8.
*Sprawdzony
***
Hale stwierdza, że to upokarzające. Stiles, nadal uśmiechając się szeroko, prowadzi go tych kilka metrów do łazienki, ale gdy tylko wilkołak dopada klamki, zbiera resztę sił i mówi:
— Ty zostajesz tutaj.
— W porządku, panie wilku.... Tylko tam nie zemdlej. — Starszy przewraca oczami i zatrzaskuje za sobą drzwi. Załatwia sprawę, i przytrzymując się umywalki, patrzy w lustro. Nie podoba mu się to, co widzi. Jest wykończony, z widocznymi workami pod oczami i bladą cerą. Włosy wyglądają, jakby uderzył w niego piorun, dostrzega nawet w nich odrobinę zaschniętej krwi i sprasowanego, zasuszonego żuczka... Co do kurwy? Bardzo potrzebuje prysznica, ale wątpi, czy wytrzyma choćby minutę, stojąc na własnych nogach.
— Peter!? — Słyszy przy drzwiach. — Żyjesz tam?
— Tak — odpowiada. — Możesz wejść... oceniam tylko szkody.
— Och, nie mów, że tam też cię poharatali. — Poczucie humoru młodszego sprawia, że nawet ranne wilkołaki odrobinę się uśmiechają. Stilinski zagląda do pomieszczenia i gapi się na niego. — Więc?
— Wszystko tam jest całe i bezpieczne — odpowiada. — Jednak potrzebuję się umyć...
— Uh... ja nie wiem, czy to dobry pomysł. Wybacz, stary, ale nie wyglądasz całkiem stabilnie. — Nagle jego twarz wykrzywia się w czymś podobnym do uśmiechu. — Chyba że usiądziesz na stołku...
— Cokolwiek, bylebym mógł wypłukać jakoś te leśne żyjątka z moich włosów.
— Fuj — jęczy chłopak, krzywiąc się. — Ojciec przed chwilą odjechał. Przyniosę ci coś na zmianę – oznajmia i znika, a Hale krzywiąc się, zdejmuje z siebie podziurawione spodnie. Minutę później Stilinski wraca z niewielkim białym taboretem i jakimiś ubraniami.
— Dziękuję. — Tym razem Stiles nie rzuca kwaśnych uwag, tylko uśmiecha się pogodnie i kiwa mu głową.
— Będę w pokoju... wołaj, gdybyś miał zemdleć — rzuca, zamykając drzwi.
Kiedy w końcu gorący strumień wody dotyka jego skóry, Peter ma ochotę płakać ze szczęścia i nawet kiedy zielona maź zostaje spłukana z ran, nie powoduje to już takiego rwącego bólu, tylko jego słabe echo i Hale uważnie przygląda się swojej skórze. Widzi, że powoli zaczyna się goić, a co najważniejsze – po ropie nie został nawet ślad.
Ostatecznie wychodzi spod prysznica dwadzieścia minut później i słyszy, że chłopak nerwowo drepcze po pokoju.
— Nadal nie umarłem! — rzuca w przestrzeń.
— Cieszy mnie to! — odpowiedź ścina go z nóg, bo chociaż jest wypowiedziana żartem, to jest całkowicie prawdziwa. Stiles naprawdę chce, żeby on był żywy. Przytrzymuje się kabiny i udaje mu się zachować równowagę. Wyciera się powoli jedną ręką, co jest raczej powolne i mało dokładne, ale na chwilę obecną musi mu wystarczyć. Potem, gdy jest pewny, że nogi nie odmówią mu posłuszeństwa, idzie do niewielkiej półeczki, gdzie młodszy zostawił coś do ubrania. Widzi bokserki z flagą na tyłku i parska śmiechem. Odrywa metkę i nadal się śmieje.
— Nie widziałem, że jesteś takim patriotą! — Naprawdę nie mógł sobie tego odpuścić.
— Tak wyszło — pada szybka odpowiedź. Następnie Hale zakłada lekko przymałe, granatowe dresy, które z całą pewnością nie należą do osiemnastolatka, i takiego samego koloru podkoszulek. Zerka w lustro.
— Od razu lepiej — szepcze do siebie. Wychodzi i pierwsze, co wyczuwa, to zapach Stilesa, a dopiero potem jedzenie. — Papu? — Chłopak wybucha śmiechem.
— Tak, tak, papu dla wilkołaka... ale dzisiaj nie ma w menu żadnych żywych króliczków. — Gdyby Peter był w lepszej kondycji, odparłby, że widzi jednego, na którego ma całkiem sporą ochotę. Niestety nadal potrzebuje sporo czasu, by wyzdrowieć... szczególnie bez pomocy alfy.
Młodszy podaje mu talerz, a w połowie posiłku, kiedy Hale zaczyna lekko dygotać z zimna, zarzuca mu koc na plecy. I może tak właściwie Peter nie potrzebuje Dereka, żeby wyzdrowieć?
***
Stiles zastanawia się, jakim cudem wplątał się w rolę opiekunki dla chorego, rannego wilkołaka? Jednak robiąc pobieżny rachunek sumienia, stwierdza, że wcale nie jest mu źle z tą funkcją. Jasne, Peter bywa wredny i czasami za bardzo kocha przemoc i brutalne rozwiązania, ale to chyba dla wilkołaków normalne. Taki manifest siły. Żeby przypadkiem ktoś nie wziął ich za łatwy cel. Stiles doskonale orientuje się, jak dużą część terytorium utraciło stado Hale'a od pożaru, ale i tak nadal całe hrabstwo podlega w pewnym sensie im. Chociaż według papierów własnościowych posiadali tylko kilkadziesiąt hektarów ziemi wokół ruin domu, ale to i tak wystarczająco do szkolenia bet, czy ewentualnej obrony silnej watahy. Według paktu miało to być bezpieczne schronienie dla stada na pełnie. Miejsce, gdzie inni ludzie rzadko się zapuszczają, więc mogą pozwolić swojemu wilczemu ja trochę poszaleć. Szkoda, że tylko w teorii.
Szatyn czuje mrowienie na karku i wie, że jest obserwowany, a włoski na rękach jeżą się niczym u wystraszonego kota. Szybko wyplątuje się z ramion śpiącego wilkołaka, niechcący go przy tym budząc.
— Co się dzieję?
— Jennifer — odpowiada i nie ma wątpliwości, co do tożsamości swojego gościa. Wygrzebuje z szuflady dodatkową porcję jemioły zmieszanej z jarzębem, doprawioną jego własną krwią. Rozsypuje proszek dookoła pokoju, a Hale węszy zawzięcie, wyczuwając zapewne coś nietypowego, ale Stiles wie, że nie rozpozna w tym jego zapachu. Zadbał o to już wcześniej. Jednak coś mu mówi, że Peter i tak domyśli się prawdy. Cóż, przeszli już tyle, że prawdopodobnie Stilinski jest mu ją winien.
— Zadzwoń po Scotta — charczy starszy.
— Nie. Już za późno — odpowiada bardzo napiętym głosem, bo właśnie teraz to, co tak długo ukrywali z Deatonem, wyjdzie na jaw i nie jest przekonany, jak wilkołak to przyjmie.
— Derek? Mógłby ją zagadać albo może pomiziać tu i ówdzie, to by się uspokoiła... — sugeruje Hale. — Ja jestem bezużyteczny, a bariera, nie ważne jak gruba, nie wytrzyma zbyt długo w starciu z Darachem.
— Chyba, że ktoś go wzmocni...
— Tak. Jak ktoś go wzmocni krwią druida, dodajmy, dobrego druida, strażnika dębu, czyli inaczej strażnika życia.
— Dokładnie...
— Skąd ty niby chcesz wytrzasnąć teraz druida? Wyciągniesz go spod łóżka, czy może masz w zapasie magiczne AB Rh+?
— Mam w zapasie całkiem sporo 0 Rh–.
— Czekaj, czekaj... przecież to
— Witam panów — świergocze siedząca na parapecie kobieta, cóż właściwie bardziej potwór, niż człowiek, ale kto by tam zaglądał pod okładkę. Na pewno nie Derek...
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro