Prolog
LOVE
— Romantyczne gówno.
Kayden zerka na mnie kątem oka, nadal jednak sprawnie przelewając colę do wysokich, papierowych kubków. Gdy kończy, podaje je stojącej po drugiej stronie lady parze i życzy im miłego seansu, jak gdyby oglądanie tego ścieku, mogło okazać się jakimś cudem miłe.
Umówmy się: nie mogłoby.
— Gdy jesteś zmęczona, robisz się zrzędliwa, Love. — Chłopak uśmiecha się kącikiem ust i zerka na wyświetlacz własnego telefonu. — Jeszcze dziesięć minut do końca zmiany. Wytrzymasz.
— Nie jestem zrzędą. Jestem szczera.
— I wszystkie romantyczne filmy oceniasz przez pryzmat swojego braku życia miłosnego. — Kayden wywraca oczami, wyraźnie rozbawiony.
Patrzę na niego spod przymrużonych powiek.
— To nieprawda. Po prostu mam za dobry gust, by podniecać się tym, że dwoje ludzi najpierw połyka się na wielkim ekranie, a potem kłamie sobie w żywe oczy, zdradza się pod przykrywką „chwili słabości", rozchodzi się i schodzi przynajmniej trzydzieści sześć razy w ciągu ledwie dwóch godzin, a potem kończy z dwójką dzieci — bąkam. — To nudne.
— Burzliwa miłość sprzedaje się najlepiej... — słyszę w odpowiedzi. — Love.
— Jest przereklamowana. I w większości przypadków promuje toksyczne relacje.
— Ludzie to lubią. — Kay wzrusza ramionami.
— Ludzie są beznadziejni.
— To też prawda — wzdycha mój rozmówca. — Idź już. Wyglądasz, jakby ta zmiana serio wyssała z ciebie całą energię, a ja nie chcę mieć cię na sumieniu. Poradzę sobie z ogarnięciem tego syfu sam.
Krzywię się i odwracam głowę w stronę w niewielkiego lustra. W jego odbiciu dostrzegam swoje własne, wykończone oblicze. Zapadnięte policzki, mętne, zielone oczy i niesforne kosmyki włosów rozsypane po całej twarzy. Dobra, rzeczywiście powinnam odpocząć po tym kilkudniowym maratonie w pracy. Przypominam zombie.
— Na pewno? — upewniam się. — Dasz sobie radę beze mnie?
Kayden kiwa głową bezpretensjonalnie.
— Na pewno. Na razie, Love.
— Na razie.
Odpowiadam mu słabym uśmiechem. Ściągam z siebie fartuch i ruszam w stronę wyjścia na zaplecze. Stamtąd zgarniam swój płaszcz i torebkę, a potem z westchnieniem zaczynam marsz w stronę drzwi, za którymi znajdują się schody prowadzące na parking.
Szybko przemykam do samochodu, uciekając przed prószącym śniegiem. Z mokrymi włosami zapewne wyglądałabym jeszcze gorzej, niż rzeczywiście wyglądam. Nie mija parę minut, a wjeżdżam na ulice Aspen – nie mija kilkanaście, a docieram do domu.
I, cóż. Zdecydowanie zaskakuje mnie widok, który tam zastaję. Druga połowa bliźniaka, w którym mieszkam, do tej pory była pusta. Po śmierci starszej pani Kingston niespecjalnie ktoś chciał się tutaj wprowadzać. A teraz, widząc na sąsiednim podjeździe dużego Range Rovera, domyślam się, że ktoś jednak postanowił pobawić się w mojego sąsiada.
Ciekawe, kto to jest. Może rodzina? Oby nie, pewnie mają dzieci.
Kręcę głową z niesmakiem i kończę ze snuciem teorii, bo każda kolejna byłaby chyba gorsza od poprzedniej. Parkuję przed garażem. Wysiadam z auta i ruszam do drzwi. Będąc już w ciepłym mieszkaniu, zaciągam się znajomym zapachem cynamonu i zrzucam z siebie ubrania. Biorę szybki prysznic, sprawdzam swój plan na jutrzejsze zajęcia na uczelni, a potem będąc już w sypialni, zakopuję się pod kołdrą z zamiarem odespania ostatnich dni.
No właśnie.
Z pieprzonym zamiarem.
Otwieram oczy, gdy słyszę, jak coś uderza w ścianę, przy której znajduje się łóżko. Mebel drży niespokojnie, a walenie nie ustaje przez kilka dobrych sekund. Mrugam powoli, próbując zrozumieć, co tutaj się, u licha dzieje.
— Przestań... — kobiecy śmiech słyszę jak przez mgłę.
No to są chyba jakieś jaja, myślę.
— To łaskocze... — kolejny chichot.
Nie, nie, nie. Przyciskam poduszkę do ucha i udaję, że nic się nie dzieje. Próbuję myśleć o czymś przyjemnym, ale na próżno, bo znowu czuję, jakby ktoś kołysał mi łóżkiem. Mebel przesuwa się delikatnie w przód i w tył, a dźwięk uderzeń w ścianę przebija się nawet przez mój pancerz stworzony z poduszki.
Przez chwilę leżę tak nieruchomo. Dociskam poduszkę jeszcze mocniej, ale to wciąż bezskuteczne, bo wrażenie, jakbym dryfowała na morzu, trzyma się mnie jak rzep. Nie mogę mu się oprzeć, kiedy ściąga mnie raz po raz w górę i w dół. Jęczę przeciągle, błagając wszelkie istniejące bóstwa, by moje katusze się już skończyły.
— Kurwa — klnę pod nosem i zaciskam usta w wąską linię.
Puk, puk, puk. Kolejna porcja znajomych odgłosów jest jak uderzenie w twarz. Matko. Naprawdę staram się wyprzeć z głowy myśl, co dzieje się w sąsiednim mieszkaniu, ale kobiecy chichot jedynie zaognia zirytowanie, które przepływa mi przez żyły.
Rozglądam się po pokoju, w którym panuje mrok. Sama nie wiem, czego tak uparcie szukam. Chyba po prostu próbuję nie myśleć o tym, że ktoś ostro pieprzy się za ścianą. Te dźwięki są jednoznaczne. Moi sąsiedzi to bezwstydne zwierzęta. To pieprzone dzikusy. Nie wiem, czy mają świadomość, jak cienkie są ściany w tym budynku, ale ja właśnie się o tym dobitnie przekonuję.
Przecieram dłońmi twarz. Kiedy myślę, że to wszystko ustało, znowu słyszę jednostajne stukanie. Wywracam oczami. Jestem śpiąca i wykończona, ostatnie, na co mam ochotę, to zabawa w zgadywanie, czy moi nowi sąsiedzi kiedykolwiek dadzą mi zwyczajnie usnąć.
— Koniec? — wzdycham z nadzieją.
Z nadzieją, która szybko gaśnie.
Pociągam nosem. Jestem półprzytomna, gdy wstaję i podchodzę do głośników znajdujących się naprzeciwko łóżka. Panele pod moimi bosymi stopami drżą, kiedy pokonuję dystans, jaki mnie od nich dzieli. Niewiele myśląc, włączam muzykę klasyczną i pogłaśniam ją. Jeśli to ma zagłuszyć te kobiece stęki i walenie w ścianę, to jestem skłonna słuchać jej całą noc.
Ponownie zatapiam się w pościeli i zasypiam z lekkim trudem.
Budzi mnie dziwne przeczucie, że nie jestem sama w swojej własnej sypialni. I, o Boże. Gdy tylko otwieram powoli oczy, dostaję chyba pierdolonej zapaści, widząc w mroku zarys rosłego faceta, stojącego przy moich głośnikach. Podrywam się momentalnie do siadu i wycofuję pod ścianę, krzycząc jak wariatka, do zdarcia gardła.
— Kurwa — słyszę zachrypnięty głos. — Gdybym wiedział, że jesteś taka głośna, nie pakowałbym się w mieszkanie z tobą po sąsiedzku, świrusko.
Facet wyłącza głośniki i zapala światło. Oddycham ciężko, wpatrując się w drania, który wparował mi do domu. Staram się uspokoić kołatające serce, ale ono jak na złość dudni jeszcze szybciej, na widok właściciela szarych oczu. Szarych oczu, które skanują mnie teraz cholernie uważnie, jakby chciały przynajmniej obedrzeć ze skóry.
— No chyba sobie kpisz — wypalam, gdy udaje mi się uspokoić. Patrzę na bruneta wściekle i wymierzam palec wskazujący w jego kierunku, pospiesznie wstając na nogi i nie spuszczając z niego wzroku. — Wparowujesz tutaj jak do siebie...
— Miałaś otwarte drzwi, panno przezorna — przerywa mi nagle mój rozmówca z wręcz namacalnym przekąsem.
Kpina, która maluje się na jego twarzy działa na mnie jak czerwona płachta na byka. Zaciskam usta w wąską linię i kręcę głową. Jak on śmiał mi przerwać? Co on tutaj w ogóle robi? Czy to podchodzi pod paragraf i mogę to zgłosić na policję?
— Co nie znaczy, że miałeś poczuć się zaproszony! — unoszę się.
Mężczyzna opiera się nonszalancko ramieniem o framugę. Jest wysoki i dobrze zbudowany. Ubrany w biały sweter i zwykłe, czarne spodnie. Ma czarne, przydługie włosy, opadające mu swobodnie na czoło oraz ładnie skrojone usta, spomiędzy których wypada krótkie:
— Nie czuję się winny.
— A powinieneś — burczę. — Nie dajesz mi spać.
Staję tuż przed nim i zadzieram hardo brodę. Mężczyzna unosi prowokująco brew, a mi na moment zasycha w gardle. Jest piękny. Ale nie zmienia to faktu, że sobie u mnie nagrabił. Bardzo... nagrabił.
— No popatrz. Przyszedłem z tym samym problemem.
— Och, przepraszam, że wolę słuchać muzyki, niż...
Przełykam, czując zażenowanie plądrujące całe ciało. Och, nie powiem tego na głos.
— Niż? — Nieznajomy znowu unosi brew, a moje policzki oblewa gorąc.
— Niż innych dźwięków dochodzących z twojego mieszkania. To niesmaczne. Obrzydliwe. I... Jezu. Jak można być takim niewyżytym zwierzęciem, co? — wypluwam zdegustowana, kładąc ofensywnie dłoń na biodrze.
Mężczyzna taksuje mnie od stóp do głów. Jest poważny, spokojny i opanowany. Tak bardzo niemożliwy do rozszyfrowania. Jego twarz jest kamienna, spojrzenie nieczytelne. Przez głowę przemyka mi myśl, że mógłby mieć około trzydziestu trzech lat.
Jest gorący. Ale ma tupet. Duży... tupet.
— Masz problemy z agresją? — pyta niskim głosem.
Dopiero teraz orientuję się, że palec wskazujący, którym w niego mierzyłam, wbija się oskarżycielsko w jego twardą pierś. I, szlag. Wbija się w nią naprawdę mocno. Od razu cofam dłoń i sznuruję usta.
— Nie odwracaj kota ogonem — cedzę.
— Co uważasz za niesmaczne? — dopytuje gardłowo.
Rozchylam usta, ale szybko je zamykam.
— No...
— No?
— Boże święty. Czy możesz już wyjść z mojego mieszkania? — Przecieram dłonią twarz, a potem ponownie krzyżuje spojrzenie z tym cwaniakiem. Jest wyluzowany, jakby nic, do diaska, nie zrobił.
Wow, on naprawdę nie ma wstydu.
— Wystarczy Ryder. — Uśmiecha się drwiąco.
Biorę głęboki wdech.
Kurwa, jaki ty jesteś irytujący.
— Spieprzaj stąd, dupku.
— Skąd mam pewność, że jak wyjdę, dasz mi spać? — Przechyla głowę, by przyjrzeć się uważniej mojej twarzy. Szybko zaczynam czuć gorąc oblewający podbrzusze i mam ochotę zdzielić się za to po twarzy. Nie mogę tak na niego reagować.
— Ostrzegam cię. Lepiej. Stąd. Wyjdź.
Pan przystojniak marszczy nieznacznie czoło.
— Słucham?
— Jeśli ogłuchłeś przez moje głośniki, to było warto. — Uśmiecham się ironicznie. — Uważaj, bo nie chcesz wchodzić ze mną na ścieżkę wojenną. Nie chcesz tego — powtarzam ciszej, a dziwne napięcie wydaje się unosić gdzieś w powietrzu, gdy brunet nachyla się nade mną. Powoli, niespiesznie, leniwie. Wszystko po to, by rzucić mi mrukliwie w usta, krótkie:
— Obawiam się, że już to zrobiłem.
Jego oczy ciemnieją, zanim wychodzi i zostawia mnie samą. Samą z obietnicą, że ten piękny drań jeszcze mnie popamięta.
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro