•17• Obowiązek wytrzymałości
_________________________________
Błogosławionyś Boże, co dajesz cierpienie,
Jako boskie lekarstwo przeciw naszym grzechom,
Jak najlepszej esencji przeczyste płomienie,
Które silnych gotują ku świętym uciechom!
________________________________
Starał się.
Naprawdę się starał nie dopuścić tej potwornej kobiety do swoich wspomnień.
Ale to było ponad jego siły.
— Legillimens! — zawołała Bellatrix już któryś raz w przeciągu ostatnich dwóch godzin.
Dracon nienawidził tego zaklęcia: za jego pomocą ciotka nie dość, że wdzierała się do jego umysłu i przeglądała nawet najbardziej intymne wspomnienia, to jeszcze katowała go, w kółko wracając do tych najbardziej bolesnych: śmierci rodziców, tortur i Alvy. Za każdym razem zaś, gdy wychodziła z jego umysłu, złośliwie komentowała to, co tam znalazła lub śmiała się z jego słabości.
Teraz właśnie była zajęta wygrzebywaniem wspomnień ze szkoły; przed oczyma Dracona ukazała się poważna, surowa twarz profesora Snape'a, jednak zaraz zafalowała i przybrała postać rozlazłej twarzy Slughorna.
— Nie dziękuj — powiedziało widmo.
Draco zacisnął oczy.
Nie dziękuj.
Nie dziękuj nie dziękuj nie dziękuj niedziękuj niedziękujniedziękujniedziękujniedzięku-
NIE DZIĘKUJ.
Wspomnienie zniknęło.
— Czarny Pan dał mi dwie i pół godziny z tobą, Draconie — zaświergotała Bellatrix. Dotychczas jeszcze nie skrzywdziła go fizycznie: jedynie katowała wspomnieniami. — Zostało nam jeszcze dwadzieścia pięć minut, ale już mi się znudziło błądzić w tej twojej brudnej główce.
Malfoy poczuł nagły przypływ nadziei, zmieszanej z niepokojem. Ulga, że kobieta już nie będzie rozgrzebywać jego wspomnień, była monstrualna, jednak chłopak zbyt dobrze znał swoją ciotkę, by uwierzyć, że tak po prostu zmarnuje prawie pół godziny, które mogłaby wykorzystać na dręczenie go.
Nie pomylił się.
Pomalowane krwistą czerwienią usta Bellatrix rozciągnęły się w szerokim, okrutnym uśmiechu.
— Na szczęście w lochach ostatnio urzędują dementorzy — powiedziała głosem słodkim jak miód.
~•~
— Jak to? — Fleur stanęła jak wryta. — Teraz? Od razu?
— Zabierzcie najpotrzebniejsze rzeczy — dodał George. — Zdradzono nas. Nie jesteście tu bezpieczni. Wyjątkowo nie żartuję.
— Mam nadzieję — westchnął Bill, stając obok żony. — Widzisz, co tu się dzieje. Sami chorzy i małe dzieci. Przenoszenie się gdziekolwiek jest-
— Konieczne — wszedł mu w słowo brat. — Zastosujecie aportację łączną. Jakoś... jakoś się uda, Bill. Musi. Pomogę wam.
— George... rozejrzyji się. W czym cesz pomóc? Ci ludzie potrzebuji opieki medyków — Francuzka smutno pokręciła głową. — Nie ma medyków. Nie ma leków. Jeżeli aportacja i' wykończy, nie pomożemi im. Aportacja jest męcząca, nawet bierna. Niektórzi mogą nie przeżyć.
— Chcę pomóc — żachnął się rudzielec, patrząc po sali, która niegdyś zapewne była salonem, a aktualnie stała się czymś w rodzaju izby chorych. — Mogę pomóc.
— W takim razie bądź przygotowany, że ktoś może umrzeć w twoich ramionach. — Bill przygryzł wargę. — Wolałbym ci tego oszczędzić.
— Trwa wojna, Billy — odparł chłopak. — Nie możemy robić tego, co byśmy woleli.
— Jak chcesz — westchnęła Fleur. — Masz odważnego brata, Billy — dodała, czule patrząc na męża. — Chodźcie, musimy wziąć się do roboti. Słuchajcie! — zwróciła się do ludzi, podnosząc głos. — Musimy się przenieść. Natychmiast! Weźcie najpotrzebniejsze rzeczy! Będziecie się aportować łącznie, razem z nami!
Między chorymi zrobił się rozgardiasz.
— Idź na piętro — szepnął Bill do George'a. — Zawiadom tamtych.
— Angelina...?
— Jest tam. Możesz się aportować z nią jako pierwszą. — Rozejrzał się. — My ogarniemy tych. Wciąż nie wierzę, że ktoś zdradził.
George wymamrotał coś pod nosem i popędził na górę.
Bądź przygotowany, że ktoś umrze w twoich ramionach.
Bądź przygotowany, że ktoś umrze.
Bądź przygotowany.
Nigdy się na to nie przygotuję, pomyślał rudzielec, wchodząc do niemalże identycznego pomieszczenia, jak na dole. Nigdy.
— Musimy się ewakuować! — powiedział donośnym głosem, gdy oczy wszystkich zwróciły się na niego. — Niech wszyscy wezmą najpotrzebniejsze rzeczy! Za kilka minut zaczniemy aportację!
— George! — usłyszał krzyk i z bijącym sercem zwrócił się w stronę, z której dobiegał głos.
Była tam, pobladła, zaplątana w koc, z długimi, czarnymi włosami i tym uśmiechem, który zapamiętał.
— Angelina — powiedział i poczuł, jak jego twarz rozjaśnia uśmiech. — Mówili, że jesteś w stanie krytycznym — rzekł, gdy już do niej podbiegł. — Mówili, że...
— Było blisko — szepnęła. W jej oczach lśniły łzy. — Amputowali mi całą rękę, a później trzymali w śpiączce. Merlinie, jak ja się cieszę, że przyszedłeś!
— Nie jestem Merlinem, nie obrażaj mnie! — żachnął się rudzielec. — Był tak potężny, że musiał być cholernym nudziarzem. Czy ja ci wyglądam na cholernego nudziarza? Zresztą... trzymali cię w śpiączce? Czyli są tutaj medycy, tak?
— Jeden. Był. On... - chlipnęła.— poszedł po leki i już... już nie wrócił. — I się rozpłakała.
George przytulił ją delikatnie, starając się nie dotykać kikuta.
— Ciii... — wymamrotał, gładząc ją po włosach. — Ciii... nie płacz, Angelino. Wyniesiemy się stąd i...
— I co? — przerwała mu, chociaż tak naprawdę sam nie wiedział, co chce powiedzieć. — I będzie dobrze? Och, George, czy ty nadal w to wierzysz? Sam-Wiesz-Kto jest u szczytu potęgi!
— Więc upadnie u szczytu potęgi. Spadnie ze swojego cholernego szczytowo-potęgowego tronu i poobija swój nienawistny, zły, blady tyłek. — Pocałował ją w czoło. — To nie jest niemożliwe. Chodź, pomogę ci się spakować. I nie płacz już.
Angelina nie miała dużo rzeczy: parę fiolek z eliksirami, dwie szaty na przebranie, trochę bielizny i różdżka stanowiły cały jej dobytek. Wszystko zmieściło się do płóciennej torby.
Podczas wojny wszyscy jesteśmy cholernymi biedakami, pomyślał George i chwycił dziewczynę za rękę.
Nawet nie musiał pytać, czy jest gotowa na aportację: nie zdążył nic powiedzieć, jak już skinęła głową.
Chwilę później znaleźli się w kwaterze głównej, a kolejne trzaśnięcie dalej — koło Rezydencji. Cały ogród rozświatlały porozstawiane na chybił trafił lampy naftowe.
— George? — zapytała Angelina. — Dlaczego jesteśmy na polanie w lesie?
— Tu jest nienanoszalny dom — mruknął rudzielec. — którego z oczywistych względów nie widzisz. Nie mam pojęcia, co teraz, chyba że cholerny Lupin ma zamiar przenocować was na dworze.
— Ma — usłyszeli za sobą niski, męski głos. — A raczej miałby, gdyby tu był.
— Ty chyba żartujesz — prychnął Weasley, odwracając się do Kingsleya. — Noce są zimne, a...
— A Zakon dziwnym trafem posiada dość sporo magicznie ulepszonych namiotów — wszedł mu w słowo mężczyzna. — Część udało nam się zdobyć jeszcze przed Bitwą o Hogwart, a kilka naprawdę gigantycznych okazów znaleźliśmy tutaj. O, twój brat idzie.
Istotnie, przez ogród szedł nie kto inny, jak wysoki, chudy jak patyk Percy Weasley.
— Lavender powiedziała, że mam się zgłosić, żeby jakoś logicznie rozplanować rozmieszczenie namiotów — powiedział na powitanie, po czym jakby dopiero co spostrzegł, że Kingsley nie jest sam: — Witaj, George, witaj Angelino. Miło was widzieć.
— Niewątpliwie — mruknął pod nosem młodszy z braci.
— Na początek musimy powycinać te chaszcze — Percy potoczył ręką wkoło. — Biorąc pod uwagę naszą liczebność, zajmie to jakieś pięć minut. A później tak: — Wyjął z kieszeni mały notesik i co chwila patrząc na ogród, zaczął skrupulatnie kreślić plan. — Sugeruję rozłożyć ludzi po namiotach kwaterami. Przykładowo, tu ludzie z Francji, tu z Newcastle, tu z Plymouth i tak dalej, no chyba że rodziny chciałyby być razem, to wtedy muszą się zdecydować. Ale co do położenia. Najbliżej domu sugeruję dać Francję, z rannymi i chorymi. Wiesz, niektóre eliksiry podaje się podgrzane, więc gdyby ustawić to tak, że okno z kuchni wychodziłoby na ten camping, to byłoby świetnie. Sugeruję przeznaczyć im te skromniejsze namioty, bo nie oszukujmy się, oni nie będą za bardzo korzystać z wygód. Dalej, Londyn. Najlepiej będzie, jeżeli...
— Chodź, Angelino, tam jest Katie — powiedział George, nie mając ochoty słuchać paplaniny brata. Nie chodzi o to, by miał z Percym jakikolwiek zatarg, bo nie miał, ale planowanie rozmieszczenia namiotów nie wydawało mu się szczególnie interesujące.
— Cześć, Kat! — zawołała ciemnoskóra do przyjaciółki. Twarz Bell rozpromieniła się w uśmiechu.
— Chce może któraś z was herbaty? — zapytał George, przerażony wizją uczestniczenia w damskich plotkach, na które wyraźnie się zanosiło. — Chętnie zrobię. Naprawdę chętnie.
— Tylko nie za mocną — zastrzegła Angelina i z takim błogosławieństwem rudzielec udał się do Rezydencji.
Gdy tylko przekroczył próg, rozległy się pospieszne kroki na schodach i chwilę później głośny trzask.
— Halo? Jest tam kto? — zawołał Weasley w pustkę, przymykając drzwi. — Halo? — powtórzył, wyjmując różdżkę.
Ktoś pobiegł na górę, pomyślał, bez chwili namysłu ruszając w pogoń za intruzem. Może nam zagrażać.
Na drugim piętrze nikogo nie było — sprawdził to aż trzy razy. Dopiero gdy miał zejść z powrotem, zauważył drabinkę.
Prowadziła do zakmniętej klapy w podłodze, przypuszczalnie nad nią był strych. W dodatku jeden szczebel był złamany.
To stąd ten trzask, domyślił się rudzielec. Intruz jest na strychu.
Rozejrzał się wokół i jego wzrok padł na okrągłą, skórzaną poduszkę, która musiała spaść z ustawionego w hallu fotela.
Nada się, uznał i zabrawszy ją, zaczął się wspinać po drabinie.
Delikatnie uchylił klapę i natychmiast poczuł mocne uderzenie, zamortyzowane jednak przez poduszkę, którą trzymał. Ledwie udało mu się utrzymać na drabinie.
— Drętwota! — krzyknął, samemu nie wiedząc, w co lub kogo celuje, jednak najwyraźniej trafił, bo coś gruchnęło i podłogę.
Raz kozie śmierć, pomyślał i podciągnął się na górę.
Jego oczom ukazał się leżący na ziemi, na oko czternastoletni chłopak o włosach barwy karmelu i dużych, ciemnych oczach.
— Alva — powiedział George. — Nie sądziłem, że jeszcze kiedykolwiek cię zobaczę.
Machnął różdżką i zaklęcie puściło. Szatyn natychmiast podniósł się do siadu i odsunął od Weasleya.
— Nawzajem — syknął. — Musiałem wrócić. Nie przetrwałbym w lesie w nocy w ludzkiej postaci.
— Szczerze mówiąc, myślałem, że dzisiaj pełnia — przypomniał sobie rudzielec. — Zresztą nieważne. Zdajesz sobie sprawę, że muszę powiadomić resztę, że tu jesteś?
— Och, tak, bo z pewnością jestem tak cholernie, kurewsko niebezpieczny, że jak już im powiesz, to postanowicie mnie zabić, tak jak wczoraj. — Głos Alvy ociekał jadem. — Po prostu daj mi czas, żebym mógł się stąd wynieść, i koniec. Nie będę was więcej nachodził.
— Nie masz gdzie pójść — zauważył George. — A noc nadal jest ciemna.
— Albo to, albo śmierć. — Szatyn wzruszył ramionami. — Dam radę.
— Nie musisz — westchnął George. — Nic ci nie będzie. Obiecuję. Chodź, zaprowadzę cię do Kingsleya. Tylko błagam, nie zachowuj się jak ostatni chujek.
— Czyli jak zwykle? — Chłopak uniósł brwi. — Postaram się.
— Świetnie — uznał rudzielec ciężkim tonem.
Merlinie, co ja właściwie robię?, zapytał sam siebie, schodząc po drabinie na dół. Alva oczywiście zapomniał o załamanym szczeblu i z głośnym hukiem spadł na dół, prawie przewracając George'a.
Rudzielec bez zbędnego ociągania chwycił szatyna za nadgarstek i pociągnął za sobą schodami w dół.
— Kingsley! — ryknął, wychodząc na dwór. — Chodź tu na chwilę!
Cholera jasna, pomyślał, widząc jak wszyscy na nich patrzą.
— Weasley, oni się na nas gapią — syknął Alva. — Nie mogłeś tego załatwić dyskretniej?
— Nie narzekaj, nie jesteś na tyle piękny, by ktokolwiek zawiesił na tobie wzrok dłużej, niż kilka minut — odpadł George na chwilę przed tym, jak Shacklebolt do nich podszedł. — Kojarzysz tego kochasia?
— Obiecałem Lupinowi, że nic mu się nie stanie, więc obawiam się, że tak — odparł ponurym głosem mężczyzna.
— No widzisz? — George klepnął szatyna po plecach trochę zbyt mocno, niż to było konieczne. — Nic ci nie będzie.
— Świetnie, to wracam na strych — uznał chłopak i już miał odejść, gdy Kingsley położył mu dłoń na ramieniu.
— Chcę, żeby ktoś miał cię na oku — powiedział, po czym odwrócił się i krzyknął: — Justyn, chodź tutaj!
— Wsadzasz węża między borsuki? Serio? — George uniósł brwi. — Zresztą rób jak chcesz, ja wracam pomóc teleportować ludzi z Francji. O, a jak wróci Ginny, to powiedz jej, że widziałem miotły w przedpokoju.
Tyle że Ginny już nie wróciła.
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro