Chào các bạn! Vì nhiều lý do từ nay Truyen2U chính thức đổi tên là Truyen247.Pro. Mong các bạn tiếp tục ủng hộ truy cập tên miền mới này nhé! Mãi yêu... ♥

Zabójca


Wielka, morska pustynia wypełniona drobnymi, szafirowymi falami, w których odbijała się panorama nocnego nieba usłanego miliardem drobnych błyszczących punkcików, gdzieniegdzie przysłoniętych minimalną ilością dryfujących w górze chmur. Cały ten przytłaczający swoim pięknem, nocny krajobraz, a wśród niego abstrakcyjny, kolorowy statek psujący jednolitość przeplataną z białymi detalami podkreślającymi tylko otaczający zewsząd mrok. Kolejny spokojny wieczór na Sunny. Sierpowaty księżyc ledwie widoczny pośród różnorakich konstelacji słabo oświetlał pokład statku.

Ale komu to było potrzebne? Kto by teraz zwracał wzrok ku nieboskłonowi, skoro hamaki w mesie tak kusząco kołysały się wraz z delikatnym dryfowaniem statku? Wachta została zlecona raz kolejny leniwemu szermierzowi, który pilnował statku, jak oka w głowie, smacznie chrapiąc sobie w bocianim gnieździe, reszta załogi natomiast już dawno udała się w objęcia Morfeusza, podświadomie modląc się, by w końcu coś się wydarzyło. Od kilku dni bowiem jedynym, co urozmaicało tę nużącą flautę był znowuż żebrzący o żarcie Luffy lub sprzeczki między Zoro a Sanji'm o kolejną głupotę.

Ale jak to mówią: „cisza przed burzą".

Tym, co przerwało tę monotonię, był kolejny stateczek. Tym razem mniejszy, nieurozmaicony do tego stopnia, w smutnych, chłodnych kolorach. Prosty. Niczym się niewyróżniający. Na maszcie nie powiewało Jolly Roger, okręt ten nie był zdobiony jednak ani mewą, jak to by było w przypadku sług Marynarki, ani żadnym innym charakterystycznym znakiem, by przypisać go do jakiejś konkretnej organizacji, mniejszej lub większej.

Drzwi mesy rozchyliły się niecałkowicie, a do wewnątrz wkradł się powiew morskiego powietrza. Nad kapitanem bezszelestnie stanęła jakaś postać, oglądając jego głęboki sen i ukradkiem upewniając się, czy oby na pewno nie ma żadnego świadka, prócz tej leniącej się teraz i nieświadomej zajścia męskiej części załogi.

Luffy, który jakby poczuł czyjąś obecność i bryzę muskającą jego kark, zamiast leżeć spokojnie jak dotychczas, odwrócił się nagle w hamaku, mamrocząc jakieś mięso–podobne słowa.

– Niku... Sanji... zostanę... jeść... Królem Piratów... głodny... – wybełkotał ledwie zrozumiale, co jego załoga najpewniej znała już aż nazbyt dobrze. – Głodny... – powtórzył, lekko otwierając jedno oko i ziewając przeciągle. – Sanji... głodny! – skierował tym razem w stronę jednego z hamaków, jednak w odpowiedzi zyskał tylko niezrozumiały, niczym wypowiedziany przez sen, szept.

„Oj tam, przecież umiem sam sobie wziąć coś do żarcia!" – wymyślił optymistycznie, a potem zwlókł się, zakładając na głowę kapelusz i wkładając nogi w klapki. W miarę cicho wykradł się z mesy, doskonaląc swoje umiejętności nocnego skradania się. Nie chcąc robić zbędnego hałasu na palcach przemierzył schody i niepewnie złapał za klamkę drzwi do kuchni, by zaraz ukazało mu się przed oczami dość duże pomieszczenie wyposażone w komplet przedmiotów, których instrukcja obsługi była mu zupełnie obca.

Była wśród nich jednak jedna rzecz, nie będąca mu obojętna!

Skierował oczy na dużą, białą lodówkę i z cieknącą z kącika ust śliną dopadł drzwi, które delikatnie pociągnął. Niefortunnie, zamiast pokwitowania w postaci pięknego, aromatycznego wnętrza, uzyskał tylko gwałtowny brzęk łańcuchów, tak bardzo przerywający nocną ciszę. Szybko uspokoił żelastwo, modląc się, by nie zbudziło śpiącego niżej kuka, bo wtedy z pewnością nie obyłoby się bez jednego czy dwóch guzów, jak to zawsze, gdy Luffy miał w planach nocne wymarsze do kuchni...

Łowy raz kolejny zakończone niepowodzeniem!

Posmutniał znacznie i z jego kiszek wydał się donośny odgłos burczenia. Luffy ugłaskał brzuch. Musiał czekać do rana, by zaspokoić pragnienie wymagającego żołądka... Palcami dotknął chłodnej lodówki, jakby mentalnie pytając, czy nie wpuści go do środka. Po kilku sekundach zrezygnował i odwrócił się na pięcie, patrząc na otwarte drzwi pomieszczenia...

... w których ujrzał sztywno stojącego mężczyznę.

– Sanji...? – zaczął zgadywać i pięścią przetarł oko, by rozmazany wzrok się wyostrzył... W pierwszej chwili myślał, że to kuk przyłapał go na buszowaniu w poszukiwaniu żarcia, jednak luźno zwisające spodnie i buty do pół–łydki, a także odstające włosy przywodziły na myśl szermierza, podobnie jak barczyste, wyćwiczone ramiona. – Zoro...? – Zastępca kapitana jednak nie dzierżyłby tak charakterystycznego ostrza trzymanego wzdłuż przedramienia.

Postać stała nieruchomo, a nikły blask księżyca oświetlał jej plecy, więc Luffy mógł dostrzec tylko lekką poświatę. Zmarszczone czoło kryło się za kilkoma srebrnymi kosmykami, a żądza mordu płonęła z ledwo dostrzegalnych ślepi.

Nim siedemnastolatek zapytał o cokolwiek, szybko uskoczył w losowym kierunku, unikając skierowanego w jego stronę ostrza.

– Kim jesteś? – zapytał i przykucnął w miejscu, gotowy w każdej chwili uciec przed kolejnym cięciem, które prędko zostało wymierzone w czarnowłosego.

Ostrze lekko musnęło gumową szyję, zostawiając na niej niewielką bruzdę, jednak wystarczająco dużą, by szkarłatna kropla przemierzyła kilka centymetrów karku Luffy'ego, rysując czerwoną smugę.

– Oi, kim jesteś?! Czego chcesz?! – wydarł się, uświadamiając sobie, że to wcale nie jest jeden z jego nakama, chcący go zganić za te nocne łowy, nie jest to też pełniący wachtę szermierz pragnący sobie urozmaicić czas, zalewając wysuszone gardło butelką alkoholu, jak to miał w zwyczaju. Zacisnął zęby i palcami otarł lekko piekącą szyję.

Kolejny niemy atak i gumowe ciało odskoczyło, z impetem uderzając o drewnianą podłogę, padając także na jedną z szafek. Wydał się donośny brzęk zderzających się o siebie garnków, a jedna ze szklanych pokrywek rąbnęła o podłogę i miliardy drobnych kawałków rozleciały się na wszystkie strony z towarzyszącym im brzękiem tłuczonego szkła. Luffy westchnął cicho, wiedząc, że nieźle mu się za to potem oberwie od Sanji'ego... który jak na zawołanie po kilku sekundach zjawił się w drzwiach pomieszczenia, a jego czoło zdobiła pulsująca od wściekłości żyłka i był gotów już wysłać ciekawą wiązankę w kierunku kapitana, jednak jego oczy szybko skierowały się ku drugiej postaci.

– Cholerny glonie... ty też? Co? Wódy ci za mało?! – zbeształ mężczyznę, który chyba nie do końca połapał się w sytuacji. Prócz tego, że został z kimś pomylony, miał w głowie tylko jedno – świadek. Ktoś go widział. Jest teraz tylko jedna odpowiedź, aby całość załatwić po cichu...

W międzyczasie poziom irytacji blondyna sięgał zenitu.

– Oi, Sanji, to wcale nie jest Zoro! – uprzedził kuka, kiedy ten już otwierał usta, chcąc podzielić się kolejką najrozmaitszych obelg. Została jednak wyprzedzona jednym, szokującym pytaniem: „W takim razie kto to jest?".

Męskie palce szybko wyjęły zapalniczkę i powędrowały w kierunku stojącej na szafce przy futrynie świecy. W pomieszczeniu rozbłysło blade światło, oświetlając teraz wszystkich trzech mężczyzn i wyrzucając na wierzch całe napięcie, które wisiało w pomieszczeniu.

Sanji zastygł.

Obcy nie dzierżył u boku trzech katan, zamiast nich wzdłuż ręki miał przymocowane lekko zagięte ostrze. Spodnie, choć krojem przypominały tamte należące do glona, wcale nie były połyskującą zielenią czernią. Osoba naprzeciw niego ubrana była na biało–brązowo, strój tak bardzo przypominający odzienie jakiegoś...

– Zabójcy... – wyszeptał przez zaciśnięte zęby. Zakręcona brew blondyna skoczyła ku górze, a źrenice zwężyły się znacznie.

Teraz się połapał w sytuacji. To nie był glonowłosy szermierz! To zabójca z krwi i kości! Jeden z takich, na których się natrafiało w miesięcznikach lub kwartalnikach. Nie był nawet żadnym im znanym Łowcą Piratów, by bawić się w zgadywanie jednego z wielu znanych im imion lub chociaż kojarzyć go z gazet rozsyłanych regularnie przez mewy Marines...

– Sanji... co ty powiedziałeś? – zszokował się Luffy, patrząc spod swojej grzywki. – Zabójca...? Masz na myśli Łowcę Piratów?

– Żaden Łowca Piratów! To zabójca! Z a b ó j c a!

Nie mógł winić kapitana za to, że nie wiedział o kogo chodzi. W końcu jeszcze nie zdarzyło im się natknąć na nikogo podobnego do tego, który teraz patrzył na nich morderczym wzrokiem czerwonymi tęczówkami spod kilku srebrnych, opadających z czoła, kosmyków.

– Jeden z takich, o których wspominała Nami, kiedy czytała lokalne gazety zdobyte na zamieszkałych wyspach?! – Wrócił wspomnieniami do jednego z momentów, gdy wypływali z większego miasta i nawigatorka informowała o wszystkich nowościach, jakie udało jej się wyczytać. Jedną z informacji, jakie przykuwały wtedy jego uwagę byli właśnie ci, którzy odpłatnie wykonywali „zlecenia" – docelowo chodziło o głowę jednej z ważniejszych osobistości, jakim mógł być lord lub jakiś szlachcic... Czasami dało się też usłyszeć o kupcu, który pożegnał się z życiem dzięki takiemu właśnie zleceniu. Powodem takich działań z reguły było wcześniejsze szkodzenie komuś w biznesie... ludzie w końcu dla pieniędzy i własnego popytu są w stanie zrobić wiele. Ponadto ci, którzy nie cierpieli na brak pieniędzy czasami też wynajmowali tych ludzi, by zamordowali z zimną krwią zwykłego mieszczanina, jeśli był świadkiem jakiegoś przekrętu i udało mu się ujść cało z miejsca zdarzenia. Innymi słowy ofiarom padały też osoby, które na mocy przypadku trafiły w niewłaściwe miejsce o niewłaściwej porze i w teorii były Bogu ducha winne.

Reasumując – zabójcy to byli ci, którym się płaciło, kiedy uważało się kogoś za niewygodnego, a brudzenie rąk sobie samemu było czymś, czego wolało się uniknąć.

– Tak, to właśnie jeden z tych... – Kucharz zignorował nawet fakt, że Luffy wykazał się i wyjątkowo pamiętał jakąś rzecz, która się nie tyczyła żarcia ani żadnego z Yonkō czy Shichibukai. W przypadku kapitana coś takiego zasługiwało na ogromną pochwałę lub podwójną porcję mięsa. – Ale dlaczego... pirata?

Srebrnowłosy, mając już dość tego milczenia przeplatanego z próbą rozeznania się w sytuacji, jednym ruchem odepchnął się od ściany i zaszarżował z ostrzem na blondyna. Ręka zabójcy została szybko powstrzymana przez jeden z kruczoczarnych butów, a Sanji przygryzł trzymanego w ustach papierosa i wypluł go na podłogę, gdy żar sięgnął ustnika.

– Luffy, co ty wyrabiałeś? – Zerknął kątem oka na swojego kapitana, zastanawiając się, dlaczego ten zawsze napalony do walki kretyn przez dłuższą chwilę bawił się z oponentem, zamiast go skopać raz a dobrze, jak to robił z wieloma płotkami.

Po chwili odpowiedź stała się jasna, gdy uświadomił sobie, że od początku rozmowy napastnik nie wypowiedział ani słowa... Luffy nigdy nie zaatakowałby, gdyby nie wiedział nawet kogo zaraz pokona. Ponadto...

– Oi, co ci się stało? – skierował wzrok ku kończynom bruneta, które nieporadnie leżały na deskach, nakrapiane kroplami szkarłatnej krwi. Rozejrzał się dookoła i zobaczył porozrzucane ziarna szkła, po czym całe zajście wydało mu się być całkowicie zrozumiałe. – Dobra, nie tłumacz się.

Kolejna szarża i kolejny blok, ruchy wykonane tym razem o wiele precyzyjniej, szybciej, a dwójka wysokich mężczyzn otarła się o próg i z ogromnym impetem wyleciała na zielony pokład, przy czym Sanji brutalnie został poturbowany, gdy to jego plecy ze zdwojoną mocą wyszorowały trawnik piętro niżej. Poczuł ucisk w okolicy serca i wypluł niewielką porcję krwi. Napastnik odskoczył i przyglądał mu się w pozycji gotowej do ataku.

– Oi, gówniany Marimo, znowu się opieprzałeś, zamiast pełnić wachtę?! – wydarł się na całe gardło ochrypłym głosem w kierunku bocianiego gniazda, mając nadzieję, że to znienawidzone przez niego, zzieleniałe cielsko się wytłumaczy za to całe zajście. W końcu po to została mu wachta przydzielona, by tego typu zdarzenia miejsca nie miały!

Blondyn wyprostował się i przyjął pewną siebie pozę. Otarł z podbródka krople krwi, a z kieszeni wyjął metalową zapalniczkę i nowego papierosa, którego szybko włożył do ust i odpaliwszy, zaciągnął się porcją życiodajnego dymu nikotynowego. Bryza musnęła wszystko i wszystkich, a strużka dymu zaczęła wykręcać się na wietrze, tworząc różne figury na ciemnym tle.

Otrząśnięty ze szkieł, acz wciąż odczuwający ból Luffy dobiegł do nich i przyjrzał się zajściu. Praktycznie w tym samym czasie na pokład zeskoczył wywołany wcześniej, wyrwany ze snu szermierz z mocno podirytowaną miną, drąc się na kuka.

– Ty cholero! Tylko na chwilę przysnąłem, a ty już się na mnie wydzierasz?! – gdyby to była manga, na czole szermierza pojawiłby się charakterystyczny, czerwony krzyżyk pulsujący ze wściekłości. Znikłby jednak w momencie, gdy ciemnozielone tęczówki ujrzały jedną postać, której nie miały przyjemności zlustrować nigdy przedtem. – Kto to jest, Luffy? Jakiś twój przyj- – zastygł, gdy zobaczył, że kończyny jego kapitana ozdobione są zdrową dawką krwi. Przyjrzał się znienawidzonemu kucharzowi, którego podbródek nosił znaki metalicznego płynu, a plecy natarte były wyścielającą pokład, zieloną trawą. – Oi, co tu się, kurwa, stało?!

– Gratuluję spostrzegawczości, kretynie – powinszował mu ironicznie i, wypuszczając szary dym z ust, żarzącym się papierosem wskazał na srebrnowłosego, który jakby lekko utracił pewność siebie. – Ten tutaj najwidoczniej ma zajawkę na trzysta milionów Beli.

– Oi, chyba nie mówisz, że on tak Luffy'ego...

– Nie. Ten kretyn sam wpadł na szkło, które wcześniej rozbił. Jednak nie ukrywam, że zapewne nie stałoby się to, gdyby nie ten... – Zerknął pytająco na zabójcę, mając nadzieję, że wyjawi mu swoje imię. – jakkolwiek się nazywa – westchnął zrezygnowany. W końcu w takich gildiach czy nawet wśród osobników działających na własną rękę zachowana anonimowość jest podstawą udanej misji.

Zarówno Sanji, jak i Luffy nie zdążyli się połapać, dlaczego ich szermierz nagle do połowy wyjął katanę z pochwy, ale po dwóch sekundach zrozumieli sytuację. Dokładnie wtedy, kiedy z ostrza Shusui poleciała iskra wytworzona przez dwie zderzające się bronie, a przed umięśnionym cielskiem zmaterializowało się giętkie, również dobrze zbudowane ciało wyglądające, niczym w trakcie lotu. Zachowywał się, jakby próbował się w starciu z każdym po kolei, bo gdy niezapowiedziane szarże na kapitana i kuka nie odniosły zamierzonych skutków, przetestował refleks szermierza, który oczywiście nie zawiódł ani jego, ani żadnego z rzekomych gapiów. Zareagował nawet o wiele szybciej, niż pozostali, bo wyglądało to zupełnie tak, jakby przejrzał jego ruchy przed faktem. Drugą ręką wyjął Wado Ichimonji – białą katanę, która szybko wylądowała pomiędzy zębami.

– Nie rób mu krzywdy, Zoro! – krzyknął poraniony kapitan, który najwidoczniej za wszelką cenę nie chciał, by tamten został poważnie ranny.

– Oi, Luffy, co ty pieprzysz?! – również wydarł się zbulwersowany kuk, kompletnie nie rozumiejąc tego dziecinnego móżdżka. – Przecież on chciał cię zabić!

– Luffy?! – wycedził przez zablokowane zęby zszokowany zielonowłosy, czując, że został na niego rzucony wielki ciężar, ale również zaufanie, jakim obdarzył kapitan swojego pierwszego oficera. Niełatwo w końcu było wygrać walkę, nie zostawiając na ciele oponenta poważniejszych uszkodzeń...

Jednym, szybkim ruchem odepchnął ostrze, a srebrnowłosy odleciał ponad dwa metry w tył, balansując ciałem i, hamując piętami, utrzymując równowagę tak, że praktycznie od razu był gotowy na wyprowadzenie kolejnego równie precyzyjnego cięcia, co też zrobił.

Zoro, mając obnażone wszystkie trzy katany raz za razem parował kolejne uderzenia nadlatujące znikąd. Z powietrza, z prawej, z lewej, od dołu. Gdziekolwiek ostrze szermierza z bronią zabójcy się nie zderzyło, tam poleciały iskry, a srebrnowłosy zdawał się poruszać z prędkością światła, bowiem uchwycenie jego ruchów zdawało się być dla ludzkiego oka niemożliwe. Tylko Zoro, który wkładając całe swoje skupienie w przewidzenie następnego ataku, jakby wpychając kawałek swojej duszy do katan i siłą woli broniąc się od zranienia, jakimś niewyobrażalnym cudem bronił się, uchodząc bez szwanku.

Cała seria ciosów została magicznie wybroniona i po ponad minucie powietrznych piruetów, obrotów, salt i różnego rodzaju sztuczek wykonywanych w niewyobrażalnym tempie, zabójca przystanął na trawniku, ciężko dysząc i podpierając się ręką. Nie dość, że ktoś przetrwał jego wiązankę ciosów, to jeszcze, o zgrozo, uszedł z niej bez zadrapania!

Dla Zoro to starcie było również wyczerpujące. Wcześniej niedobudzone ciało szermierza aktualnie wręcz kipiało od adrenaliny, ciesząc się kolejnym godnym go wyzwaniem i, choć nie miał przeciwko sobie pirata czy szermierza, tak bardzo pragnął zmierzyć się ponownie z zagiętym ostrzem, które tak zwinnie balansowało w powietrzu i na ziemi. Zupełnie tak, jakby oba te środowiska były jego ulubionym, najdogodniejszym do walki miejscem w sytuacji, gdy większość przyziemnych istot podbita do góry czułaby się niekomfortowo, nie posiadając punktu przyczepności.

Zielonowłosy wyjął katanę z ust i klinga miecza ponowie zagłębiła się w odpowiadającej mu pochwie, jednej z trzech przypiętych do pasa.

– Roronoa Zoro. Wyjaw mi swe imię. – Stanął dumnie, patrząc z góry na kucającego przeciwnika, wciąż wyrównującego oddech po wyrównanym starciu. Patrzył teraz na niego spode brwi, jakby głęboko zastanawiając się, czy powinien odpowiadać.

Powietrze przerzedziło się trochę, a napięcie opadło, pozwalając odetchnąć całej czwórce zebranych. Sanji wybałuszył gały i lustrował spoconego szermierza, niedowierzając jego szybkości, jaką zademonstrował przed momentem. Luffy natomiast wlepiał wzrok w niemniej zmęczonego mężczyznę, wciąż zastanawiając się nad jego osobowością, której dotąd nie raczył ujawnić.

– Zanuff – wyprostowawszy swój kręgosłup odpowiedział krótko, rozumiejąc, że wywody ani ucieczka nie mają sensu. Tak jak walka z zaskoczenia przeciwko głupiemu kapitanowi dawałaby mu nadzieję, tak całego Diabelskiego Tria raczej nie ma sensu próbować pokonać, skończyłoby się to tylko własną porażką. Znał swoje możliwości. – Nazywam się Chipp Zanuff – dopełnił odpowiedzi. Przyjął dumną pozę, tym razem nie bojową. Dał tym samym do zrozumienia, że zamierza zaprzestać walki.

Z niewiadomych powodów zamyślony dotąd Luffy uśmiechnął się szeroko, zaskakując swoim podejściem każdego z pozostałej trójki.

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro