- Rozdział 13 -
Nagle na sali rozmowy ucichły, każdy wlepiał wzrok tylko na mnie.
Paul popchnął mnie na środek sali. Teraz miało nastąpić moje przemówienie z okazji urodzin. A przynajmniej Frank sobie ubzdurał..
Nie miałem przygotowanego przemówienia. Pierwszy raz czułem się niepewnie na oczach wszystkich zebranych.
Zwykle wiedziałem, co chcę powiedzieć. Ale teraz? Pustka.
Dopiero po dwóch minutach zacząłem:
- Witajcie. Cieszę się ogromnie, że przybyliście tu wszyscy by świętować moje urodziny razem ze mną.
Wielu z was pracowało ze mną w teledyskach. Nie ważne, czy pracowaliście przy montażu, byliście aktorami, tancerzami. Robiliście to wszystko ze mną. Za co wam Dziękuję.
Cieszę się, że was poznałem. Gdyby nie muzyka to bym was nigdy nie poznał. Cieszę się, że nasza przyjaźń zaczęła się właśnie od niej. - od Muzyki.
A dziś, przybyliście świętować moje urodziny. Cieszę się, że moge je spędzić właśnie z wami.
Kocham was wszystkich.
Po tych słowach zniknąłem w tłumie, chcąc usiąść na kanapie. Na niej siedział Macaulay, który jak tylko zobaczył, że chcę na niej usiąść rozłożył się na jej całej długości i powiedział z radością:
- Like a boss.
- Nie dzisiaj, stary. - Powiedziałem, a Mac od niechcenia się przesunął.
- Musiałeś zaprosić same pudła? - Spytał patrząc z niesmakiem na stojącą w oddali Madonnę.
- Czasem trzeba. - Obaj parsknęliśmy śmiechem.
- Dobra. - Zdziwiony spojrzałem na Maca, który się wyprostował i po chwili kontynuował:
- Pasowało by powiedzieć jakieś życzenia.
- A to dopiero nowina. Myślałem, że starości prędzej nie dożyje niż dostanę życzenia od ciebie. - Powiedziałem z uśmiechem.
- Nie przerywaj mi cepie. Właśnie zamierzam powiedzieć coś, co będzie mnie kosztować dużo energii. - Powiedział Mac. - Stary koniu..
- Nie taki stary... - Rzuciłem.
- Cichaj. Stary koniu, życze ci bym mógł Cię zawsze nazywać starym koniem. Cieszę się, że to ty jesteś tym starym koniem. Koniec. - Teatralnie skinął głową.
- Dzięki. - Powiedziałam z uśmiechem, a blondyn odwzajemnił uśmiech.
Po tych słowach Paul się do nas do siadł, a Mac spojrzał na niego wzrokiem "WTF?!".
- No, co kostium zdejmuje. - Powiedział Paul, który próbował zdjąć uszy chomika.
- W porządku poprostu nie umiałem wyobrazić siebie w kostiumie - prawie 10 letniego chłopca, a tu widze starego dziada w przebraniu chomika. - Wzruszył ramionami.
Paul był zaskoczony słowami Maca w końcu zawsze twierdził, że to takie grzeczne i kulturalne dziecko...
Mac to istota nie z tej ziemi. Przy innych gra uprzejmego, dobrze wychowanego chłopca, przy mnie okazuje te najstraszniejsze oblicze.
- Michael, zaciąłeś się? - Mac przechylił głowę w bok.
- Njee.. (orto specjalnie) to znaczy powtórz.. - Spojrzałem na niego. Mac tylko westchnął i po chwili kontynuował:
- Pytałem, czy już skończyłeś pisać tą piosenkę "Black or White" w której obiecałeś mi fuchę.
Wytrzeszczyłem oczy i spytałem:
- Jaką?
- Black or White. - Powtórzył Mac.
Nie wiedziałem o, co mu chodzi. Jaka piosenka? Black or White? A taka była? Chyba muszę wreszcie zrobić porządek z moim nie ładem artystycznym. Nagle usłyszałem piszczący głos:
- I took my baby on Saturday bang. Boy is that girl with you? Yes, we're one and the same.
- Aaa to.. Nie wiem, czy to ostateczna nazwa. - Powiedziałem.
- Jaka pioseneka? - Obok mnie pojawił się Quincy.
- Nie jest gotowa. - Powiedziałem.
- No i co z tego. - Zmierzył mnie wzrokiem.
- Quincy, nie dam ci jej posłuchać, bo ty będziesz ją chciał umieścić w albumie Thriller, a ja planuje ją ujawnić za parę lat. - Powiedziałem podirytowany.
- Michael, nie bądź dzieckiem. - Quincy obrócił się na pięcie i dodał:
- Nie mam czasu na droczenie się z Tobą, nie chcesz to nie. To mógł być kolejny hit, a ty się stawiasz.
Po tych słowach zniknął w tłumie. Sam też postanowiłem się ruszyć.
Pierwszym widokiem jaki zobaczyłem był pan obrażony - Quincy Jones z Madonną, która próbowała go oczarować swoim wdziękiem. I chyba się to jej udało, bo szczerzył się jak głupi.
Wyminąłem go tym samym zwracając uwagę Madonny.
Dziewczyna przeprosiła go i natychmiast poleciała za mną. Mimowolnie uśmiechnąłem się, że udało mi się utrzeć mu nosa.
- Michael? - Od razu się odwróciłem.
- Tak? - Spytałem.
- Jestem tu. - Powiedziała uśmiechając się.
- Widze.. - W myślach dodałem:
- Za blisko.
Szybko się cofnąłem, Madonna przyspieszyła, kroku. Nagle powiedziała coś, co zwaliło mnie z nóg:
- Nie uciekniesz mi.
- Lecz się. - Pobiegłem do kuchni. Jedyną szansą było, albo ukryć się w lodówce, albo pod stół. Stół lepszy nie wyobrażam sobie żeby na przykład do kuchni wchodzi Elizabeth Taylor otwiera lodówkę, a tam zamrożony Michael Jackson.
Szybko wybiegłem pod stół. Po chwili usłyszałem tupot Madonny. Była tu, w kuchni:
- Michael, nie bój się. No chodź.
Po tym wyszła i usłyszałem cichy krzyk, o ile krzyk może być cichy. Szybko wybiegłem na opuszczony korytarz.
Na podłodze leżała Madonna. Nie ruszała się. Stanąłem obok niej i powiedziałem:
- Madonna, Mad co ci jest?! Odezwij się.
Sprawdziłem puls, nic. Zacząłem rozglądać się po pomieszczeniu czy jest cokolwiek, co by mogło pomóc.
Niestety nic. Spojrzałem w sufit i powiedziałem:
- Panie, ja nie chcę być mordercą! Ona musi żyć! Pomóż. Mi.
Szybko powróciłem do reanimacji. Madonna leżała nadal bez życia.
Teraz każda mikro sekunda
Trwała minute, a minuta godzinę. To było straszne. Wszystko bez efektów, wolałbym by było już po wszystkim. Oczywiście chodzi mi żeby Madonna już do świata żywych, a nie zawieszonych na granicy między życiem, a niebem.
Nie chciałbym być świadkiem czyjejś śmierci. Miałbym traumę, a plotkarze z przyjemnością zrobiliby ze mnie mordercę.
Kolejna próba, dalej dalej.. Uda się.
Nie uda się.
Kolejny raz, no dalej. Musi się udać.
To nie ma sensu. Ona nie wstanie. Zostaw ją.
Jeszcze raz.. Ostatni, proszę. Tak bardzo proszę.
Bez efektów. To nic nieda..
Dalej.. To nie może być prawda. Jeszcze raz. Teraz się uda, napewno.. Dalej. Uda się, musi się udać.
Ona nadal się nie rusza i, co zrobisz mistrzu?
Zostało mi już tylko czekanie na cud. Co nie oznacza, że zaprzestałem reanimacji Mad.
Klęczałem przy niej wykonując nie udolne próby reanimacji.
Co chwilę sprawdzałem tętno, robiłem uciski i tak dalej.
Niestety bez żadnych efektów. Byłem sam. Z tym wszystkim. I to było najgorsze. Sprawdziłem szybko kieszenie poszukując w nich mojego telefonu, niestety go nie miałem..
Został w moim pokoju. Ja jestem na korytarzu, nie mogę zostawić Mad samej. Nie mogę. Bo wiem, że jak wrócę to ona zdąży już odejść.. Ja ją lubię. Chociaż mnie czasem wnerwia.
Nie oczekiwany zwrot akcji :3 Jak nie tatuś to Madonna musi Michaelowi zepsuć urodzinki.. No, ale mówi się przecież Life is brutal xD Ujawnijcie się.
Wiem.. To powinno pojawić się już wcześniej, ale nie miałam czasu. Rok szkolny i te sprawy .-. Tym bardziej, ze mam na kolejny tydzień nawalonych sprawdzianów do maxa. :c Ale damy radę XD Jeszcze dziś pojawi się next, a potem zobaczymy, co życie przyniesie :)
Technik Violetta
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro