Rozdział 17. - Rodzinne rozmowy
Obietnice Józka miały się jednak nieprędko spełnić; po tygodniu od niespodziewanej wizytacji państwo Chmielińscy stwierdzili, że ich córce przydadzą się lekcje praktycznych umiejętności, takich jak szycie, gotowanie czy sprzątanie. Zdecydowali również, że odbędzie się to kosztem zajęć z panem Halczyńskim, które ograniczono do dwóch spotkań w tygodniu. Nieukontentowany Józef musiał się więc zadowolić o wiele niższą pensją, jak i — mniejszą ilością czasu, jaki mógł spędzić ze swoją ukochaną.
Ta zaś, mimo iż zmęczona i z rękoma pokłutymi igłą do szycia, zdawała się wręcz tryskać radością. Wszyscy, którzy nie wiedzieli o relacji łączącej ją z jej guwernerem, zrzucali to na listy od von Hegliena, przychodzące do Poznania z taką częstotliwością, jakby Johann wysyłał je tuż po przeczytaniu — zwykle chłodnej, lapidarnej i nieco wyniosłej — odpowiedzi Amelii.
Józek więc spędzał coraz więcej czasu na tajnym nauczaniu oraz chwytał się drobnych, dorywczych prac, by pomóc ojcu w spłaceniu długów. Pan Halczyński miał bowiem zamiar odbudować Szarzyny, by po jego śmierci trafiły one w ręce Kostka, który zamieszkałby tam wraz ze swoją rodziną. Sam Konstanty zaś, mimo początkowej niechęci, zgodził się na taki układ, gdyż w mieszkaniu rodziców Zofii zaczęło brakować miejsca. Zwłaszcza, że po tragedii, jaką była dla niego i dla jego żony utrata nienarodzonego dziecka, do ich domu w końcu zawitała radość — wraz z początkiem zimowych chłodów narodził się ich długo wyczekiwany syn, Władysław.
Tego dnia Józef przebywał u brata. Patrząc się na swego bratanka, rozmyślał nad tym, czy on też był kiedyś taki mały i uroczy. Władzio przypominał z wyglądu matkę — posiadał jej jasne włosy i oczy; miał również tak samo spokojny charakter jak ona. Tak naprawdę, malec płakał tylko wtedy, gdy zbliżała się pora karmienia i gdy jego pielucha była pełna.
— Grzeczny chłopiec z ciebie — odrzekł doń Józek, kołysząc go w ramionach. — Stryjek jest z ciebie dumny. Ejże! Ale nie śliń mnie z łaski swojej – powiedział z uśmiechem, gdy chłopiec otarł się o niego piąstką, którą to wcześniej sowicie oślinił, wkładając do buzi.
— A czy ja też taka byłam? — zapytała Małgosia, siadając obok Józka i składając na czółku brata delikatny pocałunek.
— Nie. Ty dużo płakałaś — odparł Józef, nie ustając w kołysaniu Władzia. Dostał jasne polecenie od brata: dziecko miało spać, gdy ten wróci za godzinę z miasta.
– Wujku... A ty też będzies miał takiego dziecka?
— Nie wiem, skarbie, może... — odparł Józek, zastanawiając się nad tym, czy dane mu będzie założyć szczęśliwą rodzinę z Amelią. Najlepiej, by była duża — on, Amelia i co najmniej trójka ich dzieci. Trójka zdrowych, silnych synów, równie urodziwych, co ich matka. Zapewniłby im to, co najlepsze — może nawet za życia dorobiłby się majątku, który mógłby zapisać im w testamencie? Wszak nie zostawiłby ich samym sobie...
— A kiedy?
— Gdy przyjdzie na to czas.
— To poślub jakąś miłą panią! Tata mówi — zniżyła głos do szeptu — że tobie, wujku, najbardziej psydałaby się żona. — Józef nie zdziwił się, prawdę mówiąc, słysząc te słowa z ust bratanicy. Wiedział, że Kostek na pewno poruszył kiedyś kwestię tego, że jego młodszy brat był nadal kawalerem, a mała to podchwyciła.
— Skąd to usłyszałaś? — spytał się dla upewnienia.
— Tata mówiał z mamą — odpowiedziała lakonicznie i zajęła się pulchnymi rączkami małego Władzia. — Pats, jaki on jest rozkosny!
Wraz z pojawieniem się dziecka na świecie, cała rodzina zaczęła się zastanawiać, jak narodziny brata przyjmie Małgosia. Dotychczas bowiem była bardzo zaborcza, jeśli chodziło o uwagę otoczenia. Ona jednak, pomimo iż przez pierwsze kilka tygodni niemożebnie zazdrościła Władziowi bycia uwielbianym, znosiła to dość łagodnie. Wkrótce jednak, gdy odkryła, że jej braciszek robi śmieszne miny, pokochała go tak mocno, jak wcześniej zazdrościła mu uwagi bliskich.
— Wujku, a opowies mi o tym domu, w którym się urodziłam? — zapytała, a Józef poczuł lekkie ukłucie w sercu. Mimo iż wiedział, że dzieci często nie pamiętają swego wczesnego dzieciństwa, nie do końca mógł uwierzyć w to, by Małgosia nie pamiętała miejsca, w którym spędziła trzy pierwsze lata swojego życia. On sam tęsknił za Szarzynami i niemal za każdym razem, gdy w rozmowie padał temat pożaru, przed oczami stawał mu ten okropny obrazek — płonący dworek i Zofia, która straciła dziecko. Nigdy nie zapomniał jej rozdzierającego serce krzyku, gdy musiał stwierdzić poronienie.
— Wspaniałe miejsce... — zaczął ze wzruszeniem, z tkliwym uśmiechem próbując przypomnieć sobie każdy zakamarek dworku. — Był pomalowany na biało, z tyłu miał kwiatowe rabatki...
— Pamiętam! — zawołała dziewczynką gwałtownie, a Władek, który zdawał się zasypiać, poruszył się niespokojnie. — Ja chodziłam tam z babcią.
— Tak... Byłaś wtedy taka malutka. A teraz masz już pięć lat.
— Prawie sześć! — zawołała Małgosia, której duma z tytułowania się prawie sześciolatką została znieważona.
— Niech ci będzie, wybacz mi ten straszliwy nietakt — powiedział żartobliwie Józek, który z zadowoleniem zauważył, że Władzio zasnął.
***
Amelia spędziła cały dzień nad kolejną robótką. W życiu by nie przypuszczała, że zajmowanie się domem pochłania aż tyle czasu i energii. Była też pewna, iż większość z tych nauk nie miała sensu, gdyż jej matka zajmowała się dużo mniejszą ilością rzeczy. Nie zdawała sobie jednak sprawy z tego, że działo się tak dlatego, że w domu Chmielińskich pracowało mnóstwo służby.
Oprócz tego, z troską przypatrywała się matce; od dnia, w którym dowiedziała się o zdradzie męża, pani Chmielińska znacznie zbladła i schudła, a do tego — stała się niemożebnie apatyczna. Amelia starała się ją wspierać, ale sama często załamywała się na myśl, że jej rodzicielka mogłaby być poważnie chora, a wtedy to na nią, jako na najstarszą córkę, spadłby obowiązek prowadzenia domu. Nie tylko ona się niepokoiła; pan Chmieliński zaproponował raz małżonce, że wezwie do niej medyka, lecz ona odmówiła mu z takim zdecydowaniem i wrogością, jakiej nikt się po niej nie spodziewał.
— Mario, trwożę się o mamę — powiedziała pewnego dnia Chmielińska do swojej siostry.
— Ja też... Ostatnio wygląda jak cień samej siebie.
— Jak kościotrup! — zawołała w przypływie emocji Amelia — To znaczy, miałam na myśli jej twarz.
— Zapytaj pana Halczyńskiego, czy to nie świadczy o jakiejś chorobie. On się na tym zna.
— Tyle że był tu wczoraj! — jęknęła z rozpaczą dziewczyna, karcąc się w myślach za to, że wolała całować się z Józkiem, miast zapytać się go o kwestię, która zadręczała ją już od dłuższego czasu. — Przyjdzie dopiero za pięć dni...
Amelia pogrążyła się w dramatycznych rozmyślaniach. Brzydziła się uczynku ojca. Jej zdaniem zdradzić tak wspaniałą żonę mógł tylko bezdusznik. A zaczynał już być dobrym ojcem: przeniósł swoją uwagę z Eugenii na pozostałe dwie córki. Maria wyprowadziła się z pokoju dziecięcego i dostała swój własny kącik pełen białych mebli i serwetek. Amelia zaś pod jego czujnym okiem uczona była, jak w razie czego sporządzić testament, mądrze zarządzać rachunkami i tak dalej.
O dziwo, całe to gospodarzenie, jak mówiła na to pani Anna, nawet jej się podobało. Do tego stopnia, że była w stanie poświęcić cały dzień i swoje białe ręce na jedną robótkę. Czuła wtedy, że ma władzę, nawet jeśli miałaby to być tylko władza nad nićmi i kawałkiem materiału czy też garnkami w kuchni.
Dziewczyna zastanawiała się, czy ta cała ojcowska dobroć nie była li przykrywką...
Dzisiaj rozdział wyjątkowo krótki, za co Was serdecznie przepraszam. Obiecuję jednak, że kolejny będzie już dłuższy i ciekawszy. Przy okazji chciałabym bardzo podziękować chimmysgraphics, która wykonała przepiękną okładkę do Guwernera. Serdecznie Was do niej zapraszam, bo tworzy istne cudeńka.
Trzymajcie się ciepło ^^
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro