Chào các bạn! Vì nhiều lý do từ nay Truyen2U chính thức đổi tên là Truyen247.Pro. Mong các bạn tiếp tục ủng hộ truy cập tên miền mới này nhé! Mãi yêu... ♥

Prolog

____________________________
Ogromne nieba suną z warkotem. Ludzie w snach ciężkich jak w klatkach krzyczą. Usta ściśnięte mamy, twarz wilczą, czuwając w dzień, słuchając w noc.
_____________________________

Niebo z wolna przyoblekało się w czerwonawą suknię, a wiatr niósł w swoich objęciach wieczorny chłód. Grupka ludzi z radością przywitała pierwsze tchnienie zimna, uśmiechając się zwycięsko i ocierając pot ze spoconych czół. Patrzyli na swoje dzieło z nieukrywaną dumą, zupełnie jakby zniszczenie tylu żyć sprawiało im autentyczną radość. Ubrani byli w długie, czarne płaszcze, gdzieniegdzie poszarpane lub mokre od brunatnoczerwonej krwi — również na swoich ciałach nosili ślady walki, lecz w znakomitej większości nawet na to nie zważali. W ich uradowanych oczach odbijał się płonący las — miejsce, które jeszcze kilka godzin temu można było uznać za ostatnie schronienie wolnożyjących magicznych stworzeń pokroju wilkołaków, centaurów i jednorożców, oraz grup powstańczych, wciąż żywiących rozpaczliwą nadzieję na pokonanie Czarnego Pana.

Jedna z osób nie brała udziału w obecnym triumfie. Siedziała przy zwalonym drzewie, skulona z bólu, trzymając się z krwawiącą, obwiniętą materiałem ranę.

Ranę, będącą zarazem jego karą. Degradacją do roli stworzenia pośredniego, przystosowanego jedynie do tego, by być prochem pod butami innych.

Chłopak zajęczał cicho, a przez jego ciało przebiegł spazm. Trząsł się, poniekąd z bólu, a po części ze wściekłości.

Tyle dla nich zrobił, a oni odwdzięczają mu się upokorzeniem? Jakim prawem?

Podobno miał szczęście, że go nie zabili, a przynajmniej to usłyszał od Bellatrix, zanim ta wyprawiła go do lasu w środku nocy, gdy na niebie błyszczał srebrny księżyc.

Miał być przynętą. Jego zadaniem było wyciągnięcie wilkołaków na jedną z polan, i tym samym wciągnięcie ich w pułapkę: teren bowiem był obstawiony przez śmierciożerców, ściskających różdżki w pogotowiu. Likantropy miały zostać ogłuszone i pojmane: szkoda tylko, że nawet w zwierzęcej formie doskonale zorientowały się, kto je w ową pułapkę wprowadził. I uznały, że wyrównają rachunki, zanim będzie za późno.

Młodzieniec sapnął, krzywiąc się z bólu. Nałożone na niego zaklęcia nie dały mu stracić przytomności, a także tamowały zbytni krwotok, aby nie umarł. Ból za to czuł nadal: i podobno to była część jego kary. Lord Voldemort zawsze miłował się w sadyźmie.

Tak naprawdę, miał szczęście. Ten, Którego Imienia Nie Wolno Wymawiać, wciąż nie wiedział wszystkiego: gdyby się chociaż domyślał, co chłopak jeszcze zrobił, zabiłby go bez wahania.

Ale nie wiedział.

Chłopak spojrzał na płonący las z krzywym, złośliwym uśmiechem. Śmierciożercy sami uparli się przy wyborze zaklęcia, które miało spopielić ostatni niezależny skrawek Wielkiej Brytanii. Z pewnością nawet nie przypuszczali, co działo się poza obrębem ich wzroku. I do czego się przyczynili.

Gdyby się dowiedzieli, byliby przerażeni. Ewentualnie martwi.

Świat ma na głowie cierniową koronę, pomyślał chłopak, widząc spiczaste, przypominające zęby płomienie, liżące nieboskłon. A niedługo rzeki spłyną krwią ciemiężców i męczenników.

Rewolucja bowiem już się zaczęła. I już pożarła część swoich dzieci.

——————————
K. K. Baczyński, "Pokolenie"

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro