Rozdział 5. - Chrzciny
Pierwszy października 1853 roku zapisał się w pamięci Józka jako dzień strasznego stresu. W tę właśnie sobotę miał odbyć się chrzest bliźniaków Maćka.
Józef ubrany był w swój najlepszy strój, czyli w koszulę z haftowanym gorsem i mankietami zapinanymi na ciemnozielone, emaliowane spinki, kremową kamizelkę, ciemnozielony krawat zawiązany na jedną kokardę w kształcie róży i tużurek w takimż kolorze. Ponadto, założył on czarne spodnie i takież buty.
Przełknął nerwowo ślinę i westchnął ciężko, przenosząc wzrok na księdza, zmierzającego ku nim z procesją ministrantów. Następnie zerknął na kobietę stojącą obok niego — matkę chrzestną Krzysia — siostrę Ewy. Szatynka była bardzo urodziwą niewiastą i zdawała się być zainteresowana osobą Józka. Ten jednak ewidentnie nie podzielał jej fascynacji.
— Drodzy rodzice, jakie imiona wybraliście dla swoich dzieci?— zapytał tubalnym głosem ksiądz, gdy dotarł na zewnątrz kaplicy.
— Krzysztof i Helena — odpowiedzieli zgodnym tonem Ewa i Maciek. Józek ze zdenerwowania na chwilę wyłączył się z przebiegu uroczystości. Wrócił na ziemię dopiero po jakimś czasie, gdy był zmuszony odpowiadać.
— A wy, rodzice chrzestni, czy jesteście gotowi pomagać rodzicom tych dzieci w wypełnianiu obowiązku?
— Jesteśmy gotowi — powiedział Józef zadziwiająco spokojnym tonem, wraz z pozostałą trójką chrzestnych — siostrą Ewy, jej kuzynką i bratem Maćka. Później znowu Józek oderwał się myślami od rzeczywistości. Powtarzał wprawdzie bezwiednie słowa, wypowiadane przez resztę, lecz umysłem znajdował się w domowej bibliotece. Nadal nie rozwiązał zagadki morderstwa jego stryja, a trzeba przyznać, że naprawdę zainteresował się tą sprawą. Niemal każdy wieczór spędzał teraz w bibliotece, przetrząsając dawne dokumenty i akta, które od dawien dawna leżały w którejś z szafek, skazane na pokrycie się kurzem i grzybem.
Był już tak blisko: dowiedział się z niewysłanego listu, że Józef Halczyński miał wroga, a mianowicie — sąsiada, zazdrosnego o jego narzeczoną. Dodatkową rzeczą, świadczącą na korzyść tej teorii, było to, że ów sąsiad wyprowadził się z tych ziem około rok po zabójstwie i pojął za żonę niedoszłą małżonkę stryja młodego Halczyńskiego. Wydawało mu się to wybitnie logiczne. Nawet za nadto logiczne, zważając na to, iż w kryminałach takie sprawy niemal zawsze miały drugie dno.
Ale to nie był kryminał, to było życie. A w życiu nie można przewrócić kilku kartek, by poznać zakończenie. W realnym świecie niestety wszystko, nawet historie z książek, stawało się bardziej brutalne i przerażające, bez sprawiedliwości tak wyraźnie zarysowanej w tych wszystkich historiach.
— Przyjmijcie światło Chrystusa — oznajmił uroczystym tonem kapłan, wyrywając Józka z zamyślenia. Chłopak chwycił jeszcze mocniej świecę, trzymaną w ręce, i podszedł do paschału, by ją zapalić.
***
Amelia zdmuchnęła loczek, który wpadał jej do oczu. Po chwili jednak niesforny pukiel znów powrócił na swoje miejsce na czole dziewczyny.
Najbardziej irytowało ją to, że nie mogła się poruszyć, bo krawcowa mogłaby wbić jej szpilkę tam, gdzie nie powinna. Zerknęła na niską kobietę, kręcącą się wokół niej, która akurat w tym momencie zmniejszała nieco dekolt jej sukni. Matka Amelii nie miała wprawdzie żadnego zastrzeżenia co do kroju tego stroju, lecz dziewczyna czuła się niekomfortowo w toalecie, która - według niej - była zanadto wydekoltowana. Tak więc, na swoje życzenie, rudowłosa udała się do krawcowej na poprawki.
Sama suknia sprowadzona była z Francji, a dokładniej — z domu mody Le Bon Marché. Uszyto ją z jedwabnej tkaniny w oliwkowym kolorze, doskonale podkreślającym kasztanowe włosy Amelii. Dodatkowo, na spódnicy owej toalety wyszyto ciemnym odcieniem zieleni roślinne wzory, dodające szyku całej kreacji; góra zaś była całkiem gładka, jeśli nie liczyć ozdobnej berty przy dekolcie, ozdobionej ciemnozieloną koronką.
— Aua! — zawołała Amelia, masując ramię, boleśnie ukłute przez jedną ze szpilek krawcowej. Chwilę później na mlecznobiałej skórze pojawiło się zaczerwienienie, świadczące o tym zdarzeniu.
— Przepraszam panienkę, nie chciałam — odparła krawcowa, schylając pokornie głowę.
Dziewczyna tylko prychnęła cicho.
Mam nadzieję — pomyślała, wspominając ten przeszywający ból. Jako iż od zawsze wychowywana była w zamożnym domu i miała takie szczęście, że jej ojciec nie stosował na córkach kar cielesnych — w obawie przed utraceniem przez nie urody — nie miała za dużego pojęcia, co to prawdziwa boleść. Chyba najgorszym, co przeżyła, były bóle brzucha, wywołane przez grypę żołądkową. Amelia również nieczęsto chorowała, gdyż z reguły cieszyła się wyśmienitą odpornością. Bywało tak, że gdy jej rówieśniczki zaniemagały na dobre parę tygodni z powodu przeziębienia czy grypy, ona była zdrowa jak rydz.
— Skończone — oznajmiła krawcowa po dłuższym milczeniu. — Proszę poruszać ramionami, zobaczyć, czy nie uwiera. — Wszystko leżało idealnie. Przy nieco mniejszym wcięciu w dekolcie berta prezentowała się jeszcze strojniej i dostojniej. Amelia uśmiechnęła się radośnie, widząc to w lustrze.
— Dziękuję, wszystko jest tak, jak ma być — powiedziała, posyłając w stronę spracowanej kobieciny szeroki uśmiech, od którego i ona się rozweseliła. Cieszyła się, że jej praca spodobała się kolejnej osobie, zwłaszcza, że była to bardzo bogata klientka. Możliwe było iż przyjdzie tu jeszcze raz, bądź, że poleci jej usługi przyjaciółkom. A to wszystko było dodatkowym, sutym zarobkiem.
Po chwili Amelia, ubrawszy się w suknię spacerową, wykonaną z kremowej krepy, wyszła z pracowni krawieckiej. Zostawiła toaletę na bal w domu, po czym udała się do swej serdecznej przyjaciółki, Oliwii Czerniackiej, która zaprosiła ją na podwieczorek.
Z Oliwią znały się jeszcze od dziecka, gdyż matki dziewcząt często się odwiedzały. Sama Czerniacka była niewysoką, dość pulchną szatynką o intensywnie błękitnych oczach, rok starszą od Amelii. Pomimo tej nieznacznej różnicy wieku, zawsze świetnie się rozumiały i zwierzały ze swoich problemów.
Teraz też; Amelia nie kryła przed Oliwią obaw związanych z jej zamążpójściem. Odkąd dowiedziała się o zaręczynach, była przerażona tym, że rychło zostanie panią von Heglien i wyjedzie do Hanoweru, do posiadłości swego męża, która wprawdzie zdawała się być otoczona blichtrem, lecz tak naprawdę nikt nie potrafił powiedzieć jej, jaka jest naprawdę.
Szatynka wysłuchała jej wywodu do końca. Sama nie miała jeszcze narzeczonego i nie była świadoma tego, co przeżywa Chmielińska, ale jej rodzice coraz przychylniejszym okiem patrzyli na syna swoich znajomych jako na potencjalnego zięcia.
— Czy ja wiem, czy to małżeństwo będzie takie straszne? — spytała w końcu z powątpiewaniem i wzruszyła delikatnie ramionami. Perły przy jej szyi zakołysały się. — Sama mówiłaś, że ten twój narzeczony, nie wiem, jak się nazywa, jest całkiem miły.
— Nie rozumiesz? Ja go nie kocham. Ani ociupinkę. A poza tym, jest Prusakiem. Bona opowiadała mi...
— Tak, wiem, że opowiadała ci o tym, jacy ci Prusacy są źli i niedobrzy, ale pomyśl — zostaniesz żoną grafa [1], będziesz opływała w luksusy. Co rusz to nowe pierścionki, kolczyki, kolie... — westchnęła dziewczyna. — Żyć, nie umierać. — Amelia skrzywiła się, słysząc te słowa z ust przyjaciółki. Spodziewała się raczej wsparcia, a nie — popierania pomysłu jej rodziców. — Powinnaś się raczej zastanawiać, czy będzie dobrze wykonywał obowiązki małżeńskie, skoro dotychczas jest sam...
— Oliwio! — zawołała speszona rudowłosa. Policzki miała czerwone niczym buraki, a jej usta pozostały w kształcie litery „o". Nie mogła uwierzyć, że jej przyjaciółka rozmyślała o takich rzeczach. Jej samej nigdy one nawet nie przemknęły w myślach.
— No co? — Czerniacka wzruszyła ramionami. — Wstydzenie się takich tematów nie jest teraz modne. — Amelia prychnęła cicho, nadal z pąsowymi policzkami. — Amelio, w porównaniu do mnie, to ty będziesz miała bajkę — odparła nagle i nieznacznie się skrzywiła. — Ten cały Piotr nie jest wprawdzie jakiś szpetny, ale tak głupi, że na miejscu jego rodziców rozważyłabym przepisanie majątku albo na jakiegoś krewnego, albo na Kościół — wyznała z odrazą.
— Aż tak źle? — Chmielińska parsknęła śmiechem, co spotkało się z uniesionymi brwiami Oliwii, wyrażającymi jej dezaprobatę.
— Kłócił się ze mną ostatnio, że Ziemia jest płaska a Kopernik pisał brednie. A na koniec stwierdził, iż nie mogę mieć racji, bo jestem kobietą — fuknęła ze złością, odkładając gwałtownie filiżankę z niedopitą herbatą, która nieznacznie się z niej wylała. Oliwia bowiem ze wszystkich możliwych zbrodni najbardziej nie cierpiała dyskryminacji kobiet. Uważała, że powinny być one na równi z mężczyznami, gdyż — tak samo, jak i oni — niewiasty potrafiły czytać, pisać i myśleć.
— Jestem przekonana, że w wolnej Polsce nie będzie szowinizmu — oświadczyła z przekonaniem Amelia.
— Polska nigdy nie odzyska niepodległości, jeśli Polacy nie będą tego chcieli — skwitowała szatynka. — A tymczasem widzę, nawet na naszej ulicy, polskie dzieci mówiące po niemiecku. Zrozum, że na razie ludzie — pomimo tylu powstań — nie są gotowi na własne państwo. — Amelia odłożyła delikatnie swoją filiżankę i zacisnęła usta. Nie zgadzała się z opinią przyjaciółki, ale również nie chciała się z nią kłócić, a była pewna, że do tego by doszło, gdyby teraz jakoś to skomentowała.
Dla niej Polska była narodem bohaterów, cudownym królestwem z opowieści bony. Pamiętała, że te potajemne lekcje historii wysłuchiwała jak zaczarowana. Jej opiekunka potrafiła się rozwodzić po kilkanaście minut nad dynastią Piastów czy Jagiellonów. Amelia do dziś potrafiła wymienić większość bitew stoczonych przez jej walecznych rodaków. Momentami nie mogła uwierzyć, że oni i ci tchórzliwi, bratający się z wrogiem ludzie to ten sam naród.
***
Wizyta u Oliwii już dawno dobiegła końca i panna Chmielińska w tym momencie zasiadała do kolacji. Zdawała sobie sprawę z tego, że bal u Wachnerów zbliżał się wielkimi krokami i że prawdopodobnie nie będzie miała na nim partnera. Napełniało ją to smutkiem, gdyż, jak większość młodych panien, Amelia uwielbiała tańczyć. Wprawdzie mogła zawierzyć się szczęściu i liczyć na to, że trafi na jakiegoś samotnego kawalera, lecz szanse na to były niewielkie, jeśli nie żadne. Coraz częściej rozmyślała też o tym, czy nie mogłaby zabrać na to przyjęcie młodzieńca niebędącego jej narzeczonym. Na przykład pana Halczyńskiego... Przez te kilka tygodni spędzonych na wspólnej nauce wytworzyła się między nimi więź, nie tylko na płaszczyźnie nauczyciel — uczennica, lecz również: przyjaciel — przyjaciółka. Była pewna, że zgodziłby się jej towarzyszyć, gdyby go o to poprosiła. Zresztą, kto by odmówił uczestnictwa na tak wyrafinowanym przyjęciu?
Siadając na krześle, odetchnęła głęboko.
— Ojcze — zaczęła i nawiązała z mężczyzną kontakt wzrokowy; patrzył na nią z zaciekawieniem i uniósł brwi, dając jej znak, by kontynuowała swoją wypowiedź — Czy mogę zaprosić pana Halczyńskiego, by towarzyszył mi on na balu u państwa Wachnerów? — Pan Chmieliński przeszył najstarszą córkę przenikliwym wzrokiem. Ona zaś skuliła się nieznacznie, przewidując, że niedługo wybuchnie gniewem. Nic takiego jednak nie nastąpiło. Amelia podniosła wzrok, który skrzyżował się z ponurym wejrzeniem jej ojca. Mierzyli się tak przez chwilę, aż w końcu gosposia podała kolację.
— Nie — odrzekł krótko po chwili przerwy. Amelia z niesmakiem patrzyła, jak zawiązywał on serwetę pod swym podwójnym podbródkiem. Od zawsze dziękowała losowi, że — jeśli chodzi o figurę — ona i jej siostry wdały się raczej w smukłą matkę. Ona sama nie mogłaby przecierpieć posiadania takiej tuszy oraz — co gorsza — drugiego podbródka, który nadawał osobie posiadającej go dość nieprzyjemny wygląd.
— Tatku, kupisz mi kucyka? — zapytała Eugenia, wlepiając swe duże oczka w swego ojca. On zaś uśmiechnął się szeroko.
— Oczywiście, że tak, słoneczko — odpowiedział. — Kupimy działkę poza miastem, ogrodzimy ją, i kupimy ci kucyka.
***
Józef, powróciwszy z przyjęcia późnym wieczorem, padał z nóg. Mimo iż na chrzcie nie było żadnych potańcówek, był on zmęczony jak diabli i jedyne, o czym marzył, to o tym, by położyć się do łóżka, jeśli trzeba, to nawet w butach i w tej niewygodnej kamizelce, której nakrochmalony kołnierz uwierał go w szyję.
Wszedł do domu i skierował się wprost do swej sypialni. Przebrawszy się w koszulę nocną, usnął.
Gdy wstał, ziewnął donośnie i przeciągnął się. Oprzytomniał zupełnie dopiero wtedy, gdy usłyszał jakieś głośne rozmowy, które prowadzone były na parterze. Szybko przebrał się i — z rozwichrzonymi włosami — wpadł do salonu. Po drodze spotkał Kostka, który obrzucił go uważnym spojrzeniem.
— Zamierzasz zmienić pracę i zacząć zarabiać jako strach na wróble? — zapytał z drwiną. Józek zerknął pobieżnie na swój strój: rzeczywiście, nie wyglądał najlepiej. Lniana, szyta na chłopską modłę koszula była pomięta, podobnie jak spodnie. Co do butów nie miał zaś żadnego zastrzeżenia. — Ciesz się, że spotkałeś mnie, a nie jakąś cnotliwą panienkę, bo by się nie pozbierała po zobaczeniu takiej ilości golizny — zaśmiał się i szturchnął go delikatnie w tors. Brunet nieco nieprzytomnym wzrokiem popatrzył się na brata, a potem, ogarnąwszy, o co chodzi, zapiął pierwsze cztery guziki koszuli, o których najwyraźniej zapomniał przy ubieraniu się w pośpiechu.
— Na szczęście to tylko ty. Zapewne naoglądałeś się wystarczająco golizny, by ta cię brzydziła. — Józef ziewnął szeroko, ukrywając przy tym szeroki uśmiech, który nasunął mu się na twarz po zripostowaniu wypowiedzi brata.
— Na pewno więcej niż ty — parsknął śmiechem Kostek.
— Zdziwiłbyś się — mruknął Józek, tak, by Konstanty go nie usłyszał. Sprawy, które poruszała ta wypowiedź, nie dotyczyły bowiem z pewnością starszego brata Halczyńskiego.
Młodzieniec ruszył pewnym krokiem do salonu, oglądając się jeszcze za siebie, czy aby Kostek nie zawrócił i nie szedł za nim. Na szczęście nie. Nie byłby w stanie wytrzymać choćby minuty więcej prawienia o tych wszystkich nieważnych sprawach.
Przeczesał ręką włosy, by choć trochę poprawić swój wygląd. Nie wydawało mu się, że to pomogło, ale przynajmniej próbował.
W salonie zgromadzeni byli państwo Halczyńscy, a także Siergiej i gosposia Rita. W tym momencie nikt nic nie mówił, ale mimo wszystko w pomieszczeniu panowała napięta atmosfera. Dało to się wyczytać chociażby z twarzy Siergieja.
— Tak, jak mówiłem - odparł Jeremi Halczyński, pocierając nerwowo kark — nie mam jak wypłacić wam waszej pensji z tego miesiąca. — Józef zmarszczył brwi. Czyżby z Szarzynami było aż tak źle?
— Nic się nie stało — odparł Siergiej, a jego rosyjski akcent był mocniejszy niż zwykle. — Panie dobrodzieju, ciężko mi to mówić, ale muszę odejść. — Józek poczuł, że serce w nim zamiera. Siergiej, ten Siergiej, który zawsze był przy nich, służył dobrą radą, był zawsze pogodny... On miał odejść? Brunet, ukryty za ścianą, potrząsnął głową z niedowierzaniem. Stwierdził, że jeszcze się nie obudził i to jest tylko zły sen. Dla pewności uszczypnął się w ramię. Niestety, to nie był sen...
— Ale... Jak to? — spytał cicho pan Halczyński. Józek również wypowiedział to pytanie, tyle że w myślach. Trzy słowa: ale jak to? okraszone były goryczą, smutkiem i zaskoczeniem.
— Przez ostatnie trzy miesiące nie dostałem ani grosza wypłaty, Rita zresztą tak samo. My też potrzebujemy za coś żyć. Rozumiemy, że teraz są państwo w ciężkiej sytuacji, ale dostałem lepszą propozycję pracy.
— Ja również — wtrąciła Rita. Pan Halczyński zagryzł wargę ze złości. Tracił właśnie dwójkę najbardziej oddanych mu ludzi. Bolało go to, że od dawna traktował ich tak, jak swą własną rodzinę, a oni tak mu się odpłacili.
— Jasne. Idźcie — wysapał ze złością, podnosząc się z fotela. Mimo wieku, nadal był w niezłej formie, której zazdrościli mu niemal wszyscy jego rówieśnicy. — Jeszcze tu stoicie? — prychnął pogardliwie, po czym udał się do kuchni, gdzie do kryształowej szklanki nalał sobie ulubionej wiśniówki. Do pełna.
Skrzywił się nieznacznie, kiedy wypił wszystko na raz. Po kilku szklankach jednak i na to nie zwracał uwagi. Każda kropla alkoholu dawała mu ukojenie i pozwalała zapomnieć o problemach.
Po chwili do pomieszczenia wparował podenerwowany Józef. Był zirytowany tym, że wszyscy w tym domu uważali go za dziecko. Nikt nie chciał wytłumaczyć, o co dokładnie chodzi.
Nawet Małgosia jest pewnie poinformowana lepiej ode mnie! — pomyślał gniewnie i zrobił kolejny krok w kierunku Jeremiego. Po kuchni rozszedł się dźwięk plaśnięcia podeszwy buta o podłogę.
— Ojcze, co tu się dzieje? — zapytał, przybierając srogą minę. Przez chwilę myślał, że rodziciel go zignorował. Wpatrywał się tępo w jakiś papier; dopiero później spojrzał na syna. Był to jednak wzrok pełen smutku i poczucia winy, od którego nawet Józefowi zrobiło się ciężko na sercu. Jego ojciec, mimo iż był od zawsze okazem zdrowia, wyglądał teraz, przy tym stole, na co najmniej dziesięć lat starszego i przygnębionego życiem człowieka.
— To koniec Szarzyn — odparł, wybudziwszy się z tego dziwnego transu i podał Józkowi kartkę, którą dotychczas trzymał w dłoniach. Józefa zdziwił spokój, z jakim to mówił. Stwierdził, że to kolejna pijacka paplanina i otworzył zgięty na pół arkusz papieru.
Momentalnie zbladł. Wydawało mu się, że albo zaraz zemdleje, albo dostanie zawału, mimo swego młodego wieku.
— Nalej mi pełną szklankę — polecił i po chwili, nieustannie się krzywiąc, wypił całe naczynie wiśniówki, łamiąc tym samym swoje postanowienie o abstynencji.
_________________________________________
[1] graf - niemiecki odpowiednik hrabiego
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro