17.
*Sprawdzony
***
Stiles jest już w szkole, a Peter nie bardzo wie, co ma ze sobą zrobić w tym czasie. Niby już czuje się lepiej i mógłby wyjść gdziekolwiek, choćby do spożywczaka, ale z drugiej strony jest mu zbyt przyjemnie, by wstawać z wygodnego łóżka. Dlatego ponownie zamyka oczy i pozwala sobie na odpłynięcie. Zapach, który otacza go z każdej strony, kojarzy mu się z ciepłem i bezpieczeństwem. Nie ma najmniejszej ochoty na analizowanie tego, co dzieje się w jego głowie. Wie, że prawdopodobnie powinien, bo może obudzić się jak zwykle w najmniej odpowiednim momencie i narobi kolejnych głupot. Jednak jego umysł jest tak przyjemnie zamroczony i spokojny, że nie ma mowy o tym, żeby odebrał sobie te kilka godzin odpoczynku. Myślenie może poczekać, aż się wyśpi. Przyciąga drugą poduszkę do klatki piersiowej i mocno obejmuje ją ramionami, chowając nos w miękkim materiale. Konwalie i deszcz. Z tym kojarzy mu się zapach nastolatka. Niemal może zobaczyć leśną ścieżkę pokrytą ściółką, prawie może poczuć liście pod palcami i wodę skapującą z drzew wprost na niego.
Jest nieco rozczarowany, kiedy budzi się i zamiast ogromnego lasu, widzi zapełniony książkami pokój. To uczucie wolności i swobody, które czuł we śnie, wciąż znajduje się na wyciągniecie ręki. Jest tak silne i rzeczywiste, że Hale ma ochotę zaskomleć żałośnie jak zraniony szczeniak. To nie w porządku, że coś tak zwyczajnego i prostego jest dla niego nieosiągalnym marzeniem. Obiecuje sobie, że jeśli tylko przeżyje kilka najbliższych dni, spędzi w cholernym lesie tak dużo czasu, że będzie miał go dosyć. Kto wie, może zrobi sobie wycieczkę po kalifornijskich lasach... musiałby tylko uprzedzić sąsiednie watahy, żeby przypadkiem nie wzięli go za intruza i nie uprzykrzali mu relaksu. Jeszcze lepiej byłoby, gdyby nie musiał robić tego sam... nie liczy na Dereka ani jego stado, ale pewien gadatliwy nastolatek może zgodziłyby się mu towarzyszyć. Co oczywiście miałoby wpływ na wybór prostszych i bezpieczniejszych szlaków, gdzie w każdej chwili mogliby wrócić do cywilizacji. Dodatkowo musiałby zrezygnować z polowań, bo Stiles nie jest fanem przelewu krwi. Jednak to i tak byłoby sto razy lepsze niż wyprawa w pojedynkę.
Koło południa zmusza się do szybkiego prysznica i przebrania w czyste ciuchy, które Derek przy okazji wczorajszej wizyty podrzucił. To chyba jest jeden z jego niezwykle subtelnych przejawów troski... tylko że Peter nie jest do końca pewien, kogo akurat to dotyczyło: jego czy młodego Stilinskiego? Jakakolwiek byłaby odpowiedź, to siostrzeniec coraz lepiej radzi sobie z tym całym alfizmem... może jeszcze daleko mu do Talii, ale chyba nareszcie zaczyna rozumieć, że nie chodzi tylko o siłę, jaka jest w grupie istot o nadnaturalnych zdolnościach. Wataha ma być rodziną z niezwykle mocnymi więzami i to właśnie na tym ma polegać jej potęga. Każdy czuje się pewniej, gdy wie, że jest akceptowany i rozumiany przez najbliższych. Nie chodzi o budowanie sztucznego przeświadczenia, że są niezniszczalni, bo to najkrótsza droga na cmentarz... tylko o wyzbycie się niepewności, irracjonalnych lęków czy zmienianie czyichś słabości w siłę.
Dopiero po piętnastej słyszy, jak na podjeździe zatrzymuje się samochód i od razu może poznać, że to Stiles. Jego niezniszczalny Jeep jest na tyle charakterystyczny, że Hale zawsze jest w stanie wychwycić go pośród warkotu stu innych samochodów. Możliwe, że nie miałby problemu, gdyby było ich z dziesięć razy tyle.
– Masz ochotę na coś do jedzenia?! – Stilinski chyba zapomina, że Hale słyszy dużo lepiej niż przeciętny człowiek, bo wrzeszczy tak, że uszy puchną. Dopiero po wychyleniu się z pokoju do Petera dociera, że może w ten sposób chłopak sprawdzał, czy jego ojciec jest w domu. Mijają kolejne sekundy ciszy i wilkołak decyduje się w końcu na zejście do kuchni.
Stiles stoi przy blacie, krojąc zawzięcie kurczaka w wąskie paseczki. A na kuchence coś już skwierczy na petelni i jeśli zapach go nie myli, to są to brokuły. Przysuwa się odrobinę bliżej, żeby zerknąć i się upewnić. Stilinski cały czas skupiony jest na swoim zadaniu, dzięki czemu Peter wciąż pozostaje niezauważony. Uśmiecha się wrednie.
– Co na obiad? – pyta stojąc tak blisko, że jego oddech musi dotrzeć do nastolatka niemal na równi z jego głosem.
Stilinski wydaje z siebie bardzo dziwny dźwięk, coś jak krzyk, płacz i jęk w jednym. Peter uśmiecha się, dopóki Stiles nie odwraca się do niego z kuchennym nożem, wycelowanym w jego skromną osobę. Jednak nie to najbardziej przyciąga jego wzrok, a krew widoczna na ostrzu.
– Coś ci się stało?
– Ta... skaleczyłem się, bo jakiś kretyn uznał za zabawne wystraszenie mnie na śmierć.
– Przepraszam – kaja się.
– Tak dobrze to nie ma – mamrocze młodszy. – Teraz mi pomożesz.
– Nie jestem pewien, czy to dobry pomysł – mówi.
– Spokojnie. Musisz robić tylko to, co powiem... nic skomplikowanego. Słowo – obiecuje młodszy. – Na początek ugotuj makaron.
***
Niestety wszystko co przyjemne, kiedyś się kończy, a ich dobry nastrój parska wraz z przybyciem Jennifer. Przez te półtorej godziny mogli niemal całkowicie zapomnieć o tym, że ich życie kręci się głównie wokół kolejnych niebezpieczeństw i watahy. O tym, że oni kolejny raz mają zamiar zagrać partyjkę szachów z kostuchą...
– No i jak będzie, Stiles? – pyta kobieta z wyraźnym zaciekawieniem. Stiles nie może poradzić nic na to, że widzi w niej samego siebie. Może to właśnie stałoby się z nim, gdyby przeżył to, co ona. Nie wolno mu jednak zapominać, że ona ma mnóstwo krwi na rękach. Nie ważne, jak bardzo bliska mu się wydaje, wciąż pozostaje potencjalnym zagrożeniem dla nich wszystkim.
– Jeśli to jest cena za bezpieczeństwo mojego ojca... – urywa na chwilę, gdy słyszy skrzypnięcie schodów. Patrzy w ich stronę i widzi Dereka zbliżającego się do nich powoli z nieczytelnym wyrazem twarzy, ale jego pięści są zaciśnięte, a oczy raz po raz błyskają czerwienią. Panuje nad sobą, ale jeden niewłaściwy ruch ze strony Jennifer, a Hale rzuci jej się do gardła. Nastolatek myśli, że jego też jest w stanie zrozumieć, przynajmniej do pewnego stopnia... Świadomość bycia oszukanym może robić dziwne rzeczy z ludzką psychiką. Może sobie tylko wyobrażać, co czuje Derek, który już raz przez kobietę, w której był zakochany, stracił niemal całą rodzinę.
– Tak. Jeśli pomożesz mi z Deucaliona, nikt więcej nie zginie, ale jeśli zawiedziesz...
– W porządku. – Wzdycha ciężko. – Pomogę ci.
– A oni? – prycha darach, wskazując na Hale'ów zastyglych w takiej samej pozie i z niemal identycznymi minami.
– Cóż... to moje zabezpieczenie na wypadek, gdyby przyszło ci do głowy coś głupiego. – Zaplata ręce na piersi i patrzy jej uparcie w oczy. – Jak na przykład zabicie mnie.
– I obaj zgodzili się ze mną współpracować? – pyta, jakby z niedowierzaniem, ale gdzieś tam czai się też nadzieja. Całe morze nadziei.
Dopiero teraz Stiles zdaje sobie sprawę, że ona naprawdę chce Dereka. Nie jako bezwładną marionetkę, tylko swojego partnera i sprzymierzeńca. Może nawet cholernego bohatera, który pomści wszystkie jej krzywdy. Świadomość, że nawet potwory zdolne są do kochania drugiej osoby, jest dla niego przytłaczająca.
– Tak – odpowiada, modląc się, żeby żaden z nich nie palnął nic głupiego. – Będą pomocni...
– Dobrze. – Jennifer uśmiecha się i nagle wydaje się o wiele bardziej pewna siebie niż kiedykolwiek wcześniej. Jakby świadomość, że Derek faktycznie stanie po jej stronie przesądziła o jej zwycięstwie.
A może już samo to, że to zrobił, było dla niej najważniejsze...
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro