócę — odrzekł, starając się nie ukazywać smutku, jaki wywoływała świadomość rychłego rozstania się z Amelią na bliżej nieokreślony czas.
— Oby jak najszybciej — skwitował z radosnym uśmiechem Maciek. Następnie wyruszył do kuchni i tam, otworzywszy wino, nalał je do dwóch szklanek. — Twoje zdrowie! — zawołał i uniósł swój napitek do góry.
Jak wspominałam ostatnio, rozdział jest o wiele dłuższy. I cóż... Józek nie klepie już biedy. W kolejnych rozdziałach sporo się będzie działo, mam nadzieję, że Wam się spodoba <3
Ponadto, mam do Was pytanie: która postać z dotychczas wymienionych jest Waszą ulubioną? Z góry dziękuję za odpowiedź.
Trzymajcie się ^^
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro