Rozdział 21. - Problemy rodzinne
Józek był niezmiernie zdziwiony, gdy matka Amelii poprosiła go do siebie. Bał się, gdyż od ucieczki jego i Amelii dzieliło ich zaledwie kilkanaście dni. Gdyby teraz coś poszło nie tak, powtórna szansa na to mogłaby się nigdy nie nadarzyć.
Tym bardziej zdziwił się, gdy pani Chmielińska poprosiła go, by usiadł, i spokojnym tonem, odrzekła, iż wie o wszystkim.
— Chcę, jako matka, mieć pewność co do pańskich zamiarów wobec mojej córki — odrzekła, patrząc mu niespokojnie w oczy. Coś w wyglądzie jej twarzy się zmieniło; nie wyglądała tak, jak wtedy, gdy Józek po raz pierwszy przekroczył próg domostwa państwa Chmielińskich. I nie była to zmiana wyłącznie fizyczna — owszem, dzięki nagłej utracie wagi pani domu miała teraz bardziej wystające policzki i bledszą cerę, lecz nie o to chodziło. Przede wszystkim na jej twarzy pojawił się dziwny wyraz słodko-gorzkiej satysfakcji.
— Zapewniam panią, że moje zamiary wobec Amelii są poważne. Mamy zamiar się pobrać.
— Och... — wyrwało się zaskoczonej pani Annie. — Czy jesteście już zaręczeni? — Józek pokiwał głową.
— Proszę o wybaczenie, że nie poprosiłem o państwa zgodę, jednak w tej sytuacji...
— Rozumiem, chłopcze, rozumiem — odparła pani Anna z pobłażliwym uśmiechem. — Jeśli o mnie chodzi, masz moje błogosławieństwo.
— Dziękuję — powiedział z widoczną ulgą Józef. Bał się, że pani Chmielińska w ostatniej chwili oznajmi, iż Amelia nigdzie nie jedzie, a jego samego wyrzuca z pracy. Nie przeżyłby tego. Był przekonany, że wtedy albo by porwał swą ukochaną, albo skończyłby sam ze sobą.
— Pomogę wam — zaoferowała. — Teoretycznie, Amelia ma jechać do Hanoweru następnego dnia po ślubie przyjaciółki, na którym będzie druhną.
— Ach, tak, wspominała o tym — wtrącił Halczyński podekscytowanym tonem. Cieszyło go to, że już wkrótce będzie mógł powiedzieć o Amelii "moja żona". — Więc jak to zorganizujemy?
— Cierpliwości, młody człowieku — zaśmiała się serdecznie pani Anna, a śmiech wygładził nieco jej zmarszczki powstałe w ostatnich miesiącach. Niestety, ślad po jej dawnej urodzie pozostał znikomy, głównie za sprawą ciągłego zmartwienia. Na głowie pojawiły się siwe włosy, na twarzy zmarszczki, a piersi nie były już tak jędrne i duże jak przedtem. Nie dziwiła się mężowi, że odtrącił ją ze względu na wygląd. Jej zdaniem zaczęła przypominać szpetną matronę, choć oczywiście do tego stanu rzeczy jeszcze w ogóle nie doszło. — Już mówię, jaki mam pomysł. Otóż, mojego męża nie będzie wtedy w domu. Swoją drogą, trzeba mieć tupet, żeby nawet nie pożegnać się z własną córką... — prychnęła drwiąco i jakby z naganą. — Mniejsza z tym — dodała, widząc pytającą minę Józka. Przypuszczała, że młodzieniec nic nie wiedział o zdradzie, jakiej dopuścił się jej małżonek. Nie wiedziała, jak bardzo się pomyliła i że Józef był jedną z pierwszych osób, które się o tym dowiedziały... — Najpierw weźmiecie ślub. Później — razem lub osobno — dotrzemy na stację kolejową, skąd pojedziecie dyliżansem do Krakowa. Sugerowałabym raczej tę drugą opcję. Ty byś czekał na stacji, ja przyjechałabym razem z Amelią. I to tyle. Należy jednak pamiętać o tym, żeby zabrać ze sobą pewną ilość gotówki na ewentualne łapówki. Nie mam pewności, czy Andrzej nie wyślę wraz ze mną kogoś, kto później mógłby zdać mu relację.
— Rozumiem — mruknął Józek. Przez sekundę zaczął zastanawiać się, czy będzie go stać na taki wydatek, lecz po chwili przypomniał sobie, że nie musiał już oszczędzać każdej zarobionej monety. Zwłaszcza, jeśli sprzedałby swoje mieszkanie, co miał w zamiarze. Wahał się tylko, czy kwestia pozostania we Francji była pewna. Równie dobrze mógł on się rozmyślić bądź wypadki losowe sprawiłyby, iż musiałby wrócić.
Osobną kwestią było też przywiązanie. W swoje nowe lokum zainwestował bowiem całkiem dużą sumkę, by wyglądało ono przytulnie. Kupił nawet pianino, żeby — w razie gdyby tam zamieszkali — Amelia na nim grała. Zdecydowanie miała do tego talent, czego nie można było powiedzieć o rysunkach, a raczej o bohomazach, gdyż inaczej nie dało się ich określić.
— Zatem, jak mniemam, jesteśmy w kontakcie — odparła pani Anna i wstała z krzesła, dając znak, że rozmowa została skończona.
— Zgadza się — potwierdził Józek, podawszy swój nowy adres. — Mam jeszcze jedno pytanie.
— Tak?
— Czy mógłbym zabrać Amelię na przejażdżkę? Chciałbym przedstawić ją moim rodzicom. — Odruchowo strzelił palcami, rumieniąc się. W końcu przedstawienie wybranki życia rodzicom było pewnym kamieniem milowym. A kiedy miał przyjść na to czas, jeśli nie przed rychłym ślubem?
Cisza zaś, która nastała po wypowiedzeniu jego pytania, przyprawiała go o dreszcze.
— Oczywiście — odpowiedziała po chwili pani Chmielińska, na co Józek ucałował ją z galanterią w rękę i pożegnał się.
***
Chwilę później narzeczeni zmierzali już do poznańskiego mieszkanka państwa Halczyńskich. Józek miał tylko nadzieję, iż rodzice nie spowodują, że będzie musiał się wstydzić. Kompromitacji przed Amelią chyba by im nie przebaczył.
Zapukał do drzwi. Otworzyła im pani Cecylia.
— Józinek, kochanie! — zawołała, czule go obejmując. Nikomu nie chciała się przyznać, lecz to młodszy syn był jej oczkiem w głowie. Jej zdaniem Kostek za bardzo wdał się w ojca. Józek zaś miał ambicje i plany — do tego był najmłodszy, o ile nadal mogła tak mówić o niemalże trzydziestolatku. — Wchodź, niedawno przyjechał Kostek. Pomyślałby kto, żeście się zmówili — zaśmiała się. Józek przełknął ślinę ze stresu. Bał się reakcji brata. Żywił nadzieję, iż nie wymyśli on nic głupiego. — Dawno nie odwiedzałeś swojej matuli, tylko ciągle byłeś zajęty pracą albo nowym mieszkaniem...
— Mamo... Nie przyjechałem sam — oznajmił bez zbędnych ceregieli Józef i Amelia, jakby wyczuła odpowiedni moment, stanęła obok niego. Wcześniej stała w pewnej odległości, nie wiedząc, co ma uczynić. — Amelio, to jest moja mama. Mamo, to jest Amelia — moja narzeczona.
— Dzień dobry — przywitała się nieśmiale Chmielińska i spłonęła rumieńcem pod czujnym, lecz również czułym, spojrzeniem pani Halczyńskiej.
— Witaj, dziecino, witaj — oznajmiła z uśmiechem pani Cecylia. — Wejdź, proszę cię, do środka, bo po pierwsze kwiecień jeszcze mroźny, a po drugie przez próg witać się nie wypada. A ty — zwróciła się do Józka — czemu pozwoliłeś, by panienka stała w mrozie, miast od razu ją prosić?
— Ja... — zaczął zmieszany młodzieniec, na co Amelia cichutko zachichotała. Pytanie jednak pozostało bez odpowiedzi, gdyż Józek — wzorem dżentelmena — przepuścił Amelię w drzwiach, pilnując, by nie zahaczyła o coś suknią.
— Cecylia Halczyńska — przestawiła się pani Halczyńska, już w domu.
— Amelia Chmielińska. — Na twarzy pani Cecylii zakwitło zdziwienie, lecz w porę zdołała je zamaskować. Nie chciała, by narzeczona Józinka pomyślała sobie, iż jest jej nieprzychylna tylko za nazwisko.
— Prosimy tutaj. Nie wiem, czy Józinek ci opowiadał — mam nadzieję, iż nie masz nic przeciwko, bym mówiła ci na "ty" — ale parę lat temu w Szarzynach był pożar, który spalił doszczętnie nasz dworek. Dopiero po tym fakcie przenieśliśmy się tutaj.
— Tak, wspominał mi o tym — odparła Amelia, wdzięczna pani Cecylii za to, że starała się podtrzymać rozmowę. — I uważam, że jak najbardziej może mi pani mówić po imieniu. W końcu prawie jesteśmy rodziną...
To się jeszcze okaże — pomyślała pani Halczyńska, jednak nie pokazała tego po sobie.
— Proszę mi mówić per "Cecylio". Albo, jeśli wolisz — "mamo". W końcu niedługo będziemy rodziną, jak sama powiedziałaś.
— Oczywiście.
— A to reszta mojej rodziny — odrzekł Józek, gdy weszli do salonu, przerywając tym samym niezręczną ciszę, jaka zapanowała pomiędzy jego matką a Amelią. Następnie przedstawił każdemu swoją wybrankę. Amelia zdawała się dobrze czuć w towarzystwie rodziny swego przyszłego męża; wprawdzie była ona nieco głośna i bezpośrednia, lecz nie miała w sobie tyle fałszu i zakłamania, co jej własna.
Najbardziej ujął ją jednak Konstanty, czy też, jak wszyscy na niego mówili, Kostek, starszy brat Józka. Sypał żartami i anegdotkami jak z rękawa, a przy tym nie zdawał się zestresowany jej wizytą, w przeciwieństwie do państwa Halczyńskich, którzy wymieniali między sobą porozumiewawcze spojrzenia. Rozumiała to. Z pewnością fakt, że ich syn żeni się bez uzgodnienia tego z nimi, był trudny do pojęcia. Dodatkowo — z dziewczyną o wiele młodszą od siebie i bez posagu.
— A więc, kiedy odbędzie się ślub? — zapytał pan Jeremi, którego Amelia z początku nie polubiła, jednak po jakichś dwóch godzinach rozmowy zdawała się doń przekonywać, gdyż mówił bardzo do rzeczy.
— Za dwa tygodnie — odparł szybko i lakonicznie Józef, na co pan Halczyński zmarszczył brwi.
— Jak to tak? Bez zapowiedzi?
— Mam nadzieję, że... – zaczęła pani Cecylia zaniepokojonym tonem i urwała, patrząc się znacząco na Amelię. Ta w mig pojęła, o co chodziło kobiecie.
— Ależ nie! Nie! – zawołała. — Zależy nam na pośpiechu, ale zapewniam, że nie z powodu, o którym państwo myślicie — dodała skrępowana. Nawet przez myśl nie przeszło jej, iż ludzie mogliby pomyśleć, że jest brzemienna. Po dłuższym zastanowieniu się doszła jednak do wniosku, iż było to zapewne najbardziej logiczne wytłumaczenie tak rychłego i niezapowiedzianego ślubu.
Po tym zapewnieniu temat małżeństwa Józka i Amelii został zamknięty. Wkrótce też rudowłosa wróciła, odprowadzona przez Józka, do domu. Sam Józek z kolei powrócił do mieszkania swych rodziców.
— Możesz mi wytłumaczyć, synku, co to ma znaczyć? — zaczęła pani Halczyńska nerwowym tonem, co przeraziło Józefa. Jego matula rzadko kiedy zwracała się do niego w ten sposób, a jeśli już, to wtedy, gdy coś przeskrobał i wiedział, że czeka go kara.
— O co ci chodzi, mamo?
— Józinku, ja się cieszę z tego, iż w końcu znalazłeś tę jedyną, jednak... Już nawet abstrahując od niej samej, to, na Boga, dlaczego wasz ślub jest tak szybko? Co ludzie pomyślą? Zastanawiałeś się nad tym? — zapytała zrozpaczonym tonem. Józek rozejrzał się po salonie i ze zdenerwowania przełknął ślinę. Dosłownie wszyscy zdawali się zgadzać z panią Halczyńską, trwając w niezręcznej i nieco oceniającej ciszy. Żołądek Józka zawiązał się w supeł. Czuł się przyparty do muru. Zdawał sobie sprawę ze surowego, oceniającego go, spojrzenia rodziców, jednak wiedział, iż nie dałby rady niczego zmienić.
— A ty zastanawiałaś się nad ludzką opinią, gdy uciekłaś od ojca? — spytał nienaturalnie podniesionym głosem, nie wiedząc dokładnie, co mówi.
— To było co innego! Poza tym, ty żenisz się z własną uczennicą. To samo w sobie jest mezaliansem! Dołóż jeszcze do tego brak zapowiedzi, chociażby u nas w Szarzynach...
— Mówisz tak, jakby opinia publiczna była dla mnie ważna — parsknął szyderczo Józek. Kostek i pan Jeremi popatrzyli na niego z oburzeniem, gdyż, ich zdaniem, pozwalał sobie na zbyt wiele w stosunku do matki.
— Tuszę, iż tak jest.
— Jesteś w błędzie. Czekałem na ten moment tak długo, a teraz, gdy już wszystko zaczęło się układać, kłócisz się ze mną o jakieś bzdurne zapowiedzi?! To jakaś farsa! Miłuję Amelię i ożenię się z nią tak czy siak! — wykrzyczał wzburzony i czerwony na twarzy Józek.
— Jeśli nie poczekasz, nie dostaniesz naszego błogosławieństwa. Nie pozwolę, byś naraził na szwank reputację swoją i naszej rodziny. — Pani Cecylia odchrząknęła i zamilkła, jakby czekając na odpowiedź. Ciszę ową przerywały jedynie oddechy i płacz siedzącego na kolanach Zofii Władzia, który domagał się jedzenia. Ona zaś wykorzystała tę okazję, by po cichu wyjść z salonu.
— Nie mogę czekać... — wyszeptał cicho młody Halczyński, a po jego policzku spłynęła pojedyncza łza żalu. — Nie miałem pojęcia, że żyję wśród takich hipokrytów, dla których najważniejsze jest dobre imię. Wiecie co? Żałuję, że się urodziłem w tej rodzinie.
— Od dzisiaj możesz do niej nie należeć — powiedziała w gniewie pani Cecylia, choć tak naprawdę w duszy miała nadzieję, że Józek w ostatniej chwili się opamięta. Ona chciała jego szczęścia, tylko nie za wszelką cenę... A reputację, tak potrzebną w zawodzie lekarza, można było łatwo stracić, lecz trudno zdobyć z powrotem.
— Już dość mam tych twoich ciągłych wybryków — wtrącił się nagle pan Jeremi, który uznał, że należy poprzeć małżonkę. — Mało to się z matką wstydu najedliśmy za ciebie? Tolerowaliśmy to, myśląc, że się wyszalejesz i ci przejdzie. A ty co robisz? Obrażasz swoją własną matkę! Mnie wychowano tak, by w szacunku za to, że dała mi życie, gotowym był się za nią bić. A ty?! Ubliżasz jej, wyzywając od hipokrytów, i szydzisz z niej! Masz ją natychmiast przeprosić i dostosować się do jej prośby.
— Nie jestem trzylatkiem — burknął Józef, wyłamując palce ze stresu. — I nie będę nikogo przepraszał, skoro nie odczuwam żalu. A błogosławieństwo... Niepotrzebne mi. Czcze słowa... Przecież ja nawet za bardzo religijny nie jestem — prychnął lekceważąco, śmiejąc się w duchu z konserwatywnych poglądów rodziców. Jego zdaniem, jedyne błogosławieństwo mające sens to to od rodziców panny młodej, którzy tym samym zgadzają się na zaręczyny.
— Ot, piękny nam się udał synalek — zwrócił się do żony pan Jeremi; jego głos drżał z nadmiaru emocji, przede wszystkim ze wzburzenia. — Wynoś się stąd! Pókim jeszcze miły... Nie chcę cię mieć dalej za syna. Błogosławieństwa nie chcesz? Zobaczysz, jaka bez niego ciężka droga. A teraz wynocha mi stąd i nie wracaj! — krzyknął.
— Jeremi! – zawołała z przestrachem pani Cecylia, patrząc, jak jej młodszy syn wyszedł z domu, trzaskając drzwiami. — Coś ty zrobił?! — załkała i pobiegła za jej ukochanym Ziutkiem. — Józinku, stój! Ojciec nie chciał tego powiedzieć! Stój! — Na całe szczęście, nie spotkała nikogo znajomego, mogącego widzieć jej stan. — Synku! — zawołała i złapała go za rękaw. — Wróć do nas, jeszcze wszystko można naprawić. Źle ci z nami było? Proszę cię tylko, przełóż ślub.
— Przepraszam, mamo, ale to niemożliwe. Oni... Oni mi ją wtedy odbiorą... — Łzy, które od dawna zbierały się w kąciku jego oka, w końcu znalazły ujście. Nie obchodziło go, że rozpłakał się przed matką, na środku trotuaru.
— Co? — zapytała pani Cecylia, nie rozumiejąc słów syna. — O co ci chodzi? Jacy "oni"?
— Przepraszam, że byłem dla was ciężarem przez tyle lat. Kocham cię, mamo — odrzekł i pocałował jej zimny od panującego mrozu policzek.
— Synku, przemyśl to! Wiesz, że ojciec gada od rzeczy, gdy jest zły.
— Odejdę. Tak będzie lepiej dla wszystkich. Postaram się do ciebie pisać. Żegnaj. — Uśmiechnął się blado i ruszył przed siebie, zmierzając do swojego nowego mieszkania, w którym — pomimo znacznej przestrzeni, gustownego umeblowania i licznych luksusów — czuł się niewiarygodnie obco i samotnie.
Pani Halczyńska zaś wróciła przygnębiona do męża oraz Kostka i jego rodziny. Pomyślała, że przez swoją głupotę i upór prawdopodobnie nigdy nie zobaczy swoich wnuków, dzieci Józka i Amelii. Była zła na samą siebie, na to, iż nie potrafiła utrzymać emocji na wodzy.
Tej nocy poważnie się pochorowała. Lekarz, który przyszedł doń następnego dnia, stwierdził, że to problemy z sercem.
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro