Chào các bạn! Vì nhiều lý do từ nay Truyen2U chính thức đổi tên là Truyen247.Pro. Mong các bạn tiếp tục ủng hộ truy cập tên miền mới này nhé! Mãi yêu... ♥

PROLOG


Wszyscy ludzie, myślący, że jestem dobrą osobą, mylą się. Gdyby tylko mogli usłyszeć wszystkie głosy rozbrzmiewające w mojej głowie, wiedzieliby, że nie jestem nikim więcej niż tylko socjopatą.

Proces był farsą. Teatrem, w którym grający swoje role aktorzy dostali gotowy scenariusz i według niego wyrecytowali wyuczone kwestie. Reżyserem, scenarzystą, producentem oraz autorem tego spektaklu stał się gubernator Thomas Stanford, zasiadający w pierwszym rzędzie. Zajmował miejsce dokładnie na wprost szubienicy, aby mieć doskonały widok na ostatni akt swojej sztuki, gdzie zawisnąć miał więzień. Brawura, zuchwałość, ryzyko. Czy to miało zakończyć życie młodego człowieka, wprowadzanego właśnie przez dwóch strażników po schodkach na podwyższenie, na którym, niczym krzyż na ambonie, stała szubienica?

Zamroczone bólem, intensywnie błękitne spojrzenie skazańca wodziło mętnym wzrokiem po łaknących krwi i sensacji zgromadzonych widzach, poszukując kogoś, kogo uważał za przyjaciela. Kogoś, kto siedział teraz tuż przy boku Stanforda i próbował za wszelką cenę ukryć emocje, aby przed nikim się nie zdradzić. W iście cyrkowej atmosferze brakowało jeszcze tylko werbli. Triumfujący gubernator uwielbiał tego typu przedstawienia. Nawet nie zdawał sobie sprawy z tego, że tym razem nie wszystko pójdzie po jego myśli, bo już za chwilę ktoś zabierze mu jego ulubioną zabawkę, i to w kluczowym momencie.

Nikt nie usłyszał cichych kroków ani nie zauważył drobnej sylwetki, dopóki postać nie stanęła pod szubienicą. Wtedy wzrok wszystkich padł na niepozornego, zmizerniałego nastolatka. Trudno było stwierdzić, ile ma lat i jak wygląda, gdyż ubrany był w obszerną bluzę z kapturem, a twarz miał umazaną smarem. Stał w milczeniu, spoglądając niepewnie na zebranych, jakby nie wiedział, od czego zacząć. Zapadła cisza. Głucha, dojmująca cisza. Słychać było jedynie wiatr, raz po raz poruszający jakimś przedmiotem. Ubrana na ciemno postać nie poruszyła się, nawet w chwili, kiedy podmuch wiatru umieścił pod jej stopami stary egzemplarz gazety, której nagłówek krzyczał: Wybuch nuklearny zniszczył jedną trzecią USA. W całym kraju zapanował chaos. Teraz nic nie było w stanie przykuć uwagi nieznajomego bardziej niż siedzący w pierwszym rzędzie gubernator.

Gdy minął pierwszy szok, rozgniewany Stanford podniósł się z miejsca, jednak zanim otworzył usta, aby cokolwiek powiedzieć, nastolatek rozchylił bluzę, sprawiając, że mężczyzna z powrotem opadł na krzesło. Z przerażeniem wpatrywał się w ładunek wybuchowy, jaki miała na sobie tajemnicza postać.

– On idzie ze mną – usłyszeli cichy głos. Na poczerwieniałej twarzy gubernatora pojawił się grymas złości, gdy się zorientował, że intruz chce pozbawić go spektaklu, zabierając ze sobą skazańca. Próbę kolejnego protestu uciszyła ręka przybysza, która uniosła się, pokazując trzymany w dłoni detonator. – Teraz! – W tonie nieznajomego pojawiła się stanowcza, nad wyraz ostra nuta.

Wszyscy ludzie, myślący, że mnie znają, mylą się. Nie znają mnie, nigdy nie poznają. I gdyby tylko mogli usłyszeć moje myśli, w jednej chwili – w zaledwie ułamku sekundy – ujrzeliby we mnie istotę pozbawioną człowieczeństwa.

Dalej sprawy potoczyły się szybko. Pragnienie krwi zagłuszył strach o życie. Spoglądające bezwzględnie oczy nieznajomego i jego przeraźliwie beznamiętny głos sprawiły, że gubernator nie podjął ryzyka. Intuicja podpowiedziała mu, że ktoś, kto właśnie pozbawiał go uciechy, jest zdolny do wszystkiego i niebezpieczny w równym stopniu, co mężczyzna, któremu życie właśnie uratowano. Intuicja się nie myliła. Miał do czynienia z kimś, kto nie zawahałby się przed niczym, chcąc osiągnąć zamierzony cel.

Dotarcie tych dwóch osób do auta nieoczekiwanie ułatwił ktoś, po kim najmniej się tego spodziewano. Przyjaciel, który zdradził, zajmując miejsce przy boku gubernatora, czym zniweczył wiele lat przyjaźni. Czy tak naprawdę był zdrajcą? W tamtym momencie nikt nie zadał tego pytania, nikt też nie oczekiwał odpowiedzi. Dla każdego istotne było coś innego. Tajemniczy nieznajomy chciał szybko oddalić się wraz ze skazańcem, gubernator chciał się pozbyć niebezpieczeństwa... Tymczasem czego chciał człowiek, który zawiódł najlepszego przyjaciela? Jak najszybciej się go pozbyć? A może zagłuszyć wyrzuty sumienia? To było mało istotne. Liczył się czas.

Gdy cała trójka dotarła do pojazdu, mężczyzna pomógł wsiąść do samochodu temu drugiemu i zamarł, spoglądając w świdrujące go oczy nastolatka. Na jedną chwilę po prostu przestał oddychać. Gdyby wzrok mógł zabijać, nienawistne spojrzenie błyszczących zielenią tęczówek młodziutkiej dziewczyny sprawiłoby, że byłby już martwy. Co uderzyło w niego najbardziej? Fakt, że dopiero z bliska zorientował się, iż nie ma do czynienia z młodym chłopakiem, lecz z dziewczyną? Czy może jej wrogi i wręcz zwierzęcy wzrok? Wzrok, który w jakiś sposób go zniewalał.

Ta trójka, po raz pierwszy, w jednym miejscu. Niczym pojedynczy flesz stający się częścią większej całości.

Piękna i socjopata. Ale kto tak naprawdę jest kim? Bo przecież często rzeczy oczywiste bywają aż do bólu złudne. A w tym przypadku to, co oczywiste, jest jedynie czarującą iluzją. Jedno kluczowe słowo. Bestia. To ona przyniesie ze sobą wszystkie odpowiedzi. Jednak... kim jest bestia?

Czasem zastanawiam się, czy tak naprawdę wiem, kim jestem. Czy znam się na tyle dobrze, aby potrafić realnie ocenić, czy jestem łowcą, czy może jednak zwierzyną? I wtedy przychodzi mi do głowy jedno słowo. Ofiara. Kto nią będzie?

→→→

Ta powieść była już publikowana, lecz teraz udostępnię podrasowaną wersję. Prolog jest ten sam. Jednak pierwszy rozdział będzie miał już zupełnie inną akcję i inną dynamikę. 

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro