✥ Rozdział 15.
Westchnął głośno i usiadł na wilgotnej ziemi, odrzucając na bok znalezioną w opuszczonym domu łopatę. Normalnie nie przeszłoby mu nawet przez myśl, by pochować zwisające na drzewie zwłoki, jednak troska o Jandi przezwyciężyła jego obojętność. Wiedział bowiem, iż dziewczyna prędzej czy później zdecyduje się na samotną wycieczką po lesie, a natknąwszy się na martwą dziewczynę mogła się załamać. Była słaba emocjonalnie i dosłownie wszystko mogło sprawić jej ból.
A on, choć zazwyczaj nie interesował się uczuciami innych, pragnął jej dobra.
Bezwzględny Shin Jin, który bez mrugnięcia okiem eliminował wszystkie zagrożenia wokół Dohyuna postanowił zaopiekować się Jandi. Zawdzięczał jej w końcu życie i fakt, iż ponownie przejął panowanie nad ciałem Dohyuna. Gdyby nie jego strach o tę dziewczynę, Jin wciąż byłby uśpiony w zakamarkach jego umysłu.
- Ile bym dał, by móc zapalić choć jednego papierosa - westchnął, ocierając brudną dłonią czoło. - Należy mi się jakaś nagroda za odwalenie tak brudnej roboty, ale ty, Dohyun jesteś zbyt porządny, by palić. Nudziarz z ciebie jak cholera. - Zacmokał niezadowolony ustami i z grymasem rozejrzał się dookoła.
Wytężył wszystkie zmysły i zmrużył gniewnie oczy, gdy usłyszał zbliżające się ku niemu kroki. Nations Group od wielu lat szukało broni stworzonej z krwi mutantów, nie zdając sobie sprawy z mocy, jaką dzięki nim osiągnął Dohyun. Wszyscy myśleli, że dzięki odebraniu młodemu chłopakowi pamięci i ujarzmieniu jego mocy stworzyli zwyczajnego człowieka o niesamowitym intelekcie. Prawda była jednak zupełnie inna.
Jin doskonale znał możliwości ciała Dohyuna i jego umysłu. Potrafił usłyszeć wroga na kilometr i pozbawić go życia w najmniej oczekiwanym momencie.
Był cichym zabójcą. Największym wrogiem Nations Group. Śmiercionośną bronią, którą sami stworzyli.
- Zaczynamy zabawę. - Otarł kciukiem dolną wargę i z uśmiechem odwrócił się w stronę dwóch mężczyzn w niebieskich uniformach. Wystrzelił w ich stronę igły, które wyrosły z jego pleców, dziurawiąc przy tym czarną koszulkę. Ofiary momentalnie padły na ziemię. Z ich głów sączyła się krew.
Jin podszedł gniewnym krokiem do członków Nations Group i bez zastanowienia sięgnął po karabiny maszynowe, które przydadzą mu się w dalszej ucieczce. Skoro ktoś zdołał zlokalizować ich w tak odludnym miejscu to nie mogli dłużej tu zostać. Istniała jeszcze szansa na to, iż patrol znalazł się tutaj przypadkiem, jednak ryzyko było zbyt duże.
- Spoczywaj w pokoju i takie tam - powiedział na odchodne w stronę zakopanego ciała i pobiegł w stronę opuszczonego domu, by czym prędzej obudzić Jandi i ostrzec ją przed niebezpieczeństwem.
Nim Nations Group zdołało uśpić drugą osobowość Dohyuna, zginęło mnóstwo pracowników. Jin nie znał litości, dlatego też zabijanie przychodziło mu z niesamowitą łatwością.
Przebiegł obok wysokiej sosny i wbiegł na teren posesji, gdy ujrzał leżącą na ziemi Jandi. Dziewczyna próbowała doczołgać się do domu, jakby za jego drzwiami znajdowało się schronienie, gdy wysoki, niesamowicie umięśniony mężczyzna pociągnął ją za nogi w swoją stronę i z całej siły uderzył w twarz.
Jandi krzyknęła z bólu, trzęsąc się jak osika z przerażenia. Jej policzki pokryte były ziemią i łzami, a serce próbowało uciec z klatki piersiowej, chcąc choć przez chwilę odzyskać spokój. Chciała wołać imię Dohyuna, ale bała się, że w ten sposób go zdradzi. Istniało bowiem duże prawdopodobieństwo, że dla Nations Group wciąż pozostawał martwy. Miała szczerą nadzieję, iż tak było i chociaż jeden z nich przeżyje.
- Nienawidzę, gdy ktoś podnosi rękę na kobietę.
Zaskoczona odwróciła wzrok od członka Nations i szeroko otwartymi oczami wpatrywała się w idącego w ich stronę Dohyuna.
Jego oczy... Były błękitne jak tafla morza. Piękne, a zarazem niesamowicie niebezpieczne. Sprawiały, że po jej ciele przeszły nieprzyjemne dreszcze, a mimo to nie spuściła wzroku. Uważnie obserwowała każdy jego ruch i omal nie zemdlała, gdy czarna koszulka wylądowała na ziemi rozerwana na pół, ukazując grube kolce na plecach jej towarzysza. Po chwili Dohyun zamiast paznokci miał ostre pazury. Przypominał nieco ulepszoną wersję Wolverina z „X-Menów" co było niedorzeczne. Wiele słyszała o mutantach, którzy prócz nadnaturalnych zdolności zamieniali się w potwory, ale nigdy nie miała z kimś takim do czynienia. Szczerze mówiąc była niemalże pewna, że byli oni wytworem wyobraźni twórców komiksów, tymczasem miała kogoś takiego przed oczami.
W dodatki tym „kimś" okazał się Kang Dohyun. Mężczyzna, którego ocaliła przed śmiercią!
- Ktoś powstał z martwych. Wiedziałem, że tę robotę trzeba było zlecić komuś bardziej doświadczonemu, ale Nam Kiseok oczywiście wiedział lepiej - prychnął człowiek ubrany w niebieski uniform i zdjął ciemne okulary, przyglądając się przeciwnikowi spod krzaczastych, czarnych brwi. - Szkoda, że umrzesz nim zobaczy cię w tej ohydnej postaci. Może to otworzyłoby mu oczy i w końcu dotarłoby do niego, że nie zdoła zrobić z bestii człowieka. Mutant zawsze pozostanie mutantem.
- Jesteśmy takimi samymi ludźmi jak wy! - krzyknęła zrozpaczona Jandi, próbując skupić na sobie uwagę wroga. Celował do Dohyuna z broni i najwyraźniej całkowicie o niej zapomniał. Jej słowa również puścił mimo uszu i zaczął zbliżać się do milczącego Dohyuna, który uważnie obserwował każdy jego ruch. Nie wyglądał na przerażonego. Odnosiła wrażenie, że na coś czekał, przez co w jej głowie pojawiło się milion czarnych scenariuszy. W dodatku opuścił karabiny, które dotychczas trzymał w dłoniach. - Zabij mnie! To po to tu przyszedłeś!
- Tae, jak ty niczego nie rozumiesz - śmiech Dohyuna przedarł się przez ciemne myśli Jandi. Brzmiał tak... inaczej. Jakby nie należał do tego samego człowieka. - Nie masz przed sobą słabego Dohyuna. Masz przed sobą kogoś kto pozbawi cię życia nim zdołasz nacisnąć na ten pieprzony spust.
Nim Jandi zdołała się zorientować, postawny mężczyzna leżał martwy na ziemi z przebitą na wylot głową grubą igłą. Przerażona patrzyła na pojawiającą się obok niego krew. Była w tak ogromnym szoku, że z początku nie słyszała przemawiającego do niej towarzysza. Dopiero w chwili, gdy dotknął jej ramienia karabinem, odtrąciła go z niebywałą siłą.
- Czym ty jesteś!? - krzyknęła zdruzgotana, odsuwając się na bezpieczną odległość. Z przerażeniem patrzyła w błękitne oczy mężczyzny, którego do tej pory uważała za niegroźnego. Myślała, że nic nie zdoła jej zaskoczyć tymczasem życie postanowiło z niej zakpić. Ponownie. - Jak mogłeś mi nie powiedzieć, że jesteś mutantem!? W dodatku zamieniasz się w to... COŚ!
- Porozmawiamy, gdy znajdziemy się w bezpiecznym miejscu. Teraz nie ma na to czasu. - Nachylił się nad dziewczyną z zamiarem podniesienia jej z ziemi, jednak znów go odtrąciła. - Jandi! - krzyknął oburzony, siłą umysłu chowając w ciele kolce wystające z pleców. Jego oczy znów były piwne i wzburzone.
- Poczekam na Joona. Poczekam na niego, a wtedy ty... po prostu odejdź. Zniknij z mojego życia.
- Dlaczego? Ponieważ jestem inny? - spytał gniewnie, nachylając się nad brunetką. Miał ochotę potrząsnąć ją za ramiona i porzucić, jednak nie mógł tego zrobić. Dohyun od razu przejąłby kontrolę nad ciałem, a to popsułoby jego plany. Dopóki nie zniszczy Nations Group musi mieć nad nim pełną kontrolę. - Twój Joon prawdopodobnie zdradził organizacji gdzie mogą cię znaleźć. Nikt inny tego nie wiedział, więc nie oczekuj swojego księcia na białym koniu, ponieważ po raz kolejny okazał się być dupkiem - odparł szorstko, a po policzkach Jandi spłynęły łzy. Wiedziała, że miał rację. - Jedziemy na tym samym wózku, moja droga. Beze mnie nie przetrwasz, a ja nie zamierzam chronić cię na siłę, więc albo się dostosujesz, albo radź sobie sama i czekaj na cud.
- Co się stało z Dohyunem? - spytała tak cicho, że ledwie ją usłyszał. Gdy nie odpowiedział, uniosła na niego zaszklone oczy i spytała nieco głośniej: - Nie jesteś nim. Masz jego ciało, ale zachowujesz się zupełnie inaczej. Czy zasługuję na prawdę w zamian za to, że ocaliłam tobie... wam... życie?
Jin przypatrywał jej się dłuższą chwilę z nieodgadnionym wyrazem twarzy. Widział, że całkowicie straciła wiarę w lepsze jutro i przestała mu ufać. Nie był już miłym, kochanym Dohyunem, który przyszedł do niej podczas deszczowego wieczoru z kurtką w ręce. Dla niej był potworem, który zabił człowieka. Nieważne, że ocalił jej życie. To nie zmieni tego, jak postrzegała go przez przemianę, jaką osiągnął. Dla niej był bestią.
- Musimy iść. Nie wiemy kiedy pojawią się następni...
- Dam sobie radę. - Wstała, odtrącając jego dłoń. - Po prostu prowadź. Kimkolwiek jesteś.
Z każdą chwilą odnosiła wrażenie, że cały jej świat jest jednym wielkim kłamstwem. Jak to możliwe, że Kang Dohyun w jednej chwili tak bardzo się zmienił? Czy zanik amnezji mógł tak bardzo odmienić człowieka?
A przede wszystkim: czy Joon rzeczywiście ją zdradził?
Komu mogła zaufać?
Gniewnie chwyciła leżący na ziemi karabin i, nie patrząc na towarzysza, czekała aż w końcu ruszy.
- Jeżeli po przepłynięciu tego cholernego jeziora okaże się, że Dohyuna tam nie ma i mnie oszukałeś to będziesz kopał dla siebie grób - warknęła Jihee, wchodząc powoli do lodowatej wody.
Miała serdecznie dość towarzystwa tego blondasa i jego spojrzeń, które można było odebrać tylko w dwuznaczny sposób. Był skończonym idiotą skoro z przyłożoną spluwą do skroni myślał tylko o jej urodzie.
- Jeśli nie wyjdzie ci z Dohyunem to chętnie zajmę się twoim złamanym sercem. Jestem najlepszym lekiem na całe zło - uśmiechnął się i ruszył za dziewczyną, jednak uśmiech momentalnie zszedł mu z twarzy, gdy przez jego ciało przeszedł nieprzyjemny dreszcz. - Cholera, jak zimno!
Jihee uniosła jeszcze wyżej pistolet i posłała blondynowi wściekłe spojrzenie.
- Tak tylko mówię! - Joon uniósł ręce w obronnym geście. - Po prostu wydaje mi się, że twój narzeczony leci na moją przyjaciółkę. Kto wie, czy nie wydarzyło się między nimi coś więcej, gdy zostali sa... - Nie dokończył, ponieważ oberwał w skroń z pistoletu. Zagryzł wargę i zdusił przekleństwo, przyciskając mokrą dłoń do krwawiącej rany
- Dohyun mnie kocha i jestem pewna jego wierności, więc przestań wygadywać bzdury! - krzyknęła Jihee, obrzucając chłopaka nienawistnym spojrzeniem. - Jeśli zaś chodzi o ciebie to nigdy, PRZENIGDY nie będziesz miał u mnie żadnych szans. Nie interesują mnie faceci, których mogę pokonać bez mrugnięcia okiem.
- Dohyun, którego kochasz cię nie pamięta - wyszeptał pod nosem Joon i posłusznie zaczął płynąć w stronę drugiego brzegu.
Było mu przeraźliwie zimno, dlatego przyspieszył, marząc o jak najszybszym wynurzeniu się z wody. Miał nadzieję, że w chwili, gdy spotkają Jandi i Dohyuna to ich drogi się rozejdą. Zabierze Jandi do Tokio i ukryją się w szkole, a to, co stanie się z tym facetem i jego narzeczoną najmniej go obchodziło. Nawet jeśli Jihee była niesamowicie seksowna to miał dosyć jej ciągłych gróźb. Rana na skroni wciąż boleśnie pulsowała, przez co ciężko było mu się skupić na pływaniu.
Nagle obok niego przepłynęła Jihee z pistoletem w ustach. Miała wysoko uniesioną głowę, by nie zamoczyć broni. Nawet bez niej mogła się go pozbyć, jednak najwyraźniej to nie jego się obawiała. Czyżby spodziewała się zastać na brzegu kogoś jeszcze?
Gdy tylko znalazł się na lądzie, poczuł, jak dłoń Jihee zaciska się na szarej bluzie i szarpie go w górę.
- Rusz się, do cholery!
Miał ochotę wyrwać pistolet, który ściskała w drugiej ręce i zrobić z niej swojego zakładnika, jednak wiedział, że prędzej dostanie kulkę w łeb nim zdoła wykonać jakikolwiek ruch. Miał przed sobą wyszkolonego pracownika Nations Group, a nie jakąś zwykłą panienkę z pistoletem w dłoni.
- Przecież i-idę! - zaszczękał zębami.
Próbował nie myśleć o zimnie, ale chłodny wiatr skutecznie mu to uniemożliwiał. Otoczył się więc ramionami i przymknął powieki, odtwarzając w myślach drogę do opuszczonego domu, jaką pokazała mu Jandi. Nie potrafił skupić się na tyle, by odnaleźć jej umysł i poinformować o swoim przybyciu, dlatego też czym prędzej ruszył we właściwym kierunku.
Nie miał pewności, że wraz z odnalezieniem Dohyuna, Jihee daruje im życie. W końcu każdy kto wiedział o tym, że ten mężczyzna żyje był zagrożeniem. Wolał jednak o tym nie myśleć.
Życie nie zawsze pisze czarne scenariusze.
Prawda?
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro