Prolog
____________________________
Ogromne nieba suną z warkotem. Ludzie w snach ciężkich jak w klatkach krzyczą. Usta ściśnięte mamy, twarz wilczą, czuwając w dzień, słuchając w noc.
_____________________________
Niebo z wolna przyoblekało się w czerwonawą suknię, a wiatr niósł w swoich objęciach wieczorny chłód. Grupka ludzi z radością przywitała pierwsze tchnienie zimna, uśmiechając się zwycięsko i ocierając pot ze spoconych czół. Patrzyli na swoje dzieło z nieukrywaną dumą, zupełnie jakby zniszczenie tylu żyć sprawiało im autentyczną radość. Ubrani byli w długie, czarne płaszcze, gdzieniegdzie poszarpane lub mokre od brunatnoczerwonej krwi — również na swoich ciałach nosili ślady walki, lecz w znakomitej większości nawet na to nie zważali. W ich uradowanych oczach odbijał się płonący las — miejsce, które jeszcze kilka godzin temu można było uznać za ostatnie schronienie wolnożyjących magicznych stworzeń pokroju wilkołaków, centaurów i jednorożców, oraz grup powstańczych, wciąż żywiących rozpaczliwą nadzieję na pokonanie Czarnego Pana.
Jedna z osób nie brała udziału w obecnym triumfie. Siedziała przy zwalonym drzewie, skulona z bólu, trzymając się z krwawiącą, obwiniętą materiałem ranę.
Ranę, będącą zarazem jego karą. Degradacją do roli stworzenia pośredniego, przystosowanego jedynie do tego, by być prochem pod butami innych.
Chłopak zajęczał cicho, a przez jego ciało przebiegł spazm. Trząsł się, poniekąd z bólu, a po części ze wściekłości.
Tyle dla nich zrobił, a oni odwdzięczają mu się upokorzeniem? Jakim prawem?
Podobno miał szczęście, że go nie zabili, a przynajmniej to usłyszał od Bellatrix, zanim ta wyprawiła go do lasu w środku nocy, gdy na niebie błyszczał srebrny księżyc.
Miał być przynętą. Jego zadaniem było wyciągnięcie wilkołaków na jedną z polan, i tym samym wciągnięcie ich w pułapkę: teren bowiem był obstawiony przez śmierciożerców, ściskających różdżki w pogotowiu. Likantropy miały zostać ogłuszone i pojmane: szkoda tylko, że nawet w zwierzęcej formie doskonale zorientowały się, kto je w ową pułapkę wprowadził. I uznały, że wyrównają rachunki, zanim będzie za późno.
Młodzieniec sapnął, krzywiąc się z bólu. Nałożone na niego zaklęcia nie dały mu stracić przytomności, a także tamowały zbytni krwotok, aby nie umarł. Ból za to czuł nadal: i podobno to była część jego kary. Lord Voldemort zawsze miłował się w sadyźmie.
Tak naprawdę, miał szczęście. Ten, Którego Imienia Nie Wolno Wymawiać, wciąż nie wiedział wszystkiego: gdyby się chociaż domyślał, co chłopak jeszcze zrobił, zabiłby go bez wahania.
Ale nie wiedział.
Chłopak spojrzał na płonący las z krzywym, złośliwym uśmiechem. Śmierciożercy sami uparli się przy wyborze zaklęcia, które miało spopielić ostatni niezależny skrawek Wielkiej Brytanii. Z pewnością nawet nie przypuszczali, co działo się poza obrębem ich wzroku. I do czego się przyczynili.
Gdyby się dowiedzieli, byliby przerażeni. Ewentualnie martwi.
Świat ma na głowie cierniową koronę, pomyślał chłopak, widząc spiczaste, przypominające zęby płomienie, liżące nieboskłon. A niedługo rzeki spłyną krwią ciemiężców i męczenników.
Rewolucja bowiem już się zaczęła. I już pożarła część swoich dzieci.
——————————
K. K. Baczyński, "Pokolenie"
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro