- Rozdział 15 -
- Mama? - Spytałam od progu ciągnąc za sobą Lolę. - Jesteś?
- Daj spokój. Nie ma jej. Może gdzieś poszła? - Powiedziała lola marszcząc brwi.
- Ona zawsze gdzieś idzie. - Prychnęłam. - Dobra, idź już do mojego pokoju. Zaraz tam przyjdę, tylko zrobię herbatę.
- W porządku. - Rzuciła idąc w kierunku mojego pokoju.
Po kilku minutach już włączałam friends pod naciskiem Loli.
- Dawno nie pisaliście. - Stwierdziła.
- Dokładniej wczoraj. - Zaśmiałam się, a Lola spojrzała na mnie wzrokiem "serio?". Nie dając jej odpowiedzi kontynowałam poprzednie zajęcie.
Moonwalker: hejka
Skywalker: hej. Czemu kopiujesz mój nick?
Moonwalker: nie kopiuje. Mam pewne zasady, których się trzymam. W przeciwieństwie do ciebie.
Skywalker: w przeciwieństwie do ciebie nie zmieniam nicku jak rękawiczki :p
Moonwalker: coś jeszcze? Przypominam, że jestem wrażliwym człowiekiem z zasadami.
Skywalker: poprawka, sztywniak* nie człowiek
Moonwalker: mimo to, ten sztywniak ma urok osobisty, bo inaczej byś tu nie była :>
Skywalker: ta jasne, zawsze o tym marzyłam. By siedzieć z jakimś niedorozwiniętkiem na portalu internetowym.
Lola popatrzyła na mnie krzywo, więc chciałam nie wysłać wiadomości. Niestety przez przypadek wcisnęłam enter.
W tym momencie Lola popukała się ręką po twarzy mówiąc:
- Brawo obraziłaś go idiotko! Jak się obrazi to ja ci doradzać już nie będę.
- Fajnie jest się kłócić z koleżanką o jakiegoś typa z internetu. - Powiedziałam z sarkazmem.
- Przepraszam. - Powiedziała po chwili Lola. Spojrzałam na nią zdziwiona, spodziewałam się raczej ataku z jej strony. Nie przeprosin:
- Ostatnio nie radzę sobie z nauką i życiem.
- Co jest? - Spytałam natychmiast zapominając o złości.
- Ojciec chce mnie zostawić. - Powiedziała zakrywając twarz dłońmi. Wiedziałam, że płacze. Lola nigdy nie zakrywała twarzy dłońmi. No i kiedyś mówiła mi, że nie lubi płakać przy ludziach.
- Że, co?! - Moje oczy rozszerzyły się, gdy dotarło do mnie to, co powiedziała.
- On mnie chce zostawić. On mnie chce zos-tawicć. - Zawyła.
- Nie powiem, że wiem co czujesz. Bo ja byłam wtedy dzieckiem. - Powiedziałam głaszcząc Lolę po plecach.
- Ja nie chcę mieszkać na ulicy. Ja się poprawię. Nie będę rozmawiać na lekcjach i olewać nauczycieli. Ja chcę tylko wiedzieć, że jeszcze mam gdzie żyć i dla kogo żyć. Tylko tyle. - Powiedziała opierając głowę na swoich kolanach.
- Będzie dobrze. - Powiedziałam.
- Przestań, brzmisz żałośnie. - Otarła łzy. - Wiesz, jesteś pierwszą osobą przy której się rozbeczałam.
Spojrzała na mnie lekko się uśmiechając.
- To źle? - Spytałam tym samym doprowadzając przyjaciółkę do śmiechu.
- Znaczy nie przez ciebie beczę. - Uśmiechnęła się lekko, choć oczy nadal były lekko zaszklone.
- Dominic jutro przyjeżdża. - Powiedziałam zapominając o tym, że nie za bardzo się lubią.
- Fajnie. - Powiedziała z uśmiechem Lola. A ja otworzyłam ze zdziwienia usta. - Będę miała na kim się wyżyć. - Dodała.
I znowu wróciła dawna Lola.
***
- Michael? - Uslyszałem głos.
- Tak? - Oderwałem wzrok od dokumentów trasy koncertowej.
- Nie mówiłeś, że piszesz z kimś w internecie. Mamusia nie byłaby zadowolona. - Odparł ze cwaniackim uśmiechem Macaulay.
- Zostaw to ty mały bananie. - Powiedziałem srogim tonem.
- Jasne kartoflu. - Powiedział z uśmiechem. Po czym się zawachał gdy zobaczył, że ruszam w jego kierunku z wyciągniętą ręką. - Ale najpierw mnie złap!
- A niech cie! - Powiedziałem intonując głos jak na koncertach.
- Uważaj, groźby są karalne! Po za tym nie rób tego głosu jakby ci ktoś nadepł! - Zatrzymał się i pokazał mi język po czym pobiegł dalej.
- Na, co niby? - Spytałem kiedy blondyn znalazł się w korytarzu bez wyjścia.
- Na buta. - Powiedział oczym kopnął mnie z całej siły w nogę przez, co wylądowałem na podłodze.
- Ty mały.. Jak ja cię
- Nie musisz mi mówić, że jestem super, sam to wiem. - Powiedział szczerząc się.
- Macaulay. - Powiedziałem.
- Co? - Powiedział zatrzymując się.
- Jajco. - Szybkim ruchem odebrałem mu telefon.
- No ej! - Powiedział. - Nie odbiera się dzieciom zabawek, jełopie.
- Jełopy tak mają. - Powiedziałem i ruszyłem do mojego pokoju/biura zostawiając Macaulay'a w osłupieniu.
Przez następną godzinę nic konkretnego ani ciekawego się nie działo, no po za rozmową z Josephem na temat "stracisz wszystko. To the Jackson i the Jacksons 5 dały ci sławę".
- Znowu gadałeś z tym pomidorem? - Spytał Macaulay, a ja westchnąłem. Szybkim ruchem zabrałem Macaulay'owi telefon sprzed nosa, do którego dyskretnie się dobierał.
- Nu, nu, nu! - Powiedziałem machając palcem.
- Moonwalker? Moonwalk? - Zaczął mnie podpuszczać.
- To było tylko opowiadanie. - Powiedziałem. - Słabe zresztą.
- Sam jesteś słaby, cicho tam siedź i opowiadaj. - Powiedział.
- To był poranek. 089 jak zawsze udał się do pracy. Tylko, że teraz to była sprawa delegacji na ziemie. To wprawiło go w jeszcze lepszy humor. W końcu bardzo chciał tam polecieć. Ale musiał znaleźć kogoś kto, by mógł się zająć chłopcem ktory z nim mieszkał.
- Jeśli ten 069, czy jak mu tam był takim idiotą jak ty to współczuję temu chłopcu.
- Nie przerywaj mi. - Powiedziałem.
- Nie przerywaj mi! - Przedżeźniał mnie.
- Postanowił zwrócić się do Iris (za Włochy nie umiem przypomnieć sobie jej imienia). To była jego najlepsza przyjaciółka, a oprócz tego najlepsza współpracownica..
- Czemu ty wszystkie postacie wzorujesz na osobach, które znasz? - Zaciekawił się Macaulay.
- Niby jak? - Spytałem delikatnie się uśmiechając.
- No "089" to niby ty, ja to ten chłopak, a "Iris" to Elizabeth Taylor. - Powiedział.
- Oh. - Tylko tyle byłem w stanie wydusić.
- Michael? - Szturchnął mnie.
- Tak? - Zwrociłem się do chłopaka.
- Czy w poniedziałek mógłbym przy prowadzić tu Patrica?
- Jasne, o ile...
- To wspaniale! - Ucieszył się nie pozwalając mi tym samym dokończyć. - Polubisz go, jest w porządku. Bo reszta to idioci.
- Słowa. - Zwróciłem mu uwagę na, co chłopak przekręcił oczami:
- No weź! Idiota to nie przekleństwo!
- Co nie znaczy, że musisz mianować każdego przechodnia jakiego spotkasz tym tytułem. - Kolejny raz przekrecił oczami, a ja zacząłem zastanawiać czy kiedyś mu te oczy nie wypadną od tego przekręcania.
- Chciałbyś latać? - Spytał z ni z tego ni z owego.
- Utrzymajmy wersje przyziemną. - Podszedłem do okna.
- Spokojnie. Poprostu się przyznaj, że się boisz. - Twarz chłopaka ozdobił wredny uśmieszek.
- Nie boję się.
- Właśnie, że tak.
- Wcale nie.
- Kłamca.
- O ty pomarańczo jedna.
Naszą sprzeczkę przerwał telefon. Kto dzwonił? Madonna. Nie odebrałem.
Najpierw będą przeprosiny, a potem jak zawsze.
- Kto dzwonił? - Spytał.
- Święty Mikołaj. - Rzuciłem.
- Czemu nie odebrałeś? Pewnie to do mnie było! - Wyszczerzyłem się na te słowa. Cóż, można powiedzieć, że znowu udzielił mi się dobry humor chłopaka.
- Mike.. - Zaczął ostrożnie chłopak.
- Tak? - Odwróciłem się w jego stronę.
- Bo wiesz.. Moi rodzice jadą gdzieś na tydzień i chyba jesteśmy skazani na siebie.. - Powiedział, a ja przymknąłem oczy i wyciągnąłem powietrze.
To będzie długi tydzień.
Jak mnie długo tu z rozdziałem nie było. Ale ten czas pokazał mi jak badziewnie piszę XD
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro