Chào các bạn! Vì nhiều lý do từ nay Truyen2U chính thức đổi tên là Truyen247.Pro. Mong các bạn tiếp tục ủng hộ truy cập tên miền mới này nhé! Mãi yêu... ♥

6.

*Sprawdzony

***

— Cóż, jeśli cię to pocieszy, to twój siostrzeniec kolejny raz wylądował w łóżku totalnego potwora... Prawdziwa twarz tej jego panny przypomina Frankensteina albo rozkładające się zwłoki. — Hale patrzy na niego w czystym szoku, a chwilę później śmieje się na głos i nawet jeśli jest to nieco histeryczny, szaleńczy chichot, to nikt nie powinien się dziwić, bo jego ręka nadal boli i czuje, jakby mięśnie i kości powoli roztapiały się, zmieniając w bezwładną galaretowatą masę. Wilk w nim czuje się całkowicie opuszczony przez stado, a to najprostsza definicja omegi.

  — Tak? To było do przewidzenia, bo Derek nigdy nie miał gustu do kobiet...

  — To Darach — dodaje młodszy i Peter kolejny raz kręci głową z niedowierzaniem. — Była emisariuszką Kali, ale kiedy połączyli stada, Deucalion kazał im zabić wszystkich doradców.

  — Sukinsyn — wyrywa się wilkołakowi. — Miałem wielu przyjaciół wśród nich... dawniej — dodaje dla wyjaśnienia.

  — W pewien sposób można by to wykorzystać... Jak myślisz?

  — Mamy wspólnego wroga... to może pomóc. Pytanie tylko, czy urażona duma alfy pozwoli nam na takie zagranie.

  — A czy musi o wszystkim wiedzieć?

  — Zapominasz, że ona wybrała jego... Darach chce mocy, zemsty i władzy... ale kobieta, która nadal w nim żyje, chce Dereka — wysapuje, bo ponownie zaczęło kręcić mu się w głowie. Zamyka oczy i próbuje jakoś pozostać przytomnym.

  — Pij. — Słyszy gdzieś blisko i czuje intensywny zapach szałwii gdzieś w pobliżu swojego nosa. — Oczyszcza i jest antyseptyczna, a na dodatek twój gburowaty, wiecznie warczący siostrzeniec wcisnął mi pęczek tego zielska od razu po przekroczeniu mojego parapetu. Masz wypić tego dwa litry na dobę.

  — Nie... Jezu!

  — Dobry Peter, grzeczny Peter... Pij! — Absolutnie nienawidzi smaku tego cholerstwa, ale wie, że nie ma innego wyjścia, jeśli chce w miarę szybko dojść do siebie. Otwiera niechętnie oczy i patrzy na podstawiony pod nos kubek w absurdalnie jaskrawych kolorach. Przejmuje naczynie od chłopaka i upija kilka sporych łyków. Wzdryga się i chce odstawić resztę na szafkę, ale Stiles jest teraz od niego niestety szybszy.

  — Do dana, a za półtorej godziny obudzę cię na dolewkę — nuci szatyn, na co Hale patrzy na niego z wyrzutem, ale naprawdę nie ma na tyle siły, żeby się z nim kłócić. Powstrzymuje się przed zwróceniem wszystkiego, i patrząc ze złością na młodszego, oddaje mu pusty kubek.

  — Jak Derek zareagował na twój telefon? — pyta, bo dopiero teraz dociera do niego, że skoro wie alfa, to pewnie reszta stada też. Stilinski wzrusza ramionami i sięga po wciąż parującą zieloną paćkę i płaski patyczek do jej nakładania, po czym wskazuje na rękę wilkołaka. — Co to? — Hale węszy i ma ochotę zrzygać się od tego odoru. — I dlaczego to tak, kurwa, śmierdzi?!

  — Twój siostrzeniec zasmrodził mi tym czymś cały dom... to jakaś mieszanka gojąca rany zadane przez inne alfy i coś zabijającego bakterię, bo podobno kiedy jesteście osłabieni, stajecie się bardziej podobni do ludzi.

  — Och... tak. Sam powinienem wiedzieć, co to jest, bo ja nauczyłem go tego wszystkiego. Wybacz, nie jestem w najlepszej formie umysłowej ani fizycznej. Chyba nawet nie powinno mnie tu być... nie mam pojęcia, dlaczego Derek po prostu nie zabrał mnie ze sobą. — Tak naprawdę to domyśla się, że alfa po prostu nie chciał się nim zajmować, a i jego stado miało go za zbędny element. Łatwiej było go zostawić tu gdzie jest i liczyć na to, że Stiles się nad nim zlituje.

  — To powinno pomóc... — Potrząsa miseczką i uśmiecha nieznacznie do półprzytomnego Petera. Potem przez kilka minut żaden z nich się nie odzywa. Stilinski w ciszy rozsmarowuje zieloną paćkę na otwartych ranach, z których sączy się ropa. Hale warczy, bo to naprawdę boli, kiedy wciąż gorąca maź styka się z jego poszarpaną skórą. — Przepraszam... — Hale widzi, że Stiles stara się to zrobić jak najszybciej i najdelikatniej. W chwili, kiedy połowa przedramienia jest pokryta już lekarstwem, zawija je ostrożnie w szeroki bandaż, a na wszystko nasuwa jeszcze ucięty rękaw swojej bluzki. Tak, żeby wszystko było stabilne i nie obluzowało się podczas ruchu.

  — Dzięki — mruczy, już praktycznie zasypiając na siedząco, ale zszokowany wyraz twarzy młodszego szybko go cuci. Rozgląda się na boki w poszukiwaniu zagrożenia, ale kiedy nic nie dostrzega, wraca spojrzeniem z powrotem na twarz nastolatka. — Co jest?

  — Świat się kończy. Peter Hale mi podziękował! — woła chłopak przesadnie dramatycznym głosem. Wilkołak naprawdę chce go teraz ugryźć.

  — Och, zamknij się — warczy, ale nie ma tam wystarczająco dużo jadu, by ktokolwiek mógł wierzyć, że jest naprawdę zły. Gdyby ktokolwiek inny z niego kpił, najpewniej wydrapałby temu śmiałkowi ślepa, bądź naciągnął uszy na dupę, ale to Stiles i starszy tylko wzdycha zrezygnowany. Tak... zdecydowanie ma problem. Całkiem ładny, ozdobiony dziesiątkami pieprzyków problem.

  — Śpij, panie wilku, bo musze zrobić jakiś obiad dla ojca i spróbować czymś zamaskować ten odór w kuchni. — Peterowi nie trzeba tego dwa razy powtarzać. Osuwa się ciężko na poduszce i zakopuje głębiej pod ciepłą kołdrą. Całe łóżko pachnie mocno Stilesem i chyba to nie jest nic niezwykłego, skoro leży właśnie w jego pościeli. Krzywi się, nadal będąc narażonym na wdychanie odoru lekarstwa, którym jest wysmarowany. Jest to trochę stłumione przez rękaw osłaniający opatrunek. Na nim też czuć słodką woń konwalii i lasu po deszczu — coś bardzo charakterystycznego dla Stilinskiego. Oddycha kilka razy, wtykając nos głębiej w poszewkę, ale nie wyczuwa tu zapachów innych osób. Tylko osiemnastolatka. Uśmiecha się zadowolony, bo nie wie, jak zareagowałby jego wilk, gdyby wyczuł zapach jeszcze kogoś. Prawdopodobnie szalałby z zazdrości i chęci oznaczenia chłopaka, tak by nikt inny nawet nie pomyślał o zbliżeniu się do niego. Peter musiałby jakoś powściągnąć swoje wilcze ja i zmusić do posłuszeństwa, jeśli nie chciał mieć do czynienia z wściekłym szeryfem... zdecydowanie nie potrzebuje też przerazić śmiertelnie jedynej osoby, która pomimo wszystkiego rozmawia z nim jak z człowiekiem.

Naciąga przykrycie na głowę i mruczy szczęśliwy, a w zamian za to słyszy rozbawione parsknięcie i jakieś szelesty.

  — Zasłoniłem okno. — To ostatnie, co słyszy, zanim przyjemna mgła spowija jego umysł. Czuje jakby dryfował albo latał bezwładnie w przestrzeni... taki lekki i całkowicie pozbawiony jakichkolwiek zmartwień. 


***

I jak rozdział?? Może być?

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro