Chào các bạn! Vì nhiều lý do từ nay Truyen2U chính thức đổi tên là Truyen247.Pro. Mong các bạn tiếp tục ủng hộ truy cập tên miền mới này nhé! Mãi yêu... ♥

•18•Obowiązek dotrzymania przysiąg

________________________________
Ach, długo jeszcze poleżę
W szklanej wodzie, w sieci wodorostów,
Zanim nareszcie uwierzę
Że mnie nie kochano, po prostu
________________________________

Tam, gdzie powinna być kwatera, były tylko gruzy.

— Halo? — zawołała Ginny, spanikowana rozglądając się dokoła. — Mamo?

Molly Weasley zawiadywała kwaterą w Newcastle. A kwatera w Newcastle obecnie nie istniała.

— Jest martwa, złotko. Jak wszyscy — rozległ się z nią głos i Weaslyówna nwet nie zdążyła krzyknąć, jak ktoś wykręcił jej rękę za plecami i wyszarpnął różdżkę z ręki. — Will, mamy kolejną wiedźmę!

— Zostaw mnie! — syknęła Ginny i na oślep kopnela napastnika w łydkę. Ten zaklął szpetnie i jeszcze mocniej wykręcił jej rękę.

Mugole, pomyślała Ginny, usiłując się wyswobodzić.

— Nie wierzgaj, wiedźmo — syknął jej do ucha mężczyzna. — Will, szybciej!

Ociężałe kroki poinformowały Weasleyównę, że rzeczony Will zaraz się zjawi.

— Ładniutka, Joe — rozległ się nowy głos, głęboki i prześmiewczy. — Myślisz, że czarownice pieprzy się tak samo, jak normalne kurwy?

Rudowłosa poczuła, jak serce podchodzi jej do gardła.

— Nie macie prawa — wychrypiała i znów spróbowała się wyrwać. — Zabiję was!

— Wątpię — odparł ten pierwszy, który ją trzymał. — Czym niby? Tymi malutkimi rączkami? Daj spokój, dziewczynko.

— Gada jak zwyczajna baba — roześmiał się drugi z mężczyzn, jakby uznał, że to wyjątkowo zabawne. — Ale nic nie zrobi. Baba to baba, nawet, jak umie czarować. Dużo gada, głośno krzyczy i ma pizdę między nogami, ale jest niegroźna.

— Ty pierwszy, czy ja?

Ginny poczuła, jak uchwyt puszcza, jednak nie zdążyła złapać równowagi i spadła na gruzy, boleśnie obijając sobie kolana.

Spróbowała się podnieść, jednak nim zerwała się do biegu, Will zasłonił jej drogę.

Dam radę, powiedziała sobie, zerkając na mężczyzn. Joe był niski, gruby i ociężały, zapewne przekroczył już pięćdziesiatkę i nie wyglądał szczególnie groźnie, za to drugi, Will, stanowił problem: miał zapewne spokojnie metr osiemdziesiąt, był smukły, ale dość umięśniony,  a na jego wąskich ustach błąkał się kpiący uśmieszek. Zapewne większość kobiet uznałaby go za niebywale przystojnego.

Ginny zdała sobie sprawę, że się boi jak jeszcze nigdy w życiu.

— Nie macie prawa — powtórzyła słabo. Głos jej drżał, a jeszcze przecież nic jej nie zrobili.

— Mamy, złotko — usłyszała zza siebie głos grubasa. Był blisko. Zbyt blisko. — Prawo natury. Po to ty masz szparę, żebyśmy my mogli coś w nią wsadzić. Proste? Proste. Czego jeszcze nie rozumiesz? Boże, wiedziałem że kobiety są durne, ale żeby aż tak? Jesteś wyjątkowym okazem.

Rudowłosa zrobiła nagły wypad w bok i rzuciła się biegiem po gruzach.

Była spanikowana.

— Ty suko! — usłyszała krzyk Willa tuż przd tym, jak ją dogonił i powalił na ziemię.

Ginny zaczęła płakać, bynajmniej nie z powodu tego, że przy zderzeniu z kamieniami uderzyła się boleśnie. Jeszcze raz spróbowała uciec, kopiąc mężczyznę w krocze i popychając go do tyłu, jednak natychmiast złapał ją ten drugi, Joe, i uderzył w twarz tak mocno, że zakręciło się jej w głowie i zrobiło ciemno przed oczami. Upadła, uderzając głową o jakąś belkę i świat zawirował jej przed oczyma. Mężczyźni wydawali się jej odlegli, rozmazani i jakby skryci za mgłą. Zaczynała tracić świadomość.

— Zabiję cię, kurwo. — Will wyprostował się z grymasem bólu na twarzy. — Zajebię jak psa.

— Ale najpie-

— Tak, Joe. Wiem.

Umrę, mgliście zdała sobie sprawę. Oni nie żartują.

Poczuła, jak podnoszą ją do pionu.

Umieram niekochana, zdała sobie sprawę.

I chyba to było dla niej najbardziej bolesne.

~•~

C

zuł się nagi, wzgardzony, bezbronny i sponiewierany.

Zgwałcili jego prywatność, dobierając się nawet do najbardziej intymnych wspomnień, jak złożenie Przysięgi, lot z Harrym na miotle, seks...

Bellatrix w myślodsiewni pokazała mu wspomnienie spalenia jego domu, Malfoy Manor, po tym, jak śmierciożercy dowiedzieli się o zdradzie, a później zostawiła Dracona na pastwę dementorów, by go złamać. A teraz, na domiar złego, gdy już wywlokła go z lochów, prowadziła go korytarzami Hogwartu do Harry'ego. Harry'ego i Voldemorta.

Blondyn miał wrażenie kompletnej derealizacji: wszystko wydawało mu się odległe, jakby skryte za mgłą, oglądane spojrzeniem kogo innego. Ale był tu, na hogwardzkim korytarzu, prowadzony do celi Harry'ego, z której przypuszczalnie nie wyjdzie żywy.

Bellatrix otworzyła drzwi do jednej z klas i gdyby Draco nie był tak wypruty z emocji, przypuszczalnie by się zdziwił: ongiś sucha, przestroonna sala lekcyjna została za pomocą magii zmieniona w ciasną, ciemną, wilgotną klitkę.

Harry siedział pod ścianą, ale gdy tylko zobaczył Dracona, poderwał się nagle. Miał ręce przykute łańcuchami do ściany, na jego twarzy widniał Mroczny Znak, wykrzywiając jeden z kącików ust w groteskowym uśmiechu, ale oprócz tego i paru siniaki, otarł oraz poparzenia, nie wyglądał, jakby mu coś dolegało i Malfoy gdzieś w zgliszczach swojej psychiki poczuł drgnienie ulgi.

— Witaj, Draconie Malfoyu — usłyszał i dopiero wtedy zwrócił uwagę na pokurczononą postać w fotelu. Żołądek podszedł mu do gardła.

— Z szacunkiem, Draco — syknęła Bellatrix i popchnęła go tak, że opadł na kolana.

Voldemort wykrzywił bezkrwiste usta w okrutnym uśmiechu.

— Będę miłosierny, Draconie — powiedział. — Zraniłeś mnie bardzo swoją zdradą, ale będę dla ciebie miłosierny. Bello, otwórz drzwi, może pan Malfoy chciałby wyjść, ostatecznie jest tu gościem, nie trzymajmy go na siłę.

Zdziwiona kobieta wykonała polecenie.

— Draconie, nie chciałbyś patrzeć, jak Harry cierpi, prawda? — zapytał Czarny Pan, głaszcząc Nagini o trójkątnej głowie.

— Nie odpowiadaj mu, Draco, on cię... — zaczął Harry, ale wyszeptane przez Bellatrix silentio skutecznie go uciszyło.

Malfoy się zawahał. On zna odpowiedź, pomyślał. Ta rozmowa to jedynie marny teatrzyk. Jeżeli powiem prawdę, chyba nic złego się nie stanie...

— Nie chciałbym — potwierdził.

Voldemort przełożył różdżkę między palcami, bacznie wpatrując się w czarne drewno.

— Powinienem w tym momencie zacząć go torturować, by zadać ci większy ból, Draconie — powiedział. — Ale obiecałem ci miłosierdzie, więc tego nie zrobię. Nie rzucę równiez na ciebie imperiusa, byś sam to musiał robić, ani nie wykłuję ci oczu, byś rzeczywiście nie mógł patrzeć na tortury pana Pottera... To, czy Potterowi się coś stanie, zależy tylko i wyłącznie od ciebie. Zgadzasz się na takie warunki?

Malfoy przełknął ślinę: nagle zrobiło mu się sucho w gardle.

— Tak — wychrypiał. — Zgadzam się.

W oczach Voldemorta pojawił się drapieżny błysk.

— Wspaniale, Draconie — powiedział. — Więc może wytłumaczę ci, jaka jest twoja rola... To ty będziesz torturowany, jednakże jak już wspominałem, możesz w każdej chwili wyjść, jednakże wtedy nie mogę ci gwarantować bezpieczeństwa pana Pottera... Rozumiemy się, Draconie?

Blondyn skinął głową.

— Bello, pozostawiam ci swobodę działania.

~•~

Lupin przypuszczał, że nie wyjdzie z Hogwartu żywy.

Tak jak myślał, okazało się, że zaklęcia antyaportacyjne zostały zdjęte na całą noc, dzięki czemu mógł bez większych przeszkód dostać się do szkoły, nałożywszy na siebie wcześniej Zaklęcie Kameleona. Nawet to jednak nie gwarantowało mu powodzenia.

Szczerze powiedziawszy, gdy szukał po Hogwarcie Harry'ego,  bał się tego, co może zastać. Widział, jak Bellatrix wywleka Malfoya z lochów i czuł lepki, wilgotny chłód, jaki roztaczają wokół siebie dementorzy.

Najgorsze było to, że nie mógł nic zrobić, a chociaż nie przepadał za Draconem, chętnie by go wtedy uratował, gdyby nie fakt, że Harry był po prostu ważniejszy i pomagając blondynki, Remus straciłby szansę na wyrwanie stąd Pottera.

Nagle korytarzem poniósł się krzyk. Lupin rozejrzał się niespokojnie wokół.

Tam, pomyślał, widząc otwarte drzwi. W klasie.

Powoli podszedł do celu i zerknął do środka. Pomimo, że miał na sobie Zaklęcie Kameleona bał się ryzykować i po prostu stanąć w progu: zamiast tego wychylił się lekko zza drzwi i spojrzał.

Harry, pomimo widocznej na twarzy rozpaczy, czegoś, co profesor z początku wziął za siniak, a okazało się Mrocznym Znakiem i paru otarć oraz krwiaków (według doświadczeń Lupina powstałych podczas torturowania cruciatusem), wyglądał naprawdę dobrze, jak na to, że był w niewoli u swojego największego wroga.

Draco zaś... Cóż, Draco wyglądał gorzej.

Lupin jeszcze z czasów szkolnych pamiętał, że Malfoy dbał o swoje włosy — na wojnie to się oczywiście zmieniło, jednak teraz, rozczochrane, zlepione krwią i przetykane siwizną, przypominały nieco gniazdo dla ptaków. Na twarzy blondyna nie było co prawda żadnych siniaków, ran ani otarć, za to Lupin z łatwością dostrzegł fioletowe przebarwienia na jego klatce piersiowej i ramionach.

To nie było jednak wystarczająco poważne, by martwić się o jego życie. Na szczęście.

— Masz już dość, Draconie? — rozległ się wysoki, dobrze znany Remusowi głos. — Chcesz wyjść?

— Nie — wychrypiał Malfoy, ale tęsknie spojrzał w stronę drzwi.

On nie wytrzyma długo, pomyślał Lupin, orientując się, co się dzieje. Nawet jeżeli robi to z miłości, jest za słaby. Zawsze był słaby.

— Mój panie. — Wilkołak wzgrygnął się, słysząc ciężki od uwielbienia głos Bellatrix. — Być może cię zainteresuje, że Dracon złożył Potterowi bardzo ciekawą przysięgę... Przysięgę Prawdomówności.

Merlinie!, Lupin zacisnął palce na szacie tak mocno że zbielały. Ona chyba nie chce...

— Wspaniale — odparł Czarny Pan. — Złam ją, Draconie.






_____________

Zapraszam na pierwszy horror na moim profilu, "Kelly zza lustra"!

M. Pawlikowska-Jasnorzewska, "Ofelia"

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro