Rozdział 29. - Przyjęcie fatalne w skutkach cz.2
Antoine nie odstępował Marii Anny ani na krok. Chmielińska, mimo iż naprawdę jej to schlebiało, czuła się przytłoczona nadmiarem jego uwagi. Nieraz dawała mu znaki, że chciałaby pobyć sama — chociażby siadając podczas tańców — ale de Luynes-Chadon nie odstępował. Skłonny był przesiedzieć cały taniec obok niej, pomimo faktu, iż tuż obok znajdowało się wiele dużo piękniejszych dziewcząt, które tylko czekały na możliwość spędzenia czasu z kimś takim jak on. Z kimś, kogo niebieskie spojrzenie budziło panieński rumieniec, a uśmiech — motyle w brzuchu.
Młodszy de Luynes-Chadon z wyglądu wcale nie przypominał brata, choć był równie przystojny. Jedyne, co ich łączyło, to kształt twarzy, z tym, że Antoine miał nieco bardziej wystające kości policzkowe niż Théodore; brakowało mu również owej mądrości w oczach, którą zauważyła u jego brata Isabelle. Oczy Antoine'a — niebieskie niczym niebo w bezchmurny dzień — wyglądały jak oczy drapieżnika — zimne jak lód, bacznie obserwujące otoczenie w poszukiwaniu ofiary. Nawet kiedy się śmiał, pozostawały one beznamiętne, jak gdyby były osobnym organizmem, niezależnym od umysłu i emocji młodzieńca. Maria zauważyła to i przeraziła się. Miała wrażenie, że to spojrzenie zacznie pojawiać się w jej snach i to nie w tych przyjemnych, a w koszmarach, jako oczy mordercy planującego ją zabić. Najgorsze jednak, iż czuła je na sobie cały czas. I nie rekompensowały tego ani ciepłe jasnobrązowe włosy, ani uśmiechające się raz po raz różowe usta, wyglądające na tak miękkie i ładnie wykrojone, jakby stworzone do całowania.
— Zawsze chciałem być żołnierzem — odparł. Maria obróciła twarz w jego kierunku, by pokazać, że słucha go z uwagą. — Mój ojciec jednak powiedział, że nigdy mi na to nie pozwoli i że mam albo zostać księdzem, albo wybrać jakiś bezpieczny zawód, jak na przykład lekarz.
— Nie sądzę, by był to bezpieczny zawód. Lekarz może się przecież zarazić od pacjenta i umrzeć... — rzuciła krytycznie, ale jej rozmówca zdawał się jej nie słyszeć.
— Postanowiłem więc być bankierem i prowadzić bank razem z moim ojcem. Co prawda ten po jego śmierci przypada Théo, mojemu starszemu bratu, ale jestem pewien, że papa zapisze go mnie. Sam mówi, że mam ten fach w rękach, w przeciwieństwie do mego brata, który od zawsze jest zatopiony w lekturze i w marzeniach. Co za niepraktyczne podejście do życia... Za marzenia nie wykarmi przecież rodziny, nie to co ja. Wiesz, panienko, gdy jest się drugim synem w rodzinie, nie można liczyć na odziedziczenie zbyt dużej fortuny, więc muszę zarobić ją własnymi rękoma, tak, by mojej przyszłej żonie niczego nie brakło. Oraz gromadce moich dzieci. Marzę o licznej rodzinie, co najmniej pięciu zdrowych chłopcach i takiej samej ilości dziewczynek. Chociaż nie, dziewczynek może być mniej, bo odbije się to na moim portfelu w przyszłości, gdy będę wydawał je za mąż — zaśmiał się. Chmielińska posłała w jego kierunku wymuszony uśmiech. — Być może pomyślałaś w tym momencie, panienko, że jestem skąpy, co dla wtajemniczonego w genealogię mojej rodziny może być logiczne, zważając na to, iż ród de Luynes-Chadonów wywodzi się od kupców burgundzkich, którzy przybyli do Paryża przed wielką rewolucją z 1789 i którzy dzięki handlowi zdobyli szlachectwo, odzyskane później jedynie dzięki determinacji mojego dziada, François, a także na to, że matka moja również wywodzi się z kupieckiej rodziny, co prawda nie tak starej i poważanej, jak nasza, oraz nie tak bogatej i bez tytułu szlacheckiego, nie urągając oczywiście mym wujom, Louisowi i Antoine'owi, po którym — nawiasem mówiąc — odziedziczyłem imię, gdyż zmarł on zaledwie miesiąc po moich narodzinach, ale wiedz, że nie pozwoliłbym nigdy, by mojej żonie i dzieciom czegokolwiek brakowało.
Jakim cudem nie zapomniał on o tym, co mówił na początku, zważywszy na ilość dygresji, jaką stosował? — pomyślała ze zdumieniem, ale też z pewnym podziwem, Maria. Ona sama z pewnością zapomniałaby o temacie wypowiedzi już w połowie tego, co powiedział Antoine.
— Wszakże żona jest najpiękniejszą ozdobą męża, a dzieci — pociechą ojca, czyż nie? — dodał, podsumowując swą rozbudowaną myśl.
— Oczywiście. Ma pan rację, monsieur.
— Oprócz tego... — zaczął ponownie młodzieniec, ale nie dane mu było skończyć.
— Taniec się właśnie skończył, monsieur. Czuję, że jestem już wypoczęta i mogę ofiarować panu taniec, zgodnie z tym, co wpisał pan do mojego karneciku.
— Proszę poczekać jeszcze chwilkę. Dokończę tylko to, co zacząłem mówić, i możemy tańczyć. A więc, oprócz tego posiadam rozliczne zainteresowania, między innymi polowanie na zwierzynę w naszym rodzinnym wiejskim majątku w Burgundii, głównie na ptactwo i zające, chociaż większy zwierz też się trafił — kiedyś, na przykład, udało mi się wytropić i zabić dzika, którego skóra do teraz znajduje się w moim gabinecie jako trofeum myśliwskie. Wszyscy chwalą moje umiejętności łowieckie — mówią, że nikt tak nie włada sztucerem, jak ja. Swoją drogą, używam jednej broni od prawie dziesięciu lat. Dostałem ją od dziadka na urodziny, gdy byłem jeszcze małym berbeciem. W każdym razie, pomimo wieku, działa bez zarzutu, niemal jak nowa. Polowania nie są jednak moją jedyną pasją. Równie mocno kocham jazdę konną. Mam nawet swego ulubionego wierzchowca, gniadosza Gastona.
— To... Świetnie — odparła Maria, starając się zachować pogodny wyraz twarzy. Tak naprawdę z trudem powstrzymywała ziewanie. Nie podobało jej się to, że chłopak cały czas mówił o sobie. Nie zapytał nawet, jak ona się czuje, lub co lubi robić. Ponadto, nie chciała słuchać więcej o jego pasjach, a zwłaszcza o polowaniach. Uważała to za zbyt brutalne zajęcie, wszak wszystkie te zwierzątka niczym nie zawiniły.
— To najlepszy i najszybszy koń, jakiego kiedykolwiek widziałem. Nie chcę się przechwalać, ale niemal zawsze wygrywam z nim na zawodach, w końcu jestem znakomitym dżokejem...
Jego wywód został przerwany przez Józka, który, zauważywszy męki Marii, podszedł do niej i de Luynes-Chadona.
— Przepraszam, monsieur, ale czy mógłbym prosić moją czarującą szwagierkę o jeden taniec?
— Właściwie to... — próbował zaoponować Antoine, desperacko łapiąc dłoń Chmielińskiej, co ta przyjęła z lekkim oburzeniem.
— Oczywiście. Przepraszam pana, monsieur de Luynes-Chadon, ale z tego, co rozumiem, pan chwilowo nie tańczy. Obiecuję, że wrócę do pana natychmiast, gdy skończę — odparła dziewczyna i skierowała się wraz z Halczyńskim na parkiet, gdzie ludzie zaczęli już ustawiać się w pary. Maria zauważyła, że jej szwagier wyglądał na nienaturalnie zmęczonego i nie było to bynajmniej spowodowane oświetleniem sali, gdyż to — trzy olbrzymie, kryształowe kandelabry — miało się wybornie. Z Józkiem zaś ewidentnie coś się działo.
Przez cały ten czas przeżywał on bowiem rozmowę z Amelią. Od tego momentu nie odzywała się doń — owszem, tańczyli razem, lecz nieważne jak długo Józef by ją zagadywał, ona zaciskała mocniej wargi i udawała, że go nie słyszy.
Teraz zaś, tańcząc z obcym mężczyzną, śmiała się i raz po raz o czymś żywo opowiadała, co potwornie bodło dumę Halczyńskiego i napawało go zazdrością. Mężczyzna ów bowiem nie dość, iż posiadał przyjemną dla oka — zwłaszcza damskiego — aparycję, to jeszcze — żywo interesował się panią Halczyńską i wszystko wskazywało na to, że jeśli Józek czegoś nie zrobi, relacja ta nie pozostanie tylko platoniczna.
— Nie sądzisz, Mario, że Amelia jest wyjątkowo rozmowna przy tym człowieku? — zapytał Józek, myląc przez nieuwagę kroki.
— Na twoim miejscu miałabym na nią baczenie, kochany szwagrze. Nie wiem, co między wami zaszło, ale nie jesteś jeszcze świadomy, do czego potrafi posunąć się Amelia, by osiągnąć swój cel — oznajmiła, mając w pamięci owe momenty, gdy jej starsza siostra okazywała się po prostu zwykłą złośnicą; chociażby wtedy, gdy poskarżyła się na nią rodzicom w zamian za udaremnienie próby ucieczki.
— Co masz na myśli?
Maria nie odpowiedziała — posłała jeno uśmiech w jego kierunku i z powrotem skupiła się na tańcu.
W Józefie zaś zaczęły kotłować się wszystkie najgorsze myśli.
***
Zauważył, że tuż po skończonym tańcu Amelia — wraz z tajemniczym nieznajomym — wymknęła się na zewnątrz. Nie myśląc zbyt wiele, poszedł za nimi.
— Wyjątkowo ciepła noc, monsieur — odparła Halczyńska, cały czas patrząc się w oczy ów mężczyzny — nie uważa pan?
— W rzeczy samej, madame. I jaka piękna!
— Tak, te gwiazdy świecą niezwykle jasno... — westchnęła Amelia.
— Mam wrażenie, że pomimo ich mnogości, widzę je wszystkie w pani oczach — odparł pewnym tonem, jakby uwodzenie mężatek należało do jego codziennych zajęć.
Józek zacisnął dłonie. Miał ochotę pokazać temu lalusiowi, gdzie znajdowało się jego miejsce. Bo na pewno nie przy Amelii.
— Schlebiami pan — zachichotała kobieta, czym tylko zdenerwowała Halczyńskiego. Czy ona nie była świadoma jego zalotów? A może rzeczywiście miała dosyć męża? Serce Józka biło jak oszalałe. Nie mógł uwierzyć, że żona, którą tak bardzo kochał, zdradziłaby go z przypadkowym mężczyzną poznanym na balu. Miał nadzieję, że tym razem jego myślenie nie było słuszne.
Według Amelii jej towarzysz był przystojny. Na pewno wystarczająco, by Józef uznał, że nie jest jedynym mężczyzną na świecie. W dodatku, czym lepiej dla niej, zdawał się szczerze ją adorować. Zamierzała tylko odrobinkę wykorzystać jego uczucia... Wiedziała, że to nieco niemoralne, ale nie widziała innego sposobu przemówienia do Józka, niż rzucenie go na głęboką wodę. Tuszyła, iż wtedy się otrząśnie i zacznie doceniać, że ją ma.
Tak więc ucieszyła się, gdy — wychodząc na zewnątrz — ujrzała kątem oka, że jej mąż podążał za nią. I jak czaił się, ukryty w cieniu, zaciskając zęby z zazdrości, gdy była obsypywana komplementami przez innego. Czuła jednak, że to za mało. Pragnęła się pobawić jego kosztem jeszcze przez chwilę.
— Przepraszam, monsieur —zaczęła, przerywając wywód swego adoratora o rozwoju astronomii wprzyszłości — jednak nie rozumiem, dlaczego mielibyśmy wprzyszłości zasiedlić Księżyc. Proszę mi wybaczyć, jeśli się mylę, bo mam świadomość tego, jak głupiutka jestem, ale Ziemia jest przecież ogromna! — odparła, pod koniec spuszczając wzrok i trzepocząc nieśmiało rzęsami. Wiedziała, jak działa na mężczyzn zgrywanie niewinnej, nieśmiałej panienki i zamierzała wykorzystać swoje zdolności, jak tylko umiała.
— Nic się nie stało, madame —odpowiedział mężczyzna, podkręcając wąs. — Wręcz przeciwnie— pani pytanie jest bardzo trafne — po co mamy to robić, skoro dobrze nam na Ziemi? Otóż, droga madame Halczyńska,myślę, że za kilkaset lat nie będzie już wojen.
— Jak to? — zdziwiła się szczerze Amelia. Przynajmniej raz podczas tej konwersacji mogła nie ukrywać swoich prawdziwych uczuć. — Przecież skłonność do konfliktów istnieje, odkąd powstał człowiek.
— W istocie, jednak należy zważyć, iż w przyszłości konflikty pomiędzy państwami mogą przestać być opłacalne. Poszczególne kraje będą na tyle rozwinięte, że każda wojna byłaby zagrożeniem dla gospodarki, więc tym samym — groziłby im powolny upadek. Konflikty na mniejszą skalę wciąż się będą przytrafiać, to oczywiste, jednak nie będzie w nich dochodzić do przelewu krwi, nikt nie zginie od pojedynku, bo medycyna stanie się tak rozwinięta, że uzdrowią nawet umierającego. Ziemia zaczniesię przeludniać.
— Czy to źle? — Halczyńska przybrała zmartwioną minę. Nie czuła się dobrze z prowadzoną przez siebie gierką, starała się jednak zagłuszyć to świadomością, iż działa dla dobra swojego małżeństwa. Ukradkiem spojrzała w stronę Józka. Wciąż ją obserwował, więc przedstawienie musiało trwać dalej, mimo iż nie miała na nie ochoty. Żołądek skręcał się jej na myśl, że oszukuje własnego męża, a w piersiach momentami brakowało jej tchu, co skutecznie udawało się jej zamaskowywać głębokimi westchnieniami kierowanymi w stronę swego towarzysza.
Coś w głębi serca kazało jej odstąpić od tego mężczyzny, bo inaczej mogło to się źle skończyć. Ona jednak to zignorowała tak łatwo, jak swoje pozostałe przeczucia.
— Źle, madame.Człowiek stanie się dla człowieka wilkiem, dla własnego kąta zrobi wszystko, a w miejscach biedniejszych rozprzestrzenią się epidemie, których ludzie nie zwalczą, gdyż potrzebne leki nie będądostępne.
— To straszna wizja...
— W rzeczy samej. Dlatego też kolonizacja Księżyca, który nie jest tak odległy od Ziemi, wydaje się sensowna.
— Dziękuję, że pan mi to wyjaśnił. Teraz wszystko rozumiem — odpowiedziała Halczyńska, wciąż kokietując swego towarzysza spojrzeniem. — Przepraszam, monsieur, za bezpośredniość, ale zauważyłam, że pański halsztuk jest krzywo zawiązany. Jeśli by pan chciał, mogłabym go poprawić.
— To miło z pani strony, madame — odparł mężczyzna, patrząc przez cały ten czas na jej piersi, które od czasu urodzenia Wiktora były nieco pełniejsze. Amelia poczuła się zdegustowana. Musiała przyznać, że Józek nigdy jej tak nie traktował. Szybkim ruchem poprawiła szal spoczywający na ramionach, co odwróciło jego uwagę od jej wdzięków i sprawiło, że skierował swój wzrok wyżej. Halczyńska poprawiła mu halsztuk, nie zapominając o delikatnym, wyglądającym jak drobna czułość, muśnięciu kamizelki. — Bardzo pani dziękuję — dodał łagodnym tonem. Znajdował się tak blisko, że Amelia czuła ciepło jego wydechu na policzku. Delikatnie się odsunęła. Nie chciała bowiem przekroczyć granic i sprawić, by pomyślał o jej towarzystwie jako o czymś innym niż niewinnym flircie.
— Jest mi zimno. Możemy wracać do środka? — zapytała uprzejmie, czując, że cel został osiągnięty. Wiedziała, że jej mąż i tak kipiał z zazdrości, a nie chciała wystawiać jego cierpliwości na jeszcze większą próbę. Była pewna, że gdyby pozostała na zewnątrz, w niedługim czasie doszłoby do konfrontacji Józka i jej adoratora.
Nie myliła się — Józef, zobaczywszy, jak Amelia flirtowała z ów mężczyzną, miał ochotę wstać i rzucić się na niego. Jego krew wrzała, a żołądek — zawiązany w supeł swoim skomplikowaniem przypominającym węzeł gordyjski — domagał się rozwiązania, tyle że bez pomocy miecza. Jednocześnie Halczyński poczuł głębok izawód. On i Amelia byli już małżeństwem przez ponad rok i mieli wspólne dziecko. Wydawało mu się, że to do czegoś zobowiązywało. Tymczasem ona podeptała i to, i fakt, że jej ufał. On nigdy jej nie zdradził, od momentu, w którym wyznali sobie miłość, była jego jedyną kobietą. Miał wrażenie, że wydarzyło się to wieki temu. Poznań, praca u Chmielińskich, dom... Teraz było to dlań niczym na wpół zapomniany sen, którego szczątki nie wystarczały do opowiedzenia go. Czy powinien w takim razie wciąż darzyć Amelię taką samą miłością i zaufaniem jak kiedyś, skoro ich relacja zdawała się istnieć w innym życiu?
Odkąd przyjechali do Paryża, nie potrafili znaleźć wspólnego języka. Wciąż się kłócili lub nie odzywali do siebie. On miał swoje wymarzone studia. Według niego to samo przez się tłumaczyło jego brak czasu. Wykłady trwały do późna, a gdy wracał do domu, jedyne, na co miał ochotę, to sen. Amelia tego nie rozumiała. Ciągle domagała się jego uwagi, momentami wręcz przesadzała, jeśli chodziło o tę kwestię. Któregoś dnia, gdy Józek przygotowywał się do egzaminu, przyszła do jego sypialni i jak gdyby nigdy nic zaczęła się rozbierać, mówiąc, że już bardzo dawno nie wypełniali obowiązków małżeńskich. Halczyński do tej pory czuł wyrzuty z powodu tego, co jej wtedy powiedział. Kazał jej skończyć tę błazenadę i się ubierać, a gdy ona próbowała go ponownie uwieść, odrzekł, że brzydzi się nią i nie chce jej brać w ten sposób, co przyjęła ze łzami w oczach.
Co, jeśli tego wieczoru chciała się odwdzięczyć za ten i za inne podobne momenty, kiedy ją odtrącił?
Wszystko wokół zdawało się szeptać szyderczo rogacz, jednak Józef bał się przyznać tym odgłosom rację. Ten mężczyzna, kimkolwiek by nie był, wiedział, że Amelia miała męża, a mimoto bezwstydnie patrzył się tam, gdzie nie powinien. Gdyby nie to, że Halczyński bał się publicznego ośmieszenia (w końcu nic takiego się nie wydarzyło), natychmiast wstałby i wyzwałby tego zbyt śmiałego amanta na pojedynek, o ile jego przeciwnik również chciał złamać prawo. Mógł jednak nie wyjść z niego zwycięsko, gdyż broń nie stanowiła nigdy przedmiotu jego zainteresowań. Umiał odróżnić rewolwer od sztucera, wiedział, czym się owe rodzaje uzbrojenia cechowały, ale nie potrafiłby strzelić do człowieka. Nie po to chciał zostać lekarzem, by zabijać. Ucieszył się, widząc, jak jego żona zareagowała na to zachowanie. Być może wcale nie chciała go zdradzić?
Nadzieje te jednak legły w gruzach, gdy Halczyński ujrzał, jak Amelia wciąż się wdzięczyła do idącego obok niej człowieka. Gdy zaś zobaczył, jak ten mężczyzna wziął ją pod rękę, wracając z nią do środka, niemalże zawył z bólu. Zastanawiał się, jakim cudem medycyna nie skupiała się na problemach wewnątrz duszy człowieka, skoro występowały one tak powszechnie. Każdy bowiem — chociaż raz w życiu — przeżył takie chwile, kiedy wszystko zdawało się wstrętne bądź nijakie i nic go nie cieszyło — nawet jego ulubiona rzecz zdawała się szara i przygnębiająca...
Dreszcz przebiegł po plecach Józka, gdy Amelia i ten jej, pożal się Boże, adorator przeszli tuż obok niego.
Spojrza łna niego zawistnie i ledwo stłumił pogardliwe prychnięcie. Gdyby jego żona miała przynajmniej na czym zawiesić oko! Tymczasem ten, którego wybrała na swojego towarzysza, niczym nie wyróżniał się z towarzystwa, chyba że tytułem, lecz Halczyńskiemu nie było nic na ten temat wiadomo. Nie za gruby, nie za chudy, raczej niski niż wysoki, z mysimi włosami i lekkimi zakolami... Niechby mu dała trzy dni, znalazłby jej dziesięciu takich kochasiów na paryskich ulicach!
— Nonsens, proszę pana. Wcale nie jest ciepło — odpowiedział aksamitny głos należący do Amelii.
Chwilę później oboje się roześmiali.
— Dziękuję panu za miłe towarzystwo, ale obawiam się, że muszę poszukać męża — oznajmiła Halczyńska. Mężczyzna zmarszczył brwi. Liczył na coś więcej niż bycie miłym towarzystwem.
— Nie rozumiem — mruknął cicho.
— Czego, monsieur?
— Nieważne, madame — odparł z uśmiechem i ruszył w swoją stronę.
***
Isabelle, siedząc w głębokim fotelu obok Théodore'a, czuła się nieco dziwnie. Towarzyszyły im jedynie książki, uparcie milczące na półkach regałów. Swoją drogą, mademoiselle d'Ombresée nigdy nie podejrzewałaby de Luynes - Chadonów o takie zamiłowanie do czytelnictwa. Antoine, którego miała okazję wcześniej poznać, zdawał się jej tępym młodzieńcem stawiającym wszelakie sporty wyżej niż naukę; z Théodorem zaś rozmawiała zaledwie dwa razy i to nigdy na temat książek czy innych zainteresowań. Jeśli chodziło o resztę członków owej rodziny, matka chłopaków była pustą lalką dbającą tylko o wygląd, a ich ojciec ciągle pracował, więc nie miał czasu na czytanie.
— Kogo to książki? — zapytała nagle dziewczyna, przerywając martwą ciszę.
— Głównie moje — odparł nieco zmieszany Théodore, a na jego lico wstąpił ledwo zauważalny rumieniec — trochę jest też papy, ale wie pani, jak to jest, gdy często się podróżuje... — urwał i spojrzał przepraszającym wzrokiem na Belle. — Rozgadałem się zbytnio, przepraszam.
— Nic się nie stało — odparła Isabelle i posłała w jego kierunku uśmiech, który został odwzajemniony.
— Chce pani coś poczytać? Obawiam się jednak, że nie mam dzieł, które pani lubi, mademoiselle. To znaczy... — Odchrząknął z zakłopotaniem. — Nie czytuje się u nas literatury kobiecej.
— Ma pan Rousseau? Albo Dumasa?
— Mam. Czyta pani Dumasa, mademoiselle? — spytał Théodore ze zdumieniem. Co prawda, nie znał zbyt wielu czytających kobiet (w ogóle nie znał zbyt wiele przedstawicielek płci pięknej), nad czym ubolewał, lecz jak dotychczas wszystkie z nich zaczytywały w romansach. Nawet jego maman, która nie cierpiała książek, kazała sobie kupić "Dumę i uprzedzenie" pani Austen; co prawda porzuciła ją po przeczytaniu kilku stron, ale sam fakt, że sięgnęła po coś innego na żurnal, był dla de Luynes - Chadona zadziwiający.
— Czytam, aczkolwiek nie jest to mój ulubiony autor.
— A kto nim jest?
— A dlaczego pan pyta?
— Proszę mnie nie trzymać w niepewności, mademoiselle — powiedział cicho, patrząc się prosto w jej oczy. Isabelle spuściła wzrok pierwsza. Mimo że siedzieli oni w oddzielnych fotelach oddzielonych od siebie co najmniej o łokieć długości, miała ona wrażenie, jakby Théodore był tuż obok niej. — Rani pani tym samym moją duszę mola książkowego.
— Jest pan bardzo dociekliwy, monsieur — szepnęła karcącym tonem Belle. — Odpowiem panu na to pytanie pod warunkiem, że odpowie pan na moje.
— Niech tak będzie — zgodził się młodzieniec, nie spuszczając z niej wzroku. — Czy teraz pani powie?
— Skoro nie mam wyjścia... Wiem, że nie jest to zbyt ambitna literatura, ale najbardziej lubię powieści sióstr Brontë, a w szczególności "Jane Eyre" — odrzekła, szybko zerkając w kierunku swojego towarzysza, by zobaczyć jego reakcję. Przelotne spojrzenie przedłużyło się jednak i zamieniło w obserwowanie de Luynes-Chadona, który również wpatrywał się w nią bez słów. Czuła, jak w jej klatce piersiowej rozprzestrzenia się przyjemne ciepło, którego obszar powiększał się wraz z uśmiechem Théodore'a. Nie wiedziała, jak miała określić ten grymas — z jednej strony był lekko kpiący, lecz z drugiej — miała wrażenie, że zauważyła w nim pewne uwielbienie względem swojej osoby. To jednak nie miało sensu. Dlaczego taki człowiek jak on miałby uwielbiać właśnie ją? Nie znalazła żadnego konkretnego powodu, więc szybko wyparła tę opcję. Z pewnością był to szyderczy uśmiech. Kpił z niej, ponieważ czytała Brontë, mimo że przed momentem deklarowała, iż preferuje Dumasa. — Teraz proszę odpowiedzieć na moje pytanie. Dlaczego nigdy pana tutaj nie spotkałam, choć nieraz byłam z moją maman w odwiedzinach u pańskiej rodziny? — Uśmiech znikł z jego twarzy. Zastąpił go pochmurny wyraz, który mógł oznaczać tylko, iż to pytanie było niewygodne.
— Cóż... Często podróżuję.
— W interesach? — spytała się Belle, zaciekawiona tym, jak to wygląda. Wiele bowiem słyszała o owych szumnych "interesach", czytała o nich, ale z chęcią usłyszałaby o tym temacie więcej od osoby, która się na tym zna.
— Nie całkiem, ale... Uznajmy, że tak — zawahał się, przegryzając lekko wargę. Denerwował się. Tylko czym? Na to pytanie Isabelle nie potrafiła znaleźć odpowiedzi.
— Czym się pan zajmuje? — ciągnęła temat. Szczerze mówiąc, nie wiedziała, jakie rezultaty pragnęła osiągnąć. Nie mogła jednak ot tak porzucić rozmowy, gdyż zostałoby to uznane za niegrzeczne. A nie chciała, by Théodore uznał ją za kogoś niewychowanego, nawet jeśli mówiła tak o niej jej matka.
Ruszył się niespokojnie. Belle zadrżała lekko, bojąc się, że de Luynes-Chadon odpowie, że to nie jej sprawa i każe jej wyjść.
— Być może dowiesz się wkrótce, mademoiselle — odparł, nieświadomie przechodząc z nią na "ty". Spodobało jej się to. — Na razie jednak nie czuję się na siłach, by o tym mówić. Proszę mi wybaczyć. Uprzedzając dalsze pytania: podróżuję głównie do Szwajcarii i Włoch.
— Oczywiście, skoro czułby się pan niekomfortowo, mówiąc o tym... — bąknęła cicho Isabelle, spuszczając wzrok. Nie miała pojęcia, co sobie wyobrażała. Że opowie jej o swoich problemach? Jej, obcej osobie? Byłoby to co najmniej dziwne. — Nie chciałam bynajmniej poruszać przykrych dla pana tematów, po prostu od zawsze marzę o podróżowaniu do dalekich krain, mimo iż wiem, że to nigdy się nie spełni. — Na jej twarzy pojawiła się błoga mina. Nie wiedziała, co ją podkusiło do mówienia o tym, co chciałaby robić. I tak nikogo to nie obchodziło.
— Dlaczego tak pani uważa? — zainteresował się nagle Théodore, wpatrując się w twarz swej rozmówczyni. Belle czuła na sobie to intensywnie zielone spojrzenie, które nieco ją onieśmielało, a jednocześnie miało w sobie coś przyciągającego, co nie pozwalało odwrócić wzroku od oczu jego posiadacza.
— Jestem kobietą. Nie mam swojego paszportu, a jaki mężczyzna chciałby, żeby jego żona włóczyła się po świecie? Zapewne mój przyszły mąż nawet nie wziąłby mnie ze sobą w czasie swojej podróży.
— Musi mi pani wierzyć na słowo, że gdyby była taka możliwość, byłaby pani moim pierwszym wyborem na liście towarzyszek podróży. Niestety, nie mogę tego uczynić.
— Mnie także jest szkoda, monsieur. Jestem pewna, że wspaniale spędzilibyśmy czas, podróżując. Och, marzył pan kiedyś o odkryciu dalekich krain? Albo takich cudów jak Wodospad Wiktorii?
— Raczej nie preferuję tak dużych odległości od Paryża, chociaż nigdy nic nie wiadomo — być może kiedyś się przekonam — roześmiał się. — Jestem jednak zdania, iż najpierw trzeba te rzeczy najbliższe, często nawet leżące w naszym polu widzenia.
— O jakim miejscu pan mówi? Czy to jakaś urokliwa wioska pod Paryżem? — zaintrygowała się Isabelle.
— O nie, mademoiselle! Coś o wiele piękniejszego od wioski. Dotychczas widziałem to tylko przelotnie, lecz za każdym razem mam wrażenie, iż jest to dużo bardziej urokliwe niż jakikolwiek zakątek na świecie. Nawet Wodospad Wiktorii nie wywołuje tak wielu jednoczesnych uczuć w duszy jak wspomniany widok.
— Proszę powiedzieć, co to jest...
— Nie mogę, mademoiselle, bo popsuję pani zabawę — odparł żartobliwie.
W tym momencie ktoś zapukał do drzwi biblioteki. Isabelle początkowo chciała się ukryć, by nikt nie snuł błędnych teorii na temat jej i Théodore'a, ale de Luynes-Chadon wyraźnie powiedział, że nie ma czym się niepokoić. Siedziała więc spokojnie w fotelu.
Tajemniczą personą u drzwi okazał się kelner niosący tacę z brandy i szampanem.
— Szampan? — rzuciła Belle w przestrzeń i zmarszczyła brwi.
— Powiedziała mi pani, że nie lubi brandy, a ja nie lubię pić bez towarzystwa — odrzekł Théodore, nie odrywając od niej wzroku.
— Nie wiem, czy powinnam, monsieur — powiedziała zmieszana mademoiselle d'Ombresée. Bała się, jak zareaguje matka, gdy dowie się, że jej córka piła. Wiedziała, że będzie zgorszona, być może da jej szlaban i zakaże wychodzić z domu lub — co gorsza — widywać się z Théodorem, który doprowadził ją do tego stanu. Na myśl o tej możliwości poczuła dziwny ucisk w gardle. Tym dziwniejszy, iż wiedziała dobrze, że poznała tego mężczyznę zaledwie kila godzin temu. Miła jednak wrażenie, jakby znała go od co najmniej kilku lat. Czuła się wyśmienicie w jego towarzystwie, mogła z nim rozmawiać na niemalże wszystkie tematy i chyba on też ją lubił.
A przynajmniej tak jej się zdawało. Co, jeśli były to tylko pozory, a tak naprawdę chciał się jej jak najszybciej pozbyć? Gdyby okazało się to prawdą, z pewnością by ją to zraniło. Nie była tak nieczuła, jak wiele osób myślało, że jest; potrafiła kochać, lubić, nienawidzić tak samo jak inni ludzie, tyle, że ona nie obnosiła się z tym publicznie i wolała zachować swoje uczucia dla siebie, w przeciwieństwie do jak niektórych z jej znajomych, które wszem wobec rozpowiadały, że zostały poszkodowane, ponieważ papa nie kupił im nowej toalety na bal czy raut. Co zdolniejsze potrafiły się nawet rozpłakać na zawołanie, powodując litość u innych.
— Nonsens, mademoiselle — rzucił de Luynes-Chadon, nalewając szampana do wysokiego kieliszka, a brandy — do szklanki ozdobionej uroczymi rzeźbieniami. — Skoro raz dostała pani pozwolenie od papy, myślę, że drugi raz też by się zgodził. — Zniżył swój głos, który brzmiał teraz niezwykle kojąco.
Isabelle nieśmiało wzięła od niego kieliszek. Miała wrażenie, że uwierzyłaby we wszystko, co mówił, nawet gdyby próbował przekonać ją, że ziemia jest płaska. Serce zaczęło jej bić z zabójczą prędkością, gdy jego dłoń przypadkowo musnęła jej palce przy podawaniu szampana. Bała się, że Théodore to zauważy, jednak nic takiego się nie stało. — Nasze zdrowie, mademoiselle.
— Nasze zdrowie, monsieur — powtórzyła niepewnym tonem Belle i również podniosła kieliszek, po czym zaczerpnęła łyk trunku.
***
Józek czuł się rozgoryczony występkiem Amelii. Nawet w najśmielszych snach nie przypuszczał, że skłonna była do takich czynów. Owszem, wciąż ją kochał, jednak czy mógł nazwać to uczucie pełną i szczerą miłością, skoro w jego sercu zamiast zaufania kwitła złość i zazdrość? Być może w tym momencie, w którym myślał o żonie, ta leżała na łóżku wraz z tamtym mężczyzną, drwiąc z niego. Być może perfidnie go obmawiała, opisując, jakim fatalnym jest małżonkiem. Przed wyjściem na bal powiedziała, że chciała żyć z nim, a nie obok niego. Co, jeśli zmieniła zdanie? Jeśli się rozmyśliła? Może poznała kogoś, kto — według niej — bardziej nadawał się do roli męża niż on. Nie mógł jednak dać jej tej satysfakcji. Postanowił się odegrać — w najbardziej perfidny, ale chyba jedyny sprawiedliwy sposób. Skoro ona go zdradziła, on też to zrobi.
Pewnym krokiem wszedł na salę balową, gdzie zaczął żałować swej abstynencji. W tym momencie lampka lub dwa wina dobrze by mu zrobiły. I tak czuł się źle z tym, co sobie umyślił, nie mógł jednak pozwolić Amelii triumfować.
Rozejrzał się i zobaczył dziewczynę siedzącą samotnie na sofie. Nie była brzydka — złote włosy okalały jej okrągłą i rumianą twarzyczkę, a oczy, choć posyłały gromy w kierunku tańczących już par, miały ładną, fiołkową barwę.
Postanowił spróbować.
— Dobry wieczór, mademoiselle — odparł, kłaniając się kurtuazyjnie. – Czy byłaby pani skłonna ofiarować mi choć jeden taniec w karneciku?
— Pyta pan z litości? — W jej oczach pojawiły się łzy. — Jeśli tak, proszę odejść. Nie chcę pana litości. Nie chcę niczyjej litości! — zawołała. — Jeśli to on pana przysłał, żeby zagłuszyć swoje wyrzuty sumienia, niech pan powie od razu.
— Kto miał mnie wysłać? — zapytał Halczyński z głupią miną. Niczego nie rozumiał z zaistniałej sytuacji.
— Mathieu, mój były narzeczony! — wyjaśniła, widząc, iż Józek rzeczywiście o niczym nie wiedział. — Zerwał zaręczyny zanim jeszcze je ogłosiliśmy. A teraz tańczy z tą czarnulką w sukience z dekoltem tak głębokim, iż stanowi on połowę jej toalety, i patrzy na nią tak, jak nigdy nie raczył zerknąć na moją osobę — wycedziła.
— Cóż, nie wygląda pani na ukontentowaną....
— Na ukontentowaną, monsieur? Ja jestem zbulwersowana! I tak, możemy zatańczyć, chociaż moje umiejętności taneczne daleko odstają od tego, co prezentuje ta...ta...ta kusicielka, wywłoka okradająca ludzi z narzeczonych — odparła, pochlipując. — Ma... Mam na imię Li... Lisette. Lisette de Bor...Borsoin. Przepraszam pana za to... — Odetchnęła głęboko. — To tylko emocje. Możemy tańczyć.
— Teraz? — zdziwił się Józef, obserwując wirujące na parkiecie pary.
— Tak. I najlepiej by było, gdybym wpadła wprost w ramiona Mathieu.
— Jeszcze jakieś życzenia, mademoiselle? — sarknął Józek. Miał już powoli dosyć irytującego zachowania kobiety. — Może nakażę mu powrót do pani, wysyłając listy z pogróżkami? — bąknął, jednak nie spodziewał się, iż Lisette potraktuje to poważnie.
— Naprawdę? Zrobiłby to pan? — zapytała, a jej oczy rozbłysły od entuzjazmu. Halczyński pomyślał, iż były naprawdę ładne — duże oraz otoczone gęstymi i całkiem ciemnymi, jak na jasne włosy, rzęsami. Ich właścicielka jednak zdawała się mieć okropny charakter. Na siłę robiła z siebie ofiarę postępowania narzeczonego, wciąż płakała i była żadna zemsty na ukochanym, niemal jak on. Stwierdził, iż owa ostatnia cecha mogła okazać się pożyteczna i że dokonał dobrego wyboru partnerki w tym, co za niedługo zamierzał uczynić.
— Niestety, mademoiselle... Mam jednak o wiele lepszy pomysł.
— Jaki? — zaciekawiła się mademoiselle de Borsoin.
— Dowie się pani w swoim czasie. Niespodzianki bez elementu tajemnicy nie są niespodziankami.
— Uwielbiam niespodzianki! — pisnęła Lisette z radości, ale — na szczęście — jej krzyk został stłumiony przez gwar dookoła. — Papa często mi sprawiał niespodzianki: nowe suknie, książki...
Chyba z obrazkami — prychnął drwiąco Józek w myślach.
— Jestem przekonany, iż będzie pani zadowolona — zapewnił z uśmiechem na ustach, a panna de Borsoin przyklasnęła z radości.
Czuła, że obecność bruneta przyniesie jej wiele korzyści; już teraz zobaczyła bowiem, iż jej były narzeczony, ujrzawszy ją w jego towarzystwie, zgubił krok w tańcu.
— Proszę mi wybaczyć, ale z kim mam przyjemność rozmawiać?
— Och, to ja proszę o wybaczenie... Zapatrzyłem się w pani piękne oczy do tego stopnia, iż całkowicie o tym zapomniałem. Józef Halczyński — oznajmił, podnosząc do ust jej drobną dłoń.
— Miło pana poznać, monsieur . — Lisette uśmiechnęła się zalotnie.
Wiemy już, że bal sporo namiesza w życiu bohaterów... Została nam jednak jeszcze jedna część tego rozdziału, a więc sporo może się wydarzyć. Jak myślicie — Józek zrealizuje swój plan czy z niego zrezygnuje? Jestem również ciekawa, jak oceniacie braci de Luynes-Chadonów, zwłaszcza, że będą się nam oni przewijać w najbliższych rozdziałach ;).
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro