Chào các bạn! Vì nhiều lý do từ nay Truyen2U chính thức đổi tên là Truyen247.Pro. Mong các bạn tiếp tục ủng hộ truy cập tên miền mới này nhé! Mãi yêu... ♥

Krystacja


Świat pogrążał się w nocy, kiedy Koto wraz z Maru postanowili odpocząć. Wędrowali od rana, przemierzając krzaczaste równiny, w których nawet drogi i ścieżki wydeptane przez zwierzynę były rzadkością.
Rozsiedli się pod metrowymi krzewami, które były tak gęsto obrośnięte porostami, że wyglądały jak pokryte szronem. Za jedzenie mieli ser, suszone sarnie mięso i po trzy jabłka na głowę. Jutro musieli albo zapolować, albo dotrzeć do jakiejkolwiek aglomeracji, jeśli nie chcieli głodować, a Koto bardzo tego nie lubił.
Wypuścił Pardusa, szukając ciepła. Nie mogli liczyć na ognisko, niewiele tu rosło. A sucha była jedynie żółtawa trawa.
Nie odzywali się do siebie od przeszło dwóch godzin. Koto wiedział, w czym problem. Już, gdy zaczynało się ściemniać, widział w Maru zmianę. Teraz siedziała spięta, z Angulisem na kolanach i odrywała kawałki sera i patrzyła się w ziemię. Koto nie skomentował w żaden sposób, jej zmianę zachowania. Doświadczenie nauczyło go, jakie tematy bezpiecznie poruszać, a jakie mogą zakończyć się dla niego uszczerbkiem na zdrowiu, gdyby tylko nabrał powietrze do zadania tych zakazanych.
Nie byli w lesie, a zatem Maru została skazana na spędzeniu nocy na ziemi. Chyba po raz pierwszy w ich wędrówce.
Koto postanowił, że odciągnie na chwilę Maru w nieco innym kierunku, tak by nie myślała o nadchodzącej nocy.
— Przypomnij mi o naszej misji?
Maru drgnęła na dźwięk jego głosu, ale nadal wpatrywała się w ziemię. Musiał ją zaskoczyć, że się odezwał, ale bardzo nie chciała mu tego pokazać.
— Matsubara, król Andalii — powiedziała krótko nie patrząc na niego.
— Co z nim?
— Szuka branki dla swojego syna.
— Gdzie go znajdziemy?
— Na wschodnim wybrzeżu Silvamu, statek odpływa z Aldmoor o świcie za dwa dni.
— Masz o nas wyjątkowo wysokie mniemanie, że za dwa dni, a nawet szybciej będziemy Aldmoor. — powiedział Koto, opierając się o swojego jaguara i zakładając ramiona na piersiach.
Maru w końcu się zdecydowała na niego spojrzeć. Jej wzrok palił zimnym ogniem, a oczy jej zapłonęły w ciemności.
— Musimy się tam dostać — wysyczała — Za wszelką cenę.
— Nie mówię nie. Tylko czeka nas spory wysiłek. Dzień proponuje zacząć od biegu na pół mili.
— Znajdziemy transport.
Koto mruknął sarkastycznie.
— Zatem czas spać. Dobranoc.
Zamknął oczy i czekał. Jeszcze nie chciało mu się spać, bolały go oczy po całym dniu.
Nie wytrzymał długo, gdy doleciał go dźwięk wysuwanego sztyletu. Rozchylił jedną powiekę i spojrzał na Maru.
Było już tak ciemno, że gdyby nie jej oczy całkowicie zlałaby się z nocą. Angulisa w ogóle nie widział.
— Ty też powinnaś trochę się przespać. Przecież i tak nie widzisz, co robisz.
— Poradzę sobie.
— Maru — mruknął łagodnie, a w odpowiedzi na tę łagodność Maru zerwała się na równe nogi i odeszła wraz ze swoją Emocją, jak i sztyletem.
Koto westchnął zrezygnowany i ponownie zamknął oczy wtulając się w Pardusa.
— Czy ona kiedyś odpuści?
— Nie, jeśli będziesz naciskał — odparł kot grubszą wersją głosu Koto.
— Przecież nie naciskałem.
— Myślisz, że ją znasz, a prawda jest taka, że musisz się jej jeszcze sporo nauczyć. — westchnął, jaguar. kładąc łeb na łapach
— Chciała, bym z nią poszedł? Chciała. Nie mam zamiaru obchodzić się z nią jak z jajkiem.
— W takim razie nie zdziwię się, gdy nagle budzisz się bez paru palców.
Koto nic nie odpowiedział, tylko ziewnął i pozwolił sobie na sen.

Rano obudziło go zimno, Trząsł się pod skórzanym płaszczem i nawet ciepło Pardusa nie pomagało. Wstał otulił się płaszczem tak szczelnie, jak się dało i rozejrzał się.
— Maru! — krzyknął na całe gardło — Wstałaś?
Odpowiedzi się nie doczekał, ale po jakiejś minucie dostrzegł Angulisa wyłaniającego się z wysokiej żółtej trawy. Chwile później zobaczył Maru.
— Czas iść.
— Wiem.
Tempo marszu było naprawdę sporę. Nie rozmawiali prawie wcale, ale i bez rozmowy Koto widział jak na każdym kroku Maru chroni się przed nim bądź unika. Prawie zawsze szła za nim. Czasami, gdy wymieniali jedno bądź dwa zdania zrównywała się z nim, potem jednak wracała na tyły. Nigdy nie pozwalała, by Koto szedł za nią. Było to jej rodzaj instynktu samozachowawczego. Koto już tak się do tego przyzwyczaił, że nie zwracał na to uwagi.
Pod wieczór zbliżyli się do Aldmoor na tyle blisko by zobaczyć światła na horyzoncie. Równinę zamienili na wzgórza porośnięte zagajnikami, co wprawiło Maru w lepszy humor.
— Jutro powinniśmy dotrzeć do Aldmoor przed zmrokiem. Rozpal ogień, ja pójdę zapolować.
Koto kiwnął jedynie głową i gdy Maru zniknęła między drzewami Koto wraz z Pardusem zabrali się do zbierania patyków.

Maru wróciła po ponad godzinie, cisnęła dwie martwe kuraki przy skromnie trzaskającym ogniu, Koto siedzący pod wysoką sosną wziął bez słowa jednego z ptaków i zaczął odzierać z piór, wpatrując się w widok przed nim. Ciemność nie pokazywała wszystkiego, ale odległe światła miasta, gwiazdy nad doliną, którą oglądali ze wzgórza tworzyły niesamowity klimat.
— Patrz, tam też ktoś rozpalił ognisko — mruknął Koto, wskazując dłonią na wzniesienie po ich lewej.
— Trzeba będzie się zmieniać w nocy.
— A nie przyszło ci do głowy, że może oni są tak samo, jak my wędrowcami, który nie zdążyli dotrzeć do miasta przed zmrokiem?
— Przyszło, ale wole nie obudzić się z przeciętym gardłem lub gorzej tylko dlatego, że zakładam z góry, dobro ludzi. Może ty wychowując się na Ziemi, zaznałeś laski i nie musiałeś się obawiać nieznajomych. Ja pozostanę wierna swoim trzewiom i będę pełnić straż, a potem obudzę cię brutalnie byś i ty zrobił to samo.
Koto nie odpowiedział, skinął tylko głową. Nie czuł się urażony jej bezczelnością, nauczył się, że Maru taka po prostu była. Uśmiechnął się tylko i rzucił ku niej obranego kuraka. Zabrał się za drugiego, gdy Maru ćwiartowała obranego ptaka. Głowa i wnętrzności przypadły Pardusowi i Angulisowi, który rozprawili się ze swoimi porcjami w parę minut. Potem nadziane na patyki części ptaków trafiły nad ogień, a Koto i Maru czekali niecierpliwie aż się upieką.
— Dobrze, powiedz mi zatem — zaczął Koto chcąc zająć czymś myśli, by na chwilę odwrócić uwagę od cudownego zapachu pieczonego mięsa. Był wściekle głodny — Powiedz, jaki masz plan.
— Wytłumaczyć królowi Matsubarze, że ten sposób szukania żony dla syna nie mieści się w moim światopoglądzie.
— A nie sądzisz, że jego wysokość nie obchodzi twój światopogląd?
Maru spojrzała na niego wymownie.
— Myślisz, że o to dbam?
— Oczywiście, że nie dbasz i to mnie martwi. Bo to zupełnie inny kaliber, postraszyć jakiegoś opryszka w mieście a grozić królowi. Zastanów się.
— Sam chciałeś ze mną iść. Wiedziałeś doskonale co zamierzam robić.
— No właśnie nie wiem. Ale nie o to mi chodzi. Ty za to zgodziłaś się bym ci towarzyszył. W umowie nie było nic o zakazie bycia głosem rozsądku.
— Nie było żadnej umowy — prychnęła Maru
— No właśnie. — Koto wyszczerzył się do niej, a Maru zmrużyła powieki — Myśle, że Aldmoor też będziesz miała coś do roboty. Może najpierw zajmijmy się tym kontynentem?
— A co z tą biedaczką, która zostanie zmuszona do bycia żoną?
— Bycie żoną nie jest chyba aż takie złe.
— Mów za siebie. — cmoknęła Mau — Wiesz dobrze jak taka żona może skończyć. Może mieć jedynie tytuł żony, a tak naprawdę być... — urwała kręcąc głową i zmieniła temat — Ty po prostu nie chcesz opuszczań kontynentu, by być bliżej Wyjścia.
— No jasne — warknął Koto nieco już rozjuszony — Rzuciłem swoje ziemskie życie, by wędrować z tobą, gdzie tylko chcesz i pomagać ci w twojej misji, jaka ona by nie była, a teraz siedzę i namawiam byśmy zostali na kontynencie bym mógł uciec, gdy zrobi się gorąco tak?
— Nie wiem ty mi powiedz.
— Tego się Maru boisz. Wiem, że przeszłaś sporo w życiu.
— Nie zaczynaj — warknęła a jej oczy zapłonęły.
— Nie zamierzam. Chodzi mi o to, że mogę ci nawet cyrograf podpisać z kim chcesz a ty i tak będziesz we mnie wątpić. Bo mi nie ufasz. Rozumiem to.
Blask w oczach Maru nieco przygasł, utkwiła wzrok w ognisku, nic nie mówiąc.
— Słuchaj — powiedział Koto prostując się i nachylając ku niej. Mimo że dzieliło ich ognisko to Maru i tak się napięła — Jak często pływają statki na Silvam?
— Nie wiem, pewnie co drugi trzeci dzień.
— A zatem zostańmy w Aldmoor do następnego okrętu. Jeśli przez ten czas nie znajdziesz nic czym byś chciała się tutaj zająć, popłyniemy do króla Matsubary, zgoda?
Maru bardzo nie lubiła, gdy Koto miał racje albo gdy jego pomysł okazywał się lepszy. Skinienie głowy zdawało się dla niej większym wyzwaniem niż włożenie dłoni w ogień, ale podołała. Nie patrząc na niego kiwnęła głową, a zaciśnięte wargi i szczęka zdradzały jak bardzo jest wściekła.
— Chyba kuraki już doszły. Proszę — podał jej patyk z nadzianym udkiem. Przejęła go wściekłym gestem, Koto udał, że tego nie dostrzegł. Wziął swój kawałek i zaczął jeść. Brakowało soli i innych przypraw. Mimo to było to królewskie żarcie, ciepłe chrupiące i soczyste w środku mięso spływało mu do żołądka rozgrzewając jak nic na świecie. Jeszcze przydałby się jakiś napar gorący albo grzane piwo i o nic by nie prosił.
— Ale sztos żarcie — mruknął po skończeniu, założył nogę na nogę i zapatrzył na widok. Powoli powieki zaczęły mu opadać.
— To mówiłaś, że ty pierwsza pełnisz wartę tak? — mruknął cicho przytulając się do plecaka i kładąc na nim głowę.
— Będę na drzewie. Obudzę cię za dwie godziny.
— Za trzy, proszę — błagał, ale nie doczekał się odpowiedzi. A zatem nici z wyspania.
Ledwo dosłyszał wspinaczkę Maru na sąsiednią sosnę. Zapadał się w ciemność coraz bardziej rad, że zasypia z pełnym żołądkiem.
Odniósł wrażenie, że dotknął dna, tego cudownego miejsca, gdzie nie ma nic, jest tylko cisza. Cudowny blogi sen tylko go musnął, gdy coś uderzyło go mocno w głowę. Zerwał się i rozejrzał w panice.
— Kto tu jest! — krzyknął chaotycznie wydobywając nóż za paska.
— Na górze, kretynie — dosłyszał głos i spojrzał w górę.
Maru siedziała owinięta liną dookoła pnia, oparta wygodnie i powstrzymującą się od śmiechu. W ręku trzymała szyszkę. Koto połączywszy kropki spojrzał na miejsce, na którym przed chwilą leżał i zobaczył leżącą identyczną szyszkę. Podniósł ją.
— Rzuciłaś we mnie szyszką?
— No miałam cię przecież obudzić nie?
— Ale szyszką? W przyjaciela
— W kogo? — W to nie jej głosu dało się dostrzec unoszące się ironicznie brwi.
— Nie ważne. Następnym razem pofatyguj się na dół i obudź mnie normalnie.
— Bo co?
— Bo cię proszę.
— To nie jest argument.
— Przy tobie nic nie jest argumentem. Idź spać, bo robisz się marudna.
Odwrócił się i ukląkł przy ogniu, by do ponownie wskrzesić, gdy kolejna szyszka trafiła go w tył głowy. Koto zamknął oczy modląc się o cierpliwośći zignorował zaczepkę.

Ruszyli przed świtem. Niebo na wschodzie już pojaśniało, a dolna prowadząca do miasta schowała się we mgle, z której wystawały jedynie czarne wierzchołki drzew. Nie widać było żadnych innych wędrowców, mimo to Maru czujnie obserwowała otoczenie. Gdy weszli pod poziom mgły — Koto czuł się jakby zanurzał się w morzu mleka — Maru wyjęła sztylet, ale ten zwykły, nie czarny i matowy, którego Koto widział jedynie dwa razy — Zbliżamy się do miasta, myśli, że taka postawa pomoże nam zdobyć przyjaciół?
— Nie zamierzam zdobywać przyjaciół — mruknęła nadal z łukiem w dłoni. Koto obserwował ją przez chwilę idąc tyłem, po czym pokręcił głową i odwrócił się do niej plecami.
— Nikt ci się nie przyzna, że jest złym człowiekiem, jak będziesz tak wyglądać.
— Przymknij się, w mieście jeszcze nie jesteśmy.
Poddał się, przez kolejne kilka godzin nie odzywali się ani słowem do siebie. Koto również nie zamierzał zaczynać rozmowy. Jaki był w tym sens skoro Maru wszystko negowała.
Aldmoor przywitał ich zapachem morza, ryb i nieczystości. Było małym miastem portowym, z którego można było wsiąść na statek na pozostałe kontynenty. Wiele osób korzystało z tego rozwiązania, zwłaszcza że cena nie była tak wygórowana, jak w Argenti, królewskim mieście.
Najlepiej można było poznać miasto, wtapiając się w tłum i oboje dość szybko zrozumieli, że ich delikatne skórzane buty nie pasują do miejscowej modły.
— Mam mokre skarpetki! — jęknął Koto wyciągając stopę z kałuży. Miał na sobie buty do połowy łydki wiązane na całej długości. Świetnie się sprawdzały w lesie, były miękkie i nie wydawały niepotrzebnych dźwięków, ale w mieście pełnej kałuż ze słoną morską wodą, kompletnie się nie nadawały.
— Biedactwo. — warknęła Maru nie patrząc na Koto. Stali pod daszkiem sklepu zielarskiego, o tej porze już zamkniętego. Koto wytrzepywał błoto z buta, a Maru lustrowała otoczenie. Droga, przy której stali nie była szeroka, szerszy się okazał kanał obok drogi, z mętną ciemną wodą, która obijała się o kamienie z cichym chlupotem.
— Musimy znaleźć miejsce na nocleg. — powiedział Koto — Jakaś gospoda, coś?
— Jesteśmy chyba w dzielnicy kupieckiej, musimy przejść bliżej portu.
Ruszyli więc przeszli przez najbliższy mostek nad kanałem, starając się iść jak pozostali przechodnie rozglądali się za jakąś gospodą.
— Patrz! — krzyknął Koto zatrzymując się tak nagle, że Maru potknęła się o niego. Koto zignorował wiązankę przekleństw na swój temat i trącił ja w ramię — Tam jest gospoda. Ale nie umiem przeczytać jak się nazywa.
Koi cię ukoi. Ale nie wiem co to jest Koi.
— Ryba — powiedział Koto — karp, skąd Ziemska ryba na Motus?
— Zakładam, że ktoś z tego miasta ma dostęp do ziemi. Mógł wasze ryby zabrać tutaj na Motus.
— To tak można?
— Sam sobie odpowiedz na to pytanie, ale może w środku, zaczyna padać.
Pobiegli przez deszcz ku gospodzie, nad której wejściem dyndał wyblakły szyld z biało—pomarańczową rybą na środku.
— Koto otworzył drzwi i gwar rozmów i śmiechów wylał się na ulicę.
Wnętrze było aż sine od dymu z fajek, które gryzł w oczy, każdy stolik był zajęty, a między nimi przeciskały się karczmarki z tacami w rękach. Nikt nie zwrócił na nich uwagi, każdy miał nos w swoim kuflu, w sobie talerzu bądź w niektórych przypadkach czyimś biuście. Koto odwrócił wzrok nie chcąc zwracać na to uwagi Maru.
— Chodź, zapytamy się, czy mają wolne pokoje — powiedział, a ona kiwnęła głową, cały czas lustrując sale zdenerwowanym wzrokiem.
Podeszli do lady, za którą starszy oberżysta nalewał piwo do czterech kuflów.
— Pełno mamy! — krzyknął na ich widok. Koto nie był biegły w łacinie, ale przez ten czas spędzony z Maru w podróżach coś tam podłapał. Nie odważył się jednak jeszcze odezwać w tym języku, dlatego zawsze mówiła Maru
— Szukamy jedynie pokoi, dwóch.
— Mamy tylko jeden, kochanie, ale z dużym łóżkiem. Chudziny z was pomieścicie się bez problemu.
— Odpada — Maru pokręciła głową i już chciała odejść, ale Koto złapał ją za ramę. Spojrzał na karczmarza.
— My dostać, coś jeść? W pokoju? — powiedział Koto bardzo prostą łaciną. Karczmarz też był prostym człowiekiem, więc skinął głową.
— Dwanaście, będzie.
Koto tracił Maru by mu zapłaciła, a ta niechętnie wyjęła miedziane powyginane monety na blat.
— Kalia, zaprowadź tych młodych na górę! — krzyknął karczmarz na jedną z dziewek przechodzących nieopodal. Dziewczyna odkrzyknęła, że zaraz przyjdzie, a mężczyzna ponownie zwrócił się do Koto i Maru
— Idźcie z Kalią, potem każę przynieść wam coś do jedzenia. Mięsa już prawie nie ma, ale kasza została.
Koto skinął głową, chcąc udowodnić mu, że zrozumiał, co do niego powiedziano, po czym pociągnął za sobą Maru. Kalia właśnie przyszła i poprowadziła ich na górę po dużych drewnianych schodach.
— Wasz pokój. Nie wietrzony, wiadomo, inaczej cuchnie rybą. Ściany tu grube, nie ma się co martwić, nikt nic nie usłyszy. Zara podam jadło.
— To siostra — rzucił krótko Koto, patrząc na Kalie, która oblała się czerwienią aż pod dekolt.
— Wybaczcie — skłoniła się łapiąc za klamkę.
Zamknęła za sobą drzwi i wtedy Maru zaatakowała. Dotarła Koto i dopchnęła go do ściany, uderzył tyłem czaszki o drewno i jęknął.
— Przestań!
— Nie zgadzam się byś podejmował za mnie decyzje i to jeszcze takie decyzje! Rozumiesz? — Dopchnęła go mocniej do ściany trzymając za płaszcz przy szyi jakby chciała wycisnąć z niego przyrzeczenie. — Nie miałeś prawa! Nie zgadzam się!
— Daj mi powiedzieć! — krzyknął ponownie szukając jej dłoni, by je z siebie zdjąć, ale w Maru na jego gest wyszarpnęła sztylet. Koto podniósł ręce w geście poddania.
— Jak mogłeś mnie tak upokorzyć?!
— Nie zrobiłem tego. Ja tylko myślałem rozsądnie, nie znaleźlibyśmy żadnego innego miejsca, wiesz o tym dobrze. Skoro tutaj jest taki tłum to winnych karczmach jest podobnie. Nie było czasu na negocjacje. A tak mamy dach nad głową, święty spokój i jedzenie podstawione pod nos. Zastanów się. To najlepsze co mamy.
— Ja tu nie zasnę — szepnęła tak cicho, że Koto nie był pewny czy faktycznie to powiedziała.
— Maru — Koto złożył ręce w geście modlitwy, odwróciła się od niego. Zamknął oczy i ponownie otworzył — Spójrz na mnie.
Stała teraz dobre półtora metra od niego, dłoń ze sztyletem opuściła wzdłuż ciała, a gdy przeniosła wzrok na Koto prawie się wzdrygnął, ale nie odwrócił wzroku.
— Nie zrobię ci krzywdy. Nigdy, rozumiesz?
Nie odpowiedziała, odwróciła się od niego rzuciła nóż na łóżko i sama usiadła na nim podwijając nogi. Oparła brodę na kolanach i zaczęła się kiwać.
— Nazwał mnie kochaniem — szepnęła tak cicho.
Koto w tym momencie najchętniej podszedłby i pogładził Maru po głowie. Powstrzymał się, to by pogorszyło wszystko.
— Nie możesz zabijać każdego, kto jest dla ciebie miły.
— On nie był miły! On...
— Był miły, ludzie tak ze sobą rozmawiają. To jest normalne. Nie mogę się godzić na to byś zachowywała się tak impulsywnie, bo skończysz wywijając mieczem w każdego napotkanego przechodzenia, a to skończy się jednym.
— Czym niby?
— Stryczkiem!
Maru prychnęła.
— Taka jest prawda?
— To, co mam pozwolić mu żyć?
— Nic ci nie zrobił — Koto pochylił się ku niej tracąc pomysły jak jej to jeszcze wytłumaczyć.
— A skąd wiesz, czy właśnie nie trafiliśmy na kolesia, który jest zamieszany w burdelownie? Albo zadźgał kogoś w ciemnym zaułku? Co wtedy?
— Wtedy nie powiem ci ani słowa. Nie powstrzymam cię, ale na ten moment nie masz dowodów. A póki ich nie masz, ja będę stać między tobą a twoimi ofiarami.
— Moimi ofiarami, tak?
— Tak — potwierdził prostując się. Widział jak twarz Maru tężeje, oczy powoli zapalają się zimnym blaskiem. Już był gotów żegnać się z życiem, gdy rozległo się pukanie do drzwi. Koto drgnął i odwrócił się, by otworzyć.
— Proszę, oto wasza kolacja. — powiedziała Kalia zerkając na Koto z nieśmiałym uśmiechem. Nadal była czerwona na twarzy, tylko teraz trudno było powiedzieć czy wciąż z zawstydzenia, czy może przez uśmiech, jaki jej posłał Koto.
— Dziękujemy — powiedział, odbierając tacę.
— Można pod drzwiami zostawić, ja zabiorę potem.
— Tak zrobimy.
Koto wrócił do pokoju, zamknął drzwi i postawił tace na szafce. Inną opcją było postawić ją na podłodze, ale uznał, że tak nie wypada. Zapach jedzenia był wyborny. Kasza z parującym sosem z kawałkami mięsa i warzyw. Kalia musiała od siebie dodać to mięso. Choć nie było go wiele, podziękował jej w duchu.
— Proszę — rzekł spokojnie trzymając od góry miskę nad głową Maru. Przejęła miskę nie patrząc na Koto, wzięła drewnianą łyżkę i zaczęła jeść. Koto usiadł pod ścianą po drugiej stronie pokoju i zajął się swoją porcją. Żadne z nich się nie odzywało podczas posiłku ani gdy skończyli jeść. Było dobre, ale nie wybitne. Koto zabrał miski i wystawił je na korytarz. Wrócił i zaryglował drzwi. Spojrzał na Maru, dalej siedziała w tej samej pozycji ściskając kolana.
— Gdzie mam spać, byś czuła się bezpiecznie?
— Za drzwiami — mruknęła wściekła.
— W porządku — odparł Koto. Czuł, że tak to się skończy, ale zrobiło mi się przykro. Wziął swoje rzeczy i ruszył do drzwi, ale nim zdążył je otworzyć.
— Zaczekaj — powiedziała cicho. Nie poruszył się — Zostań.
— Jesteś pewna?
Wzruszyła ramionami, po czym wskazała głową na drzwi:
— Za wiele pytań
— Dobrze
— Ale najdalej od łóżka jak się tylko da! — fuknęła już teraz bardziej przypominając siebie i celując w niego palcem.
— Jak sobie życzysz. — skłonił się lekko ku niej, po czym zaczął przygotowywać sobie posłanie. Pod głowę położył plecak, a sam nakrył się narzutą z łóżka. Maru została kołdra nie pierwszej świeżości i dziurawy materac. Gdy się układała na łóżku kilka garści słomy wypadło na podłogę. Koto ziewnął i odwrócił się tyłem do Maru nakrywając się aż po szuję narzutą. Był wykończony. Przyzwyczajony do spania na zimnej ziemi, te twarde deski sprawiały wrażenie królewskiego łoża. Wcale nie tęsknił za łóżkiem i gdyby Maru nic nie powiedziała, sam wybrałby podłogę. Czując jak mięśnie puszczają zmęczenie, sam odpuścił i chwilę później zasną.

***

Maru nie miała tyle szczęścia. Leżała na plecach gapiąc się w skośny sufit nad głową z licznymi plamami i zaciekami. Na jednej części odznaczał się żółty kwadrat w kształcie okna, przez które padało światło najbliższej latarni. Czuła, że drży wewnętrznie i było jej nie dobrze. Od lat nie spała tak blisko mężczyzny. Nie panowała nad tym. To pochodziło z jej pierwotnej części najstarszej i najdzikszej. Próbowała walczyć, udawać, że to nie istnieje, ale zawsze kończyło się to dla niej źle. Albo odchorowywała to udawanie, albo wybuchała i ktoś cierpiał. Najczęściej ona, psychicznie, ale nie rzadko też ktoś, kto akurat stał najbliżej tracił parę kieliszków krwi. Co się z nią właściwie działo? I dlaczego ten, co śpi teraz pod ścianą zgodził się z nią iść. Nie raz go skrzywdziła, wiedział czym kończy się przebywanie w jej towarzystwie. Może też miał dość życia i chciał je zakończyć w wymyślny, pokręcony sposób. Niby przypadkiem, a jednak z pełnym znaczeniem.
Przekręciła się na bok i wsunęła ręce pod poduszkę. Latarnia po drugiej stronie ulicy oświetlała ich pokój na tyle mocno, by mogła go widzieć. Szerokie plecy otulone pledem, czarna głowa wystająca i zlewającą się z ciemną podłogą. Nasłuchiwała i doleciał do niej rytmiczny głos jego oddechu. Spał. A zatem i ona mogła już zasną. Tyle że nie mogła. Mdliło ją, była przekonana, że to nie przez kolacje. Mdliła ją obecność Koto, był tak jawnie bezpośrednio i bezczelnie tuż obok, a ona miała ochotę zwymiotować z nadmiaru tej presji.
— Czy to się kiedyś skończy? — szepnęła bardzo cicho, zaciskając powieki i kuląc się na materacu. Kilka ździebeł słomy wbiło jej się w bok. Zignorowała to. Musiała spać, bo jutro będzie ledwo żywa, a to groziło słabszą cierpliwością oraz czujnością. Koto chrapnął krótko, a jej serce od razu przyspieszyło.
Ponownie odwróciła się na drugi bok, ale minęła kolejna godzina nim w końcu zapadła w płytki sen, z którego była co jakiś czas wyrywana przez jej własne myślenie niedające odpocząć.


Świt przyniósł ze sobą, chłód i wilgoć. Była wiosna i to późna, mimo to nadal w powietrzu wyczuwało się wspomnienia zimy. Maru zmęczona ciągłym czuwaniem zaspała, a gdy otworzyła oczy i spostrzegła, że Koto siedzi oparty o ścianę i przegląda zeszyty Livid, poderwała się jakby ktoś strzelił jej nad uchem z procy.
Koto spojrzał na nią.
— Zły sen?
Nie odpowiedziała, przecierając twarz, chcąc wraz z tym gestem odgonić panikę. Walące w piersi serce ani myślało się uspokoić.
— Nie śpię od jakichś dziesięciu minut. — powiedział spokojnym tonem. — Zostań, jak chcesz jeszcze poleżeć, pójdę zorientować się, czy dostaniemy śniadanie — Koto wstał, ale Maru nie dała mu dojść nawet do połowy małej izby.
— Pójdę z tobą — powiedziała szybko wciągając buty — Z twoją łaciną możemy się nagle dorobić statku i trzech mułów, bez śniadania.
— Jak zawsze we mnie wierzysz — rzekł uszczypliwie. Chciał ją przepuścić w drzwiach, ale Maru stała, przyczepiając sobie noże do rzemieni przy ubraniu, nawet nie racząc się ruszyć, więc wywrócił oczami i wyszedł pierwszy.
Na dole w głównej sali gospody było znacznie mniej ludzi niż zeszłego wieczora. Trzy z czterech kominków były wygaszone, a jeden tlił się słabym płomieniem. Kilku gości siedziało przy stolikach każdy osobno i wyglądali na bardzo zmęczonych.
Gdy Koto i Maru zbliżyli się do lady, przywitał ich ten sam starszy człowiek z wesołym uśmiechem.
— I jak się spało, kochani? Zaraz Kalia poda wam coś ciepłego. Do picia mamy jedyne grzany miód, ale w ten ziąb to się nada, co? Kalia! — krzyknął przez ramię, aż Maru się wzdrygnęła — Daj tutaj dwa kufle miodu, migusiem! — Wyszczerzył się do nich spod wąsa, a Maru dostrzegła, że ma dwa srebrne zęby. — Siadajcie moi drodzy, siadajcie.
— Kiedy odpływa statek do Silvamu? — zapytała Maru, prawie mu przerywając.
Karczmarz się zamyślił.
— Ja to nie wiem, złociutka, popytaj w tawernie w porcie, tam rybaki jadają, oni wiedzą więcej.
Maru skinęła głową i odeszła usiąść obok Koto przy stoliku przy oknie.
— Zaraz mnie coś trafi — mruknęła bardziej do siebie niż do Koto, ale i tak jej odpowiedział.
— Oddychaj, Maru, on był tylko miły.
— Nie lubię jak ktoś jest miły.
— Jak mężczyzna jest miły — sprostował Koto, a Maru sporo kosztowało, by i jego pozbawić kilku zębów.
Spojrzał na nią, jakby doskonale wiedział, o czym myśli. Systematycznie i za każdym razem wytrącało ją to z równowagi. Bo skoro tak dobrze mu szło czytanie jej, to czy w ogóle miała przed nim jakiekolwiek szanse coś ukryć?
— Jaki mamy plan na dzisiaj?
— Pójdziemy do tej tawerny zapytać się, kiedy odpływa statek, a potem się zobaczy.
Koto skinął głową, a chwilę później Kalia przyniosła miód i owsiankę na wodze. Nie była wybitna, ale lepsze to niż pusty żołądek.


Wychodząc z gospody wieża zegarowa wybiła dziesiąta. Trochę zamarudzili w środku co Maru wprawiło w zły humor. Bez słowa ruszyła za Koto, bacznie obserwując otoczenie i szukając oznak.
Koto za to sprawiał wrażenie jakby był na wakacjach. Wędrował lekko, z wysoko uniesioną głową, pogwizdując i uśmiechając się do ludzi. Kilka młodych dziewczyn zawiesiło na nim wzrok, na co oczy Maru zapłonęły furią.
— Możesz choć trochę się opanować? — syknęła podchodząc bliżej, tak by ją słyszał.
— O co ci chodzi?
— Zwracasz na siebie uwagę, zwłaszcza dziewczyn.
— A dziękuję, doceniam. Często mi się to zdarza.
Maru traciła go mocno staw kolanowy, tak, że nogi Koto złożyły się pod nim i wylądował na klęczkach prosto w kałuży. Jakaś kobieta zasłoniła dłoń ręką powstrzymując chichot.
Koto dalej klęczał, więc Maru wzięła się pod boki i spojrzała na niego z góry.
— Będziesz tak sterczał?
— Sama mnie tak usadziłaś — odwarknął mierząc ją wściekły wzrokiem — I nie wiem dlaczego.
— Boś głupi. Wstawaj!
— Jedynie z twoją pomocą
Maru prychnęła.
— Ty mnie sprowadziłaś na ulicę i mnie teraz podnoś — Wyciągnął ku niej rękę. Maru obejrzała się.
— Przestań robić cyrk, ludzie się zaczynają interesować.
— Nie mój problem.
Mężczyzna, przechodząc obok zagwizdał na nich.
— Hehe, panienka powie „tak"! Chłopak aż w kałuży się dla panienki poświęca!
Maru miała wrażenie, że zaraz jej twarz spłonie. Złapała Koto za rękaw i szarpnęła w górę. Chłopak wstał, strzepnął błoto z nogawek spodni i uśmiechnął do Maru.
— Ty masz swoją broń, ja mam swoją — szepnął tak by tylko ona to usłyszała i odszedł nadal wesoło pogwizdując.
Droczył się z nią. Bezczelnie się z nią droczył. A może nawet gorzej. Czy on śmiał z nią flirtować?
— No leć za nim, kochanie! — krzyknął ten sam mężczyzna.
Maru wyszarpnęła sztylet i wycelowała w niego.
— Odezwij się do mnie jeszcze raz, a wytnę ci jaja — warknęła i odeszła tak szybko, że mężczyzna nie zdążył się nawet zdziwić.
Do tawerny doszli w pół godziny. Miasteczko nie było duże, ale dość ciasne. Rozciągało się pod dwóch stronach kanału ze słodką wodą, ale tak brudną, że służyła już tylko jak ścieki. Tawerna „Ość z ości twojej" mieściła się przy samym porcie, gdzie zacumowane były statki i łódeczki. Swąd ryb i soli nasilił się, więc czym prędzej weszli do tawerny, która od razu widać było jak bardzo odbiega jakością od gospody „Koi cię ukoi"
W środku był tylko jeden człowiek, stał za ladą oparłszy głowę na dłoni i turlał wygiętą monetę po blacie.
— Co podać? — mruknął nawet na nich nie patrząc.
— Kiedy odpływa statek do Silvamu? — spytała Maru
— Godzinę temu.
— A następny?
— Nie wiem.
— A kto wie?
— Nie wiem.
— Co coś wiesz? — spytała Maru opryskliwym tonem.
— Że jesteś niemiła — Trącił monetę brudnym palcem, a ta potoczyła się po blacie i spadła u stóp Maru.
— Dzięki, doceniam komplement — powiedziała przydeptując monetę — A teraz gadaj, kiedy odpływa statek do Silvamu
— Już mówiłem, że nie wiem. Nie urodzę ci!
Maru zagotowała się, ale to Koto pierwszy się odezwał.
— Gdzie tu jest najbliższy burdel?
To spowodowało, że mężczyzna odkleił głowę od swojej ręki i spojrzał na Koto unosząc brwi.
— A ty to przypadkiem mleka pod nosem jeszcze nie masz?
— Ja tylko tak młodo wyglądam. Dziewczyny to lubią.
Mężczyzna kiwnął powoli głową jakby się z tym zgadzał, ale tylko wewnętrznie.
— Cóż. Roland prowadzi jeden dom uciech, na północ ode mnie, ulica Śliska, ale nie jest tam zbyt przytulnie. Lepszy jest za kanałem, na ulicy Łaciatej. Z zewnątrz nie wygląda to na dom rozkoszy, ale śmiało, to naprawdę najlepszy w mieście. Wiem co mówię. A dziewczynki jak cię zobaczą to się chyba o ciebie pobiją. Rzadko mają okazje z takim ślicznotą jak ty — Zarechotał obserwując Koto od stóp do głów, na co ten się wyszczerzył.
— Bardzo dziękujemy za informacje — powiedział łapiąc Maru za kaftan i ciągnął ją do wyjścia — Naprawdę dobry z pana człowiek, jeszcze raz dziękuje.
Gdy wyszli na zewnątrz, Maru wyrwała się z jego uścisku i pchnęła w pierś.
— Jak mogłeś?! Jak możesz się tak... tak — Nie mogła znaleźć słów na jego zbrodnie. Wypytywanie o burdel szło mu zbyt łatwo, lekko. Jakby pytał gdzie jest piekarnia albo kowal.
— Teraz przynajmniej wiesz, gdzie jest najbliższy. A tak to byśmy cały dzień chodzili i szukali.
— Ale byłeś taki... — zaczęła Maru czując jak gardło ją pali — Jakbyś naprawdę chciał tam pójść.
— To się nazywa gra, wiesz. Powinnaś czasem spróbować, bo na twojej twarzy można czytać każdą emocje. Nie pomoże ci to w tym, co chcesz robić.
Zapadło milczenie, w którym Maru starała się przetworzyć to, co się przed chwilą stało i jednocześnie nie wybuchnąć.
— To, co idziemy?
Nie odpowiedziała, ale zrobiła jeden krok w kierunku północy.
Faktycznie nie było to daleko. Ulica Śliska była krótka, wąska, tak że można było sobie podać rękę z usytuowanych naprzeciwko balkonom. Maru miała wrażenie, że co chwile przechodzi pod mostem.
— To chyba tu — powiedział Koto wskazując na wysoki budynek na trzy piętra, z łukowatym szyldem nad wejściem. Napis wymalowany był różową farbą, która teraz wyblakła i popękała.
— Przeczytasz mi to?
— „Różowy zakątek pełen gorącej miłości"
— Boże co za tandeta. — prychnął Koto — Ktoś się na to nabiera?
Maru nie odpowiedziała. Czuła jak mdłości ponownie ją łapią. Miała tak za każdym razem, gdy zbliżała się do domu uciech. Jakby ten dom rezonował jakąś chorobą, na którą tylko Maru nie była odporna.
— Jaki właściwie masz plan?
— Wjeść, zabić Rolanda, wyjść.
— Słaby plan. — mruknął Koto.
— A to niby dlaczego? Bronisz go? A może jednak byś chciał spędzić w różowym zakątku pełnym gorącej miłości kilka gorących godzin? Marzysz o jakieś niewinnej młodej dziew...
— Przestań mnie obrażać — warknął Koto — na każdym kroku starasz się mi wcisnąć słowa, których nie powiedziałem albo czynów, których nie popełniłem. Nie zamierzam iść do żadnego burdelu. Ja tylko powiedziałem, że nie zgadzam się byś zabiła Rolanda.
— Uwaga, bo się ciebie posłucham.
— Jeśli tam wejdziesz tylko po to, by go zabić, masz moje słowo, że już mnie nigdy nie zobaczysz.
— Bo?
— Znajdźmy jakieś miejsce, gdzie można usiąść, a ci powiem.


Usiedli na murku z widokiem na port. Kilka statków wypływało właśnie w morze wśród drących się mew. Niektóre zrzucały żagle przed wpłynięciem do doków. Za plecami mieli kilka niskich drzewek, które były częścią jakiego rynku, lub dziedzińca. To Maru wybrała to miejsce, takie, w którym czuła się bezpiecznie.
— No więc? — zaczęła patrząc się na Koto, ten utkwił wzrok w morzu, od którego odbijały się promienie wysoko położonego słońca, rażąc go w oczy.
— Uważam, że twoje podejście do tej „misji" jest złe. Wysłuchaj mnie najpierw, potem ja wysłucham ciebie — skończył mocniejszym tonem, bo już prostowała się, by coś powiedzieć.
— Chcesz biegać po miastach, wynajdując alfonsów i wymierzać sprawiedliwość, to jest twoja misja, tak?
— Nie do końca, ale brnij w to dalej.
— I okej, jeśli to, co robią jest nielegalne. W innym przypadku to jest po prostu czyste ludobójstwo.
— Nie rozumiem.
— Nie możesz zabraniać innym ludziom korzystać z takich usług, to ich sprawa. Tak samo, nie możesz wymierzać sprawiedliwość w miejscu, w którym wszystko się odbywa legalnie. Na przykładzie Rolanda, zabijając go, pobawisz tuzin lub więcej dziewczyn pracy i dachu nad głową. Nie masz też pewności, że mogą lubić swoją pracę. Tak Maru — spojrzał na jej przerażoną twarz. — Są osoby na świecie, które to lubią. Pasuje im takie życie. Nawet jeśli tobie się to nie podobam nie masz żadnego prawa, by ich zmieniać.
— Jak można...
— Można i nie musisz tego rozumieć. Nie możesz za to, biegać z mieczem i karać wszystkich za to, co lubią.
Maru opuściła głowę i zatopiła palce we włosach.
— Im szybciej to zrozumiesz, tym będzie ci łatwiej.
— Nigdy nie będzie mi łatwiej — warknęła przez zaciśnięte zęby. Koto nie skomentował tego. Mówił dalej.
— Roland mógł zatrudnić dziewczyny, które były bezdomne, albo porzucone, mogą mu zawdzięczać życie. Jeśli tam wejdziesz z zamiarem zabicia, może się okazać, że będziesz walczyć nie tylko z nim, ale z jego dziewczynami, tego chcesz?
— Co zatem według ciebie mam robić?
— Czego najbardziej nienawidzisz?
— Burdeli!
— A dokładniej?
— Przysięgam jak jeszcze raz poruszysz ten temat, utnę ci język.
— Nie chce wiedzieć co się stało w twoim życiu. — Koto machnął ręką — Interesuje mnie co by się musiało zadziać, byś poczuła, że świat jest choć trochę lepszy. Bezpieczniejszy dla ciebie. Nie wierzę, że zwykłe proste cichodajki, tak bardzo ci przeszkadzają i nie dają żyć.
— Mężczyźni — szepnęła tak cicho, że prawie jej głos utonął w skrzeku mew nad ich głowami.
— Jacy mężczyźni?
— Wszyscy — powiedziała dobitniej teraz patrząc mu w oczy. Przekaz był jasny, Maru dalej go nie akceptowała, ale przynajmniej traktowała go jak mężczyznę.
— Wiem, że to nie do końca prawda — rzekł — Nie musisz mi mówić, ale jestem pewny, że wiesz, jakich konkretnie mężczyzn nienawidzisz.
Maru wstała i zaczęła przechadzać się nadbrzeżem w tę i z powrotem zbierając myśli. Właściwe nie, wcale nie musiała ich zbierać. Wiedziała co czuje, nie wiedziała tylko, czy chce by Koto poznał jej uczucia. Oczywiście, że nic mu nie powie, ale głupia nie była. Zapewne domyślał się co przeszła. Fajnie by było, gdyby Maru też o tym wiedziała.
Spojrzała na morze, zatrzymując się tyłem do Koto.
— Nie zdzierżę wykorzystywania. — powiedziała w końcu — przymuszania i odzierania z godności... przemocy jakiejkolwiek.
— I w tym się zgadzamy — powiedział Koto, a Maru odwróciła się ku niemu zaskoczona.
— Pozwolisz mi go zabić?
— Nie mam na to wpływu. Nie mam na ciebie wpływu. Mogę mieć tylko nadzieje, że tego nie zrobisz, a jedynie dasz im nauczkę.
Po raz kolejny, choć trudno jej się było przed samą sobą do tego przyznać, zaskoczył ją. Tym, że daje je wybór, że nie stara się zmienić. Musiał mieć świadomość, że nie jest miłą osobą. Że karze przemocą za przemoc.
— Co teraz? — spytała, będąc pewna, że nie umknęło mu, iż wcale mu nie obiecała, że nie będzie zabijać.
— Cóż, zostało nam jedynie znaleźć dowody czy Roland jest miły dla swoich dziewczyn.


***

Niedaleko „Różowego zakątka pełnego gorącej miłości", była jeszcze jedna tawerna. Gorsza niż gospoda w centrum, ale nie tak obskurna i zatęchła jak ta tuż przy porcie. Dowiedzieli się również, że mają dwa i pół dnia, do statku, który mógłby ich ewentualnie zabrać na Silvam. Wynajęli pokój tym razem z dwoma łóżkami i nawet Maru nie protestowała, by spali w jednym pokoju. Koto uznał to za dobry objaw.
Pieniędzy mieli jeszcze sporo i nawet po zapłacie za rejs, przez jakiś czas nie musieliby szukać dodatkowej pracy, ale co potem? Co zrobią, gdy naprawdę zabraknie im pieniędzy?
Koto postanowił na ten moment się tym nie przejmować. Znów miał pełny żołądek, dach nad głową i łóżko, które po dłuższej chwili nawet było ciepłe. Poprosili tylko by ich pokój wychodził na ulicę i przez resztę dnia ich głównym zajęciem było wyglądaniem przez okno. Maru zajęła miejsce przy parapecie i obserwowała drugą stronę ulicy. Koto w tym czasie siedział i czytał notatki Livid. Starał się dowiedzieć czegoś o Silvamie, ale nie wiele tam tego było. Największy kontynent na Motus, las przypominający deszczowy, wąż bananowy. I tyle.
— Byłaś kiedyś na Silviamie?
— Nie
— Chcesz tam pojechać tylko dlatego, że usłyszałaś, że jakiś tam król chce dla swojego syna znaleźć dziewczynę, czy tam żonę?
— Porwać dla swojego syna, dziewczynę czy tam żonę — poprawiła go, nadal siedząc na parapecie i wyglądając za okno.
— Aha — mruknął Koto chcąc zatuszować ironię w głosie.
— Coś nie tak?
— Nie no skąd... coś ty. Ja też w sumie latam po świecie, bo usłyszałem plotkę, że córka jakiejś aktorki, ukradła komuś psa i będzie go teraz wychowywać jak swojego.
— Czy ty ze mnie kpisz?
Koto nie odpowiedział.
— No śmiało, wyrzuć to z siebie.
— To głupota — wyrzucił to z siebie — Kompletna głupota płynąć na drugi koniec świata, do miejsca, którego się nie zna, bo jakiś typ chce mieć wnuka i wyprawić wesele, czy tam odwrotnie.
— Nie musisz tego rozumieć — odwarknęła używając jego broni. Koto lekko się zarumienił, ale całe szczęście siedział tyłem do niej, więc miał nadzieje, że w półmroku pokoju nic nie dostrzegła.
Rozmowa się na tym etapie urwała. Żadne z nich nie miało co sobie powiedzieć i przez kolejną godzinę siedzieli w milczeniu. Koto ostatecznie odłożył notatnik na podłogę, a sam zsunął się niżej. Dryfował jakiś czas na granicy jawy a snu, gdy obudził go metaliczny szczęk nad głową, drgnął i podniósł się na łokciu.
— Co ty robisz? — spytał widząc Maru z jedną nogą po drugiej stronie okna. Zamarła słysząc jego głos i zerknęła na niego przez ramię.
— Mam dość ślęczenia tutaj wchodzę do środka.
— Czekaj! — Koto wyszedł z łóżka i chciał ją złapać za rękę. Wyszarpnęła się tak by jej nie dotknął.
— Nie, ty zostajesz. Muszę sama sprawdzić.
— Maru... — powiedział ostrzegająco.
— Nie, nie ma Maru. Wchodzę tam i kropka.
— Będę tutaj czekał — odparł tylko, wiedząc, że dłuższe jej przekonywanie przyniesie odwrotny skutek.
Nawet nie spojrzała na niego. Przeskoczyła na drugi balkon, zwiesiła się z niego i po chwili wylądowała na pustej ulicy.
Koto usiadł na parapecie i obserwował jak Maru truchtem zbliża się do wejścia do „Różowego zakątka..."

***

Maru, gdy tylko wylądowała na chodniku, pożałowała swojej decyzji. Miała dość siedzenia w jednym miejscu i gapienia się na cichy dom, ale teraz będąc tuż przed wejściem zawahała się. Już wolała wejść oknem albo włamać się przez inne piętro. Mogła nie schodzić z tego balkonu i przemknąć tamtą drogą. Zaklęła pod nosem. Bardzo chciała obejrzeć, zobaczyć czy Koto się jej przygląda, ale się powstrzymała.
— Weź się w garść! — warknęła na siebie i pchnęła drzwi.
Gwar w środku i mnogość dźwięków prawie ją powaliła. Różnica była tak duża, że Maru przez chwilę czuła się znokautowana. Pachniało kwiatami, a nie solą czy rybą, było cieplej, choć nie wiele, a ściany pomalowane były nie na biało czy szaro jak budynku na zewnątrz tylko na ciemny róż. Nie było żyrandoli, ale wszędzie paliły się świece o czerwonym wosku. Maru miała wrażenie, że cała jest oblepiona tym woskiem. Zaczęło ją kręcić w nosie, serce przyspieszyło. Na piętrze usłyszała śmiech dziewczyny i jakieś krzyki. Zamrugała.
— Witam w „Różowym zakątku..." wszystkie nasze dziewczęta są zajęte, ale możemy umówić na następny dzień. — przywitała ją tęga kobieta, na oko młodsza od Maru w pięknej czerwono — różowej sukni, nieco już znoszonej, ale robiącej wrażenie.
Maru nie potrafiła wydobyć z siebie głosu.
— Są do wyboru rude, blondynki, brunetki, chudziutkie, pulchniutkie, jakie sobie można tylko wyobrazić. Niestety chłopców nie mamy.
— Ja... — wydukała Maru czując jak zbiera jej się na wymioty. Od wszystkiego na raz, zapachu, dźwięków...
— Tak ty, kochanieńka
Jeśli jeszcze raz ktoś mnie tak nazwie, nauczę się pluć jadem, przysięgam. Mruknęła do siebie, przymykając na sekundę oczy modląc się o cierpliwość.
— Roland — wystękała jedynie.
— Słucham?
— Chcę do Rolanda! To jego burdel tak?
Dziewczyna za kontuarem nieco się spięła.
— Nie nazywamy tak tego miejsca to jest „Różowy zakątek pełen gorące...
— Tak, tak, gdzie się pieprzycie zrozumiałam. A teraz gdzie jest Roland? — warknęła Maru ruszając do schodów.
— Pana nie można tak niepokoić! — krzyknęła za nią dziewczyna, ale Maru się nie obejrzała. Szybkim krokiem wspięła się na drugie piętro coraz bardziej zbliżając się do rytmicznych dźwięków, krzyków i westchnień.
Stanęła w małym korytarzu, gdzie było pięcioro drzwi. Przez każde wydobywał się blady blask. Maru ruszyła wolno ku ostatnim drzwiom, które mogłyby być gabinetem Rolanda. Skrzypienie drewna, śmiechy męskie i damskie borowały w głowie Maru obijając się o czaszkę. Poczuła w ustach kwaśny smak. Na trzęsących się nogach doszła do drzwi i jednym szybkim ruchem otworzyła je na oścież.
Rozległy się krzyki, Maru zobaczyła duże łóżko, o zmiętolonej pościeli, poduszki leżały na podłodze. Na środku łóżka leżała młoda dziewczyna a na niej wielki osiłek, o ramieniu grubości uda Maru. Widok był jednoznaczny. Gdy oboje zorientowali się, że są obserwowani dziewczyna krzyknęła, a dryblas obejrzał się na drzwi. Maru poczuła, jak jej ciałem wstrząsają torsje. Jednocześnie chciała ruszyć ku niemu i wbić mu sztylet w gardło a z drugiej strony potrzebowała wybiec z tego miejsca najszybciej jak się dało.
Gdy już zdecydowała się co chce zrobić najpierw ktoś z dużą siłą złapał ją za ramie i wypchnął na korytarz.
— Nie wolno przeszkadzać gościom! Gabinet Rolanda jest wyżej! — To była dziewczyna z dołu, która przywitała Maru na wejściu.
Maru nie słuchała, wyrwała się jej z objęcia i puściła biegiem na dół. Wypadła na ulicę i w ostatniej chwili odgarnęła warkocze, by nie ubrudzić ich wymiotami, które szarpnęły nią z taką siłą, że wylądowała na kolanach.


Koto dostrzegł ruch po drugiej stornie ulicy i wyprostował się. Zobaczył Maru jak wypada przez drzwi i zatacza się. Zaalarmowany jej postawą, zerwał się z parapetu i pobiegł do drzwi. Uznał, że cywilizowana wersja dostania się na dół, jest bezpieczniejsza, zwłaszcza gdy Maru zdawała się ranna.
Zbiegł ze schodów, a właściwie zjechał z nich na piętach, wypadł na ulicę, ciemną i pustą nie licząc ciemnej klęczącej postaci po drugiej stronie.
— Maru! — krzyknął i w kilku susach już był przy niej. Wymiotowała tak mocno, że aż zginało ją w pół — Boże drogi co się stało? — Trzymał ją za ramiona i oglądał się dookoła szukając pomocy. Maru zrobiła gest jakby chciała strząsnąć z siebie jego dłonie, ale nie mogła, bo sparaliżowała ją kolejna fala mdłości.
Drzwi na prawo od nich skrzypnęły i pojawiła się w nich postać kobiety.
— Na śliskie łuski rekina zabieraj się z nią! Zafajdała cały próg.
— Coś ty jej zrobiła?! — krzyknął Koto wstając.
— Nic — kobieta wzruszyła ramionami — Nakryłam ją jak przeszkadzała dziewczętom w zadowalaniu gości. Potem zwiała bez słowa.
Koto spojrzał na Maru, która drżała na całym ciele klęcząc na wilgotnym burku.
— Zjeżdżać mi już, bo zawołam Rolanda! — Zamachnęła się na nich szczotką na kiju i zniknęła w środku.
— Możesz wstać? — spytał Koto ponownie podchodząc do Maru — Chodź, zmywamy się stąd.
Pomógł jej wstać, a ona nawet nie zaprotestowała, co dało mu do myślenia, że może naprawdę jest ciężko chora.
Asekurując z daleka, wiedząc, że każdy dotyk ona uznaje za atak, doprowadził ją do wejścia do ich tawerny. Gdy się zataczała na schodach musiał ją podtrzymywać, ale nic na to nie mówiła. Do pokoju dotarli w całkowitym milczeniu.
Maru padła na łóżko i zwinęła się w kłębek ściskając żołądek.
— Co się stało?
— Nic. Musiałam zjeść coś, co mi zaszkodziło.
Koto nic nie odpowiedział tylko dalej stał, wiedział, że kłamie, nie wiedział tylko co miał z tym zrobić. Przyznać się, czy zignorować. Ostatecznie uznał, że skoro są tu razem, w jakiś sposób mniejszy lub większy dbają o siebie, to powinien zarządzać odpowiedzi, która jest; choć w minimalnym stopniu; bliżej prawdy.
— Mnie nic nie jest, a jedliśmy to samo — rzekł i usiadł na swoim łóżku. Maru nie patrzyła na niego.
— Może jesteś odporniejszy.
Koto westchnął, ale brnął dalej.
— Dobrze, w porządku. Wiem, że nie mówisz prawdy. Jedynie proszę cię byś nie kłamała, kiedy się ciebie pytam co się stało. Jeśli nie chcesz powiedzieć mi prawdy to powiedz to, ale nie kłam.
— Nie chce powiedzieć ci prawdy — powiedziała cichym suchym tonem.
— W porządku, nie naciskam. A chcesz powiedzieć czy dowiedziałaś się czegoś? Widziałaś Rolanda?
— Nic nie wiem. To nie ma sensu.
— Co nie ma sensu?
— Nikt i tak nic mi nie powie, nawet jak będzie się działo coś złego. Jestem obca, obcym nie wyjawia się sekretów, zwłaszcza takich, które mogą spowodować, że wylądujesz na ulicy.
Koto zamyślił się opierając o ścianę.
— Prześpijmy się trochę i rano zastanowimy co robić dalej. Można będzie jeszcze podjeść do tego drugiego burdelu, a jak to nic nie da wsiąść na statek i popłynąć dalej. Może tamta część świata będzie bardziej wylewna w sekretach.
Maru kiwnęła głową i ciaśniej zwinęła się w kulkę. Nie przykryła się, a Koto widząc ją w takim nieszczęściu bardzo chciał to zrobić za nią. Powstrzymał się, sam zdjął buty i w cichy wślizgnął się pod koce. Światło księżyca idealnie padało na jego twarz. Leżał w tym blasku chwilę myśląc o Maru, o jej misji powoli łącząc kropki. Wiedział, że musiała przeżyć kiedyś coś strasznego, coś, co wywarło w niej taką traumę, po której nie pozbierała się do tej pory. Cieszył się, że jest z nią, że może ona tak tego nie odbiera, ale ma kogoś, kto o nią dba. Nie mógł sobie wyobrazić, że mógłby być teraz gdziekolwiek indziej. Że mógłby ją zostawić. To nie wchodziło w grę.
Kiedy blask księżyca zaczął mu dokucza, przekręcił się przodem do ściany, naciągnął koce na głowę i po chwili zasnął.

Po śniadaniu poszli na rynek, by usiąść gdzieś i zastanowić się co dalej. Nie było tak jak na Ziemi, gdzie rynki małych miasteczek pełne były rozłożonych parasoli i porozstawianych krzeseł. Nikt nie myślał o turystach, czy nawet mieszkańcach miasta, który mieliby ochotę usiąść i odpocząć w ładnym otoczeniu. Fakt, otoczenie nie zachęcało, niemiły zapach, wszędzie wkradająca się sól i wilgoć, budynki szare, podobnie jak woda w kanale, ale Koto widział już brzydsze miejsca i to nawet na Ziemi.
Usieli więc na murku otaczającym kanał. Kupili po dwie bułki z orzechami, których Koto jeszcze nigdy nie jadł, ale bardzo mu smakowały.
— A więc mówisz, że Rolanda nawet nie widziałaś, tak? — spytał Koto siadając okrakiem na murku i skubiąc bułkę, Przyglądał się żółtawo-zielonej wodze w kanale.
— Tak, niestety muszę przyznać ci racje, te dziewczyny to... lubią, wiedziałam, gdy tylko ta weszłam.
— Myślę, że przydałoby się porozmawiać z jedną z nich. Może coś powie.
— A ja bym sprawdziła ten drugi dom. Na jakiej on był ulicy?
— Łaciatej?
— Tak. Choć coraz bardziej mam ochotę to rzucić w cholerę. Jaki to ma sens?
— A ma sens dla ciebie?
Wzruszyła ramionami wrzucając kawałek bułki do kanału. Koto obserwował jak unosi się na wodzie, a potem wyprostował się, bo tafla wody wybrzuszyła się, a potem wyłonił się pomarańczowo biały grzbiet o miękkiej falującej płetwie. Grzbiet podpłynął do kawałka bułki i poczęstował się nim wystawiając górną część paszczy.
— To karp koi — powiedział Koto nie mogąc oderwać wzroku od ryby.
— Pewnie od nich nazywa się ta gospoda, w której spaliśmy pierwszego dnia.
— Ale jeszcze nigdy nie widziałem, by był tak wielki. Musi być rozmiarów rekina.
— To na Ziemi gdzie one żyją?
— W stawach — parsknął Koto — w ludzkich ogródkach w oczkach wodnych. Największe dorastają do metra.
Maru potaknęła głową, ale nic nie powiedziała. Karp kręcił się nadal w pobliżu miejsca, gdzie z nieba spadło mu pożywienie. Maru go obserwowała, a potem chyba machinalnie oderwała większy kawałek swojej bułki i wrzuciła do wody. Karp momentalnie się na nią rzucił wzburzając wodę.
— To jak, ma to dla ciebie sens?
— Hmm? — mruknęła ostatecznie pozbywając się bułki. Karp był tym zachwycony.
— Czy ma sens dla ciebie odkrywanie tajemnic burdeli...
— Jak już mówiłam, nie toleruje przemocy żadnej i... nie odkrywać tajemnic burdeli to nie chce. Jeśli pomogę choć jednej dziewczynie uniknąć takiego losu to będzie miało to dla mnie sens.
— A więc myśmy od dziewczyn zacząć. Porozmawiać z nimi i to poza ich miejscem pracy. — powiedział Koto podając Maru połowę swojej bułki. Zmarszczyła brwi patrząc na bułkę, a potem spojrzała na Koto pytająco.
— Ty się swojej pozbyłaś.
— Ale to twoja bułka
— Ja się już najadłem — powiedział, ale był pewny, że mu nie uwierzyła. I miała racje.
Gdy Maru przejęła od niego bułkę, wstał i włożywszy ręce do kieszeni ruszył w kierunku kładki, by dostać się na druga stronę. Po chwili Maru go dogoniła i ruszyli na ulicę Łaciatą.

Drugi dom uciech w Aldmoor był niskim nieco spłaszczonym od góry budynkiem, który musiał być kiedyś małym dworkiem. Boczne jego części, zostały przerobione na mieszkania i oddzielone od głównej przedniej fasady, którą zdobiły rzeźby zwierząt i ludzi.
— Ładny budynek — stwierdził Koto, przekrzywiając głowę.
— Chyba musimy zostać tutaj. Najlepiej by było się rozdzielić. Ja zostanę tutaj, a ty może obserwuj z drugiego końca ulicy czy ktoś nie wychodzi z budynku.
— W porządku — zgodził się i ruszył sprężystym lekkim krokiem tam, gdzie wskazała Maru. Nastawił się na długie czekanie, wszak dziewczyny pracujące w tym domu wcale nie musiały mieć powodu, by wychodzić. Podejrzewał, że jadły i spały na miejscu, a poza pracą nie miały nic istotnego do roboty. Żadnych zainteresowań czy pasji. Przykre.
Przechadzał się ulicą w tę i z powrotem obserwując ludzi, aż minęło czterdzieści pięć minut, a potem godzina. Zerknął na Maru, ale tej zdawało się nie nudzić, bo stała w tym samym miejscu, oparta o budynek z jedną noga zgiętą w kolanie. Koto nie był taki cierpliwy i by mu się aż tak nie nudziło zaczął podśpiewywać pod nosem, w swoim ojczystym języku.
— Nie znam tego języka — Usłyszał głos za swoimi plecami. Odwrócił się szybko zaniepokojony. Na rogu pod markizą, stałą młodziutka dziewczyna ubrana w suknie do ziemi. Ramiona otuliła szalem, ale nie zasłoniła dekoltu. Koto od razu dostrzegł gorset, nieco źle dopasowany, bo zbyt wiele odsłaniał. Strzelał, że celowo.
— Z mojego ojczystego kraju
— Kraju?
— Takiego dużego miasta.
— Yhm — mruknęła i podeszła ku niemu wolno bujając biodrami. Koto udał, że też chce rozprostować nogi i wyszedł na ulicę tak by Maru mogła go dostrzec.
— A jak twoje miasto się nazywa?
— Koreania — wypalił pierwsze co mu na język przyszło.
— Nie znam.
— To daleko — Koto machnął ręką, dziewczyna podeszła bliżej. Miała długie kręcone włosy, nieco roztrzepane, twarz delikatną o oczach tak jasnych, że mrużyła je przy każdym najlżejszym promieniu słońca, który na nie padał.
— A może byś chciał opowiedzieć mi nieco o swoim mieście? Albo może zaśpiewasz? — Dotknęła jego ramienia, wolno, prawie zmysłowo. Koto zamarł i oblizał wargi. Dostrzegła to. Umiała w to grać.
— Tak ładnie śpiewałeś, zanim ci przerwałam.
— To takie nic — Machnął ręką, chcąc odejść od niej. Ona to wykorzystała i wślizgnęła się pod jego ramię i objęła za łokieć.
— Trochę zmarzłam, a bardzo bym chciała dowiedzieć się o twojej Koreanii, gdzie to jest dokładnie?
Ku przerażeniu Koto, dziewczyna pociągnęła go ku wejściu do domu uciech a co gorsza w kierunku Maru.
— Eee, nie czekaj — Zaparł się nogami i zatrzymał. Dziewczyna przeszła jeszcze jeden krok, urosła dłoń i połaskotała go palcami w wierzch jego dłoni. Koto przeszedł dreszcz. — Nie o to mi chodziło. Szukałem cię, ale tak nie do końca.
— Ja też ciebie szukałam. Całe moje życie
— Nie, nie w ten sposób. Ja chciałem tylko z tobą porozmawiać.
— Możemy też porozmawiać, jeśli chcesz. O czymkolwiek. Mogę być dla ciebie kimkolwiek zechcesz.
— Sobą, bądź sobą ...yyy to znaczy nie chce nic z tych rzeczy. Ja tylko chciałem wiedzieć, czy...
— Co tu się dzieje?
Koto aż podskoczył słysząc głos Maru za plecami. Blondynka niechętnie spojrzała na Maru, ale od razu się zreflektowała.
— To dla mnie nowe doświadczenie, ale może być ciekawie. Zapraszam do środka. Zabierz swoją towarzyszkę. Obiecuje, że sprawie, iż nie zapomnicie...
— Jak się nie zamkniesz, to słowo daje ty nie zapomnisz następnej minuty do końca życia — warknęła Maru piorunując dziewczynę wzorkiem.
Dziewczyna nawet się nie skrzywiła. Spojrzała tylko na Maru z wyższością, chcąc pokazać, że wcale się jej nie boi.
— Lubisz na ostro? — warknęła prawie nie poruszając wargami. — Ja nie lubię tego typu zabaw, ale Giliana z pewnością spełni wasze oczekiwania, jakie by one nie były.
— Słuchaj ty mała gni... — Maru zerwała się ku niej dobywając sztylet.
— Okej! — krzyknął Koto rzucając się, by ją powstrzymać. Szarpnęła się, zamachnęła nogą i trafiła dziewczynę w biodro. Blondynka zatoczyła się, piętą zahaczyła o krawężnik i upadła na bruk.
— Maru przestań! — Koto z całej siły odepchnął Maru jak najdalej od dziewczyny i sam podszedł ku niej, by pomóc jej wstać.
— Bardzo cię przepraszam. — rzekł łapiąc ją za ręce i podnosząc w górę — Moja siostra, czasami ma problemy z panowaniem nad sobą. Nic ci się nie stało?
— Chyba bardzo. Powinieneś ją w klatce trzymać.
Maru nie powiedziała nic na tę zaczepkę, ale jej oczy zapłonęły jasnym blaskiem widocznym nawet za dnia.
— Nie jestem wybacz zainteresowany tym, co mi proponujesz, pani — rzekł Koto, skłaniając się lekko.
Na twarzy dziewczyny pojawił się grymas strachu. Skrzywiła się i zerknęła przelotnie na dom uciech za jej plecami. To Koto zastanowiło. Bardziej przeraziła ją ich odmowa skorzystania z jej usług niż agresja Maru.
— Coś się stało?
— Nic, ale idźcie już — powiedziała nagle bardzo zdenerwowana. — Zniknijcie z tej ulicy. — Popchnęła Koto w pierś, a Maru przepędziła machnięciami. — Zmiatajcie szybko!
Koto i Maru wymienili zdziwione spojrzenia, ale posłusznie opuścili ulice. Koto obejrzał się z raz czy dwa na dziewczynę stojącą pod domem uciech, która teraz otulająca się opończą rozglądała się na wszystkie strony.
— Koto! — syknęła Maru, więc przyspieszył i dogonił Maru, która teraz stała za rogiem ulicy.
— To było dziwne — mruknął, gdy przystanął za nią — Bardziej się przeraziła tym, że nie pójdę z nią do łóżka niż tym, że chcesz ją zabić.
— Mnie to wcale nie dziwi, ale fakt z twojej perspektywy to może być szokujące. Jak myślisz czego się boi?
— A ja wiem? Może szefa?
Nie mógł dostrzec jej twarzy, ale był pewny, że się uśmiechnęła pod nosem z satysfakcji.
— Patrz, drzwi się otwierają — mruknęła trącając go łokciem w brzuch.
Maru była na tyle niska, że Koto spokojnie mógł wychylić się za róg budynku nad głową Maru. Zrobił to akurat w momencie, gdy na ulice wytoczyła się bardzo gruba kobieta, w bucikach na obcasach, w wielkiej czerwonej sukni i dziwnym ozdobnikiem we włosach. Maszerowała ku blondynce, a ta, gdy ją dostrzegła zdawała się kurczyć w sobie.
— RUNA! — wrzasnęła kobieta ochrypłym głosem palaczki. — Zabroniłam się ci pokazywać przed domem, bez towarzystwa! Jak śmiesz przychodzić tutaj sama?!
— Wybacz matrono, jeszcze przed chwilą był tutaj ze mną chłopak! Przysięgam! Był śliczny, nawet ty byś to matrono przyznała. Wybacz nie był zainteresowany.
— A ty głupia! Mała! Zawszona! Szmato! — Po każdym słowie, następował cios wielkiej pomarszczonej ręki, która opadała to na głowę to na resztę ciała, zgrabnie omijając twarz.
— Tyle razy ci mówiłam! — Kobieta złapała dziewczynę za rękę i przyciągnęła do siebie tak blisko, że prawie stykały się nosami. — Będziesz dla mnie pracować tak długo aż uznam, że dług spłaciłaś. Rozumiesz?
Dziewczyna skinął głową, powstrzymując łzy strachu i upokorzenia. Zastanawiające, że akurat teraz nikogo nie było na ulicy.
— To zmiataj stąd i rób co do ciebie należy, łachudro!
— Właściwie to zmieniłem zdanie! — krzyknął Koto na cały głos wychodząc zza budynku. Maru zamarła, a on rzucił jej znaczące spojrzenie. — Obserwuj okna.
Podszedł z uśmiechem do blondynki i skłonił się lekko.
— Siostra poszła załatwiać swoje sprawy, a ja pomyślałem, że mogę przyjemniej spędzić ten czas niż włócząc się po mieście wdychając smród ryb.
— Ależ naturalnie — Matrona momentalnie się zmieniła. Oczy jej rozbłysły na widok Koto, jakby dostrzegła na ulicy samotny pieniążek o wyjątkowo wysokim nominale.
— Zapraszam do środka, mój panie, zapraszam. Runa, zaprowadź pana bądź miła.
Runa pociągnęła nosem, ale pozostałość strachu uleciała z niej jak ogień ze zdmuchniętej świeczki. Jedynie oczy były lekko zaczerwienione. Wzięła go pod ramię i zaprowadziła po trzech schodkach do środka.
Wewnątrz nie było tak przytulnie, jak u Rolanda. Panu w tawernie przy porcie musiały się pomylić burdele albo co innego uważał za przytulne. Było ciemno, drewniane ściany świeciły dziurami między deskami, tylko nieliczne świece się paliły, tak by dać wnętrzu niezbędną ilość światła. W głębi schody prowadziły na piętro, niknące w mroku.
— Płatność należy uściślić z góry. — powiedziała Matrona nadstawiając rękę i patrząc z — jak pewnie myślała — czarującym uśmiechem.
Koto nie dał się zaczarować i stał dalej z rękami w kieszeniach.
— Wybaczy pani, w moich rodzinnych stronach panuje taka zasada, „najpierw jedz, a płać z pełnym żołądkiem" — Nie zamierzał wspominać matronie o MacDonaldach i innych fast foodach, bo jego puenta nie miałaby sensu — I zamierzam się trzymać tej zasady.
— A ja wolałabym mieć pewność, że za towar, który oferuje otrzymam zapłatę.
Koto zabujał się na piętach uśmiechając się jak grzeczny uczniak i czekał. Czuł, że kobieta jest w impasie, gdyby się nie zgodziła, Koto mógłby wyjść i straciłaby klienta. W każdym wypadku Koto miał przewagę i czekał, aż kobieta to zrozumie.
Na chwile pokazała zęby wcale nie w uśmiechu i cmoknęła na Runę.
— Zabierz pana na górę i obyś się postarała, by zapamiętał tę noc na zawsze. I wyprostuj się na wszystkie gwiazdy, dziewczyno!
— Tak matrono — Runa dygnęła, złapała Koto za rękę i pociągnęła na górę.
— A jest wolny pokój po tej stronie? — spytał Koto zatrzymując się w korytarzu, gdy zorientował się, że Runa ciągnie go w lewo.
— Ale tam niepościelone jest... — Zamarła z lekkim przerażeniem na twarzy.
— Nie przeszkadza mi to. Chodźmy.
— Jak sobie życzysz panie — mruknęła i otworzyła pierwsze drzwi na prawo od schodów. Pokój był znaczenie jaśniejszy niż korytarz. Faktycznie łóżko nie było pościelone, poduszki i kołdra leżały zmiętolone na ziemi, a koce były poplamione i pomięte. Nie było kominka, przez co w pokoju panował chłód, a spod okna ciągnęło przeciągiem.
Koto usłyszawszy trzask zamykanych drzwi podszedł do okna i wyjrzał na ulice. Maru stała dalej w tym samym miejscu, w którym ją zostawił. Jej postać była nieco zamazana przez nierówną szybę, ale zobaczył, że się wyprostowała nieco, gdy spostrzegła go w oknie. Ruchem ręki ją zaprosił, by przyszła.
— Co robisz panie? — spytała Runa stojąc na środku pokoju z rękami splecionymi przed sobą.
— Jestem Koto, nie żaden pan. Nie bój się nic od ciebie nie chcę.
— Ale to moja praca — mruknęła dziwnie zakłopotana.
— A lubisz ją?
— Panie! — westchnęła i cofnęła się o krok.
— Mówię całkowicie poważnie. Czy jakbyś miała szansę wyjść z tego domu i nigdy nie wrócić zrobiłabyś to?
W oczach dziewczyny zalśniły łzy. Zamrugała szybko, ale nie udało się jej zatamować jednej, która skapnęła jej z dolnej powieki. Koto uśmiechnął się ciepło i podszedł do niej. Objął jej splecione i napięte dłonie.
— Pomożemy ci w tym. Jeśli tylko powiesz, że tego chcesz.
— O niczym innym nie marzę — szepnęła zerkając na niego z dołu — Ale to nie jest takie proste. Jestem krystacją.
— Kim?
Ale w tym samym momencie wystraszyło ich pukanie w okno. Koto obejrzał się i od razu podleciał je otworzyć. Maru wskoczyła do środka.
— Runa, chce uciec — powiedział do razu, a Maru uniosła brwi, ale nie w ironicznym geście.
— Ale nie mogę.
— Czemu?
— Jestem krystacją.
— Osz kurwa — jęknęła Maru, a Koto popatrzył na nią z nie małym zdziwieniem. Zobaczyła jego zszokowaną minę i wywróciła oczami.
— Powiecie mi co to jest krystacja, czy nie?
— Osoba związana z kryształem. — odpowiedziała Maru nadal wpatrując się w Runę.
— Urodziłam się nie tylko z Emocją, ale też obok malachitu, który wchłonął część mojej duszy. Przez to teraz muszę mieć go przy sobie bądź nie oddalać się za bardzo od niego.
— Strzelam, że twój kryształ ma matrona, tak? — powiedział Koto wzdychając i zaczynając przechadzać się po pokoju.
— Tak — mruknęła Runa, która też ruszyła się z miejsca, jakby coś sobie przypomniała. Podeszła do łóżka i chwyciła za jedną osobną kolumienkę. Zaśmiała się dziko na cały głos, strasząc tym Maru i Koto, a potem zaczęła rytmicznie ruszać łóżkiem.
— Matrona słucha — szepnęła — Mówcie cicho.
Maru wywróciła oczami i odeszła jak najdalej od Runy. Koto usiadł na parapecie. Przez chwilę nikt nic nie mówił, a w pokoju rozlegał się co jakiś czas chichot Runy i rytmiczne trzeszczenie łóżka.
— To, co robimy? Jaki jest plan? — zagadnął szeptem Koto, gdy po zerknięciu na każdą dostrzegł, że nie zamierzają się odezwać. — Czy jak odzyskasz kryształ będziesz mogła uciec? Będziesz wolna? — spytała Maru
— Tak, wtedy tak.
— A czemu chcesz uciec?
— Ślepa jesteś? — prychnęła Runa gapiąc się na Maru jakby postradała zmysły.
— Nie, ale chce to od ciebie usłyszeć.
— Widziałaś, jakie tu są warunki. Gdy nie wykonam swojej pracy dostaje po głowie, a matrona nigdy nie chybia.
— Ile was tu jest?
— Siedem.
— Każde chciałyby uciec?
— Nie sądzę. One dobrze wykonują swoją pracę. Matrona mnie kupiła od Rolanda, dała za mnie sporo, bo jestem ładna. Roland musiał wymienić dach więc, przez co stałam się najlepszą zdobyczą matrony. Nie chciałam pracować, wykręcałam się jak mogłam, to zaczęła mnie bić. Parę razy próbowałam uciec, ale przez kryształ zawsze wracałam. Matrona wie, że jestem krystacją, trzyma mój kryształ w swoim gabinecie.
— Na jaką odległość, możesz odejść bezpiecznie od kryształu?
— Do rogu ulicy, może trochę dalej. Gdy się oddalam zaczynam się dusić, czuje jakby mnie coś ciągnęło z powrotem. Coś jak nitka, czy linka. Z każdym krokiem napina się coraz bardziej i bardziej, a ja boję się zrobić kolejny krok, by nie pękła.
— Teraz musisz nam powiedzieć dokładnie jak wyglądają zwyczaje w tym domu, wrócimy tutaj przed wschodem słońca. Bądź gotowa na szybką ucieczkę.
Wysłuchali wszystkiego, co im Runa miała do przekazania, a potem Maru wymknęła się przez okno, a Koto wraz z Runą zeszli na dół. Koto zapłacił matronie swoim kolczykiem, który tylko udawał złoto i uśmiechnął wewnętrznie, dość szyderczo, gdy matronie oczy się zaświeciły. Ruszył do drzwi, ale na koniec obejrzał się na Runę i mrugnął do niej porozumiewawczo. Odmachała mu palcami i zachichotała pod nosem.
— Rusz się, a nie się szczerzysz! Przed zmrokiem jeszcze dwóch takich chłoptasiów zdążysz znaleźć. No już jazda na ulicę!
Koto wyszedł z domu nie chcąc dłużej słyszeć obelg pod adresem Runy i dołączył do Maru.
— Jesteś pewna? — spytał Koto Maru, gdy siedzieli przy kominku w sali jadalnej. Zmienili tawernę na gospodę najbliżej domu uciech, gdzie przebywała Runa. Popijali ciepły napar, a Koto co jakiś czas łapał się za ucho. Brakowało mu kolczyka. Nie był drogi, kupił go za dwa złote w podziemiach dworca centralnego w Warszawie, ale był wtedy z Tenim, gdy go kupował. Teraz czuł się jakiś taki krzywy.
— Jestem. Tylko w ten sposób można to zakończyć. Pójdę tam, wezmę kryształ i zmuszę matronę by zaprzestała działalności...
— Nie o to mi chodziło.
— Wiem, o co ci chodzi, będę grzeczna.
— Wcale nie masz kończyć jej działalności, jedynie powiedzieć, że ma być dobra dla swoich dziewczyn i do niczego ich nie zmuszać.
— Koto, jestem osobą rozumną i wiem, o czym do mnie mówisz. Zwłaszcza jak powtarzasz to po raz jedenasty.
Bardzo rzadko wypowiadała jego imię, a już szczególnie w rozmowie, dlatego, teraz gdy je usłyszał poczuł jak przez jego ciało przechodzi fala jakiejś dziwnej energii.
— Powinienem pójść tam z tobą.
— Nie ma opcji. 
Koto westchnął i spuścił głowę nad kuflem naparu. Był gorzkawy, ale rozgrzewał. Po raz pierwszy odkąd przybyli do tego miasta, miał wrażenie, że całkowicie wysechł.
Znów złapał za ucho, a pod palcami wyczuł małą dziurkę. Za parę tygodniu nie będzie po niej śladu.
— Dobra, za ile ruszamy?
— Jest jeszcze wcześnie. Ludzie się dopiero rozkręcają. Patrz przyszli grajkowie. Powinniśmy wrócić do swoich pokoi.
— Nie... im dłużej tu siedzimy, tym większe mamy alibi. Jeśli potem będą nas szukać i ktoś zacznie tych ludzi wypytywać każdy im powie, że tu byliśmy.
— Oni za godzinę będą tak spici, że nie będą w stanie rozpoznać własnej żony.
— Mówię ci, jeszcze godzinę minimum powinniśmy tu siedzieć. Poza tym, posłuchaj, jak pięknie grają — Koto pokiwał głowa na boki w rytm muzyki. Maru przewróciła oczami.
— Sam bym pośpiewał.
— No już, nie przeginaj. Jak siedzisz, to siedź.
— Nie myślałaś kiedyś, żeby trochę wyluzować? Tak odrobinkę — Koto prawie zetknął ze sobą kciuk i palec wskazujący. Maru natomiast zmrużyła oczy, to mu wystarczyło za odpowiedź.
— Tak myślałem.


Posiedzieli jeszcze razem przy ogniu, oglądając występy grajków, którzy porwali do zabawy prawie całą salę. Jedynie Maru, którą chyba jedynie demon i to z wyjątkowo paskudnego wymiaru porwałby do tańca, nie ruszyła się z miejsca, oraz Koto, choć w jego przypadku jakiś demon powstrzymywał od ruszenia do tańca. Tęsknił za tym bardzo, ale wiedział, że w każdej chwili może do tego wrócić. Problem polegał na tym, że Koto nie mógł zdecydować, który świat woli oraz które życie.
Wstał, musiał wstać, emocje i wspomnienia zalały go tak gwałtownie, że musiał się ruszyć.
— Idę na górę. Zostajesz?
— Nie — Maru też wstała i oboje poszli na górę. Tym razem mieli osobne pokoje, Maru zniknęła za drzwiami swojego, nawet nie życząc Koto dobranoc, a Koto, wszedł do swojego padł na łóżko i zapatrzył się w sufit.
Co on właściwie wyprawiał? Włóczył się za dziewczyną z problemami i pomagał jej wyrządzać sprawiedliwość jej własnym demonom. Porzucił wygodne, bogate życie dla tego? Czemu? O co w tym wszystkim chodziło?

***

Maru leżała w tej samej pozycji co Koto pokój obok i myślała. Koto nie poświęciła ani ułamka myśli, za to matrona biegała po jej umyśle w kółko w tych swoich pantofelkach drażniąc niemiłosiernie. Wiedziała, co ma zrobić, tylko czemu teraz tyle ją to kosztowało? Nigdy wcześniej nie miała takich dylematów przed uciszeniem kogoś. Wręcz przeciwnie, planowała, czekała, wstawała i szła w bój. Na chłodno, bez emocji. Zero uczuć jedynie czysta sprawiedliwość.
Wyszła przez okno o pół godziny wcześniej niż planowała. Leżenie okazało się błędem, już lepiej jej się siedziało na dole wśród ludzi, co było szokujące. Koto miał racje, muzyka pomagała.
Gospoda była niska i zbudowana chyba specjalnie, tak by pomagać w wymykaniu się nocą. Wydostanie się na ulicę zajęło Maru czterdzieści sekund, a ciągły hałas dobiegający z głównej sali, sprawiał, że zbytnio nie musiała się starać zachować ciszę. Sprawdziła, czy sztylet jest na miejscu, poprawiła go i ruszyła ku domowi uciech.
Był pełen, gdy przyszła. Każde okno paliło się jasnym blaskiem, a na ulicy tworzyła się kolejka pięciu mężczyzn. Przy drzwiach stała Runa zabawiając mężczyzn swoimi wdziękami, by ich oczekiwanie też było przyjemne. Maru przemknęła od cienia do cienia, minęła dom uciech i przebiegła na drugą stronę. Schowała się w niszy między budynkami, mając teraz dobry widok, na sznurek mężczyzn i plecy Runy. Ruszyła ku niej normalnym krokiem, udając zwykłego przechodnia. Gdy znalazła się zaledwie parę metrów za Runą, wyjęła zza pasa małą drewnianą słomkę wypełnioną pestkami fradelony, rośliny, której nasiona działały trochę jak fajerwerki, ale na znacznie mniejszą skalę. Od tak, by wywołać hałas. Wycelowała nad głowami małego tłumu i dmuchnęła.
Pisk przedarł się przez śmiechy i rozmowy, wywołując krzyki. Każdy obejrzał się szukając źródła dźwięku. Pisk trwał nadal, a gdy pestka trafiła w rynnę, suchy trzask spowodował, że większość mężczyzn padła na kolana osłaniając głowę rękami.
— Też mi bohaterzy — prychnęła Maru i wślizgnęła się za plecami Runy do środka domu uciech. Wewnątrz panowała straszna duchota. Dym albo inne opary uniosły się w powietrzu, a gryzący zapach perfum sprawił, że Maru rozkaszlała się.
Zamierzała iść od razu na górę, ale coś jej powiedziało, że Matrona nie jest osobą lubiącą wspinać się po stopniach.
Wyminęła dwie chichoczące dziewczyny, które obrzuciły ją spojrzeniem. Maru czuła się tutaj bardzo odsłonięta. Ubrana na czarno, zakryta po uszy, nijak nie pasowała do roznegliżowanych dziewczyn, uciekających teraz na górę.
Musiała załatwić to szybko. Minęła schody i zagłębiła się do korytarza, nieco chłodniejszego i niezadymionego aż tak.
Gabinet matrony znajdował się pod schodami. Maru sądziła, że kobieta raczej będzie mieszkać gdzieś w wygodniejszym pokoju, a nie w takiej klitce. Zmieniła jednak zdanie, gdy tylko otworzyła drzwi. Wewnątrz nic nie przypominało małej klitki. Wiele świec rozpraszało ciemność, dywan na podłodze jasno dawał do zrozumienia, że Matrona nie przymiera głodem, podobnie jak zasłony w jednym oknie po prawej. Pokój wyglądał jakby ktoś przed chwilą z niego wyszedł, a więc Maru rzuciwszy na niego okiem od razu ruszyła z miejsca i podeszła do biurka.
Był to duży mocny mebel, z wieloma szufladami i schowkami. Maru spróbowała otworzyć kilka. Trzy się wysunęły ukazując szpargały w postaci szczotek czy spinek do włosów. W innej były dokumenty, a nawet pieniądze. Maru nie zwróciła na nie uwagi. Bardziej zainteresowała ją czwarta szuflada ta, która nie chciała się otworzyć. Obmacała blat biurka, w poszukiwaniu klucza, ale coś jej powiedziało, że matrona nie jest na tyle głupia, by zostawiać klucz na wierzchu.
Wyjęła więc mały nożyk i zaczęła grzebać w zamku.
Drzwi trzasnęły o ścianę, Maru wyprostowała się trzymając nóż nadal w zamku i spojrzała na Matronę stojącą w drzwiach.
— Wynoś się stąd! Jakim prawem grzebiesz w moich rzeczach?!
Maru nie odpowiedziała, ponownie zabrała się za gmeranie w zamku jakby obecność matrony w niczym jej nie przeszkadzała.
— Masz klucz? To szybciej stąd wyjdę. Chyba że nie masz nic przeciwko bym zniszczyła ci tak drogi mebel.
— Powiedziałam wynoś się! Albo wezwę ochronę.
— Śmiało, nie krępuj się.
Matrona podeszła dwa kroki, drzwi same się za nią zamknęły.
— Czego szukasz? Powiedziałam ci...
— Słyszałam, naprawdę głucha nie jestem. Nie musisz też tak krzyczeć. Masz ten klucz? — Zerknęła jeszcze przelotnie na Matronę chcąc coś dodać, ale właśnie zamek szczęknął i szuflada się wysunęła.
— Nie ważne, poradziłam sobie.
— Nie masz prawa! — Matrona rzuciła się do biurka, ale zatrzymała w pół kroku, gdy Maru niedbałym ruchem uniosła nóż i wycelowała szpikulec w jej szyje.
— Ja ci powiem, na co nie masz prawa. Ale najpierw siadaj — Wskazała na krzesło, na którym leżała skórka jakiegoś małego zwierzątka. Może do okrycia ramion w zimę albo dłoni.
Matrona posłusznie, powoli zamieniła się miejscami z Maru, która cały czas trzymała sztylet wycelowany w nią.
— Nie masz prawa przetrzymywać wbrew woli kogokolwiek. Nie masz prawda zmuszać młodych dziewczyn do wykonywania pracy, której nie chcą robić. A przede wszystkim nie masz prawda trzymać przy sobie czegoś, co nie należy do ciebie. A teraz oddaj kryształ Runy, póki jeszcze proszę cię grzecznie.
Matrona wpatrywała się w nią przez chwilę jakby ją oceniała, a potem prychnęła krótko.
— W jakim ty świecie żyjesz.
— Robię wszystko, co w mojej mocy by z każdym dniem w coraz lepszym.
— Kupiłam Runę legalnie od Rolanda. Jest moja, i to zgodnie z prawem. Zapłaciłam za nią więc teraz mogę wymagać od niej co mi się żywnie podoba.
— Chyba nie do końca mnie zrozumiałaś. Runa dziś odejdzie czy tobie się to podoba, czy nie. To działa tak samo, jak w twoim świecie, w którym zabrałaś młodą dziewczynę podstępem czy jej się to podobało, czy nie. A teraz drugi raz się pytam gdzie jest jej kryształ.
— Jaki znowu kryształ?
— Nie udawaj głupiej. Runa nie może odjeść bez kryształu. Wiesz o tym doskonale i wiedziałaś, gdy Roland ci ją sprzedawał.
— A co ty mi możesz zrobić?
Maru odczekała dziesięć sekund, a potem wskoczyła na biurko odrzucając nóż. Wyciągnęła inny, dłuższy z czarnego matowego metalu ozdobiony zawijasami z pięknie zdobioną rączką. Matrona widząc jak sztylet zbliża się do jej szyi odchyliła się na krześle i zaczerpnęła gwałtownie powietrze.
— Nie jestem przyzwyczajona do krzywdzenia kobiet, które prowadzą tak chory interes, ale jeśli mnie zmusisz nie powstrzymam się. Proszę trzeci i ostatni raz, oddaj kryształ, albo ten sztylet posmakuje twojej krwi. A musisz wiedzieć, że jak już raz jej skosztuje, będzie zawsze głodny.
Matrona drżała starając się nadal odsuwać od Maru, zezując na ostrze. Mimo to była w stanie sięgnąć ręką w dekolt i wyciągnąć łańcuszek, na którym dyndał się mały zielony kryształ. Maru złapała go i schowała do kieszeni.
— Widzisz to wcale nie było takie trudne. — powiedziała i szybkim ruchem zacięła kobietę w policzek. Matrona krzyknęła i rzuciła się w tył, łapiąc za twarz.
— A teraz mnie posłuchaj. — wysyczała przez zęby łapiąc kobietę lewą ręką za suknie na piersiach i przyciągając do siebie. Odnalazła jej oczy przerażone i rozbiegane — Ten sztylet zapamiętał cię na zawsze. Wrócę to za jakiś czas, a ty lepiej się postaraj by reszta twoich dziewczyn żyła tutaj jak w raju. Nie, nie mówię, że masz zrezygnować z interesu, róbcie w tych swoich łóżkach co wa się podoba, ale za obustronną zgodą. Czy to jasne?
Matrona pokiwała głową, a jej mina jasno wskazywała, że z trudem powstrzymuje się od płaczu,
— Wspaniale. A więc żegnam. I aby nasze kolejne spotkanie było przyjemniejsze.
Zeskoczyła z biurka i już miała wyjść, gdy Matrona zagadnęła.
— Coś mi zrobiła?
— Jak już mówiłam, to specjalny sztylet. Sama odkryjesz jak działa. To taka mała pamiątka.
— Co ci do tego, co robię z moimi dziewczynami? Przecież ciebie do niczego nie zmuszam.
— I oby tak zostało. Reszta nie jest twoim zmartwieniem.
I po tych słowach wyszła zamykając za sobą drzwi.
Hałas rozmów i śmiechu otoczyły ją natychmiast, gdy wyszła na korytarz, starała się nie zwracać na to uwagi. Nie za bardzo jej to wyszło, mdłości naszły ją momentalnie. Dotarła do wyjścia prawie biegiem marząc o zaczerpnięciu świeżego powierza.
— Masz — rzuciła ostro wciskając Runie kryształ w dłoń. — I dalej rób co chcesz.
Dziewczyna wybałuszyła oczy na widok kryształu, a potem roześmiała się.
— Panienka wpuści! Już dwójka wyszła! — krzyknął dryblas stojący na czele kolejki. Runa spojrzała na niego niewidzącym wzorkiem i zaśmiała się.
— Panowie — powiedziała zakładając kryształ na szyje. — Ja tu już nie pracuje. Róbcie co chcecie!
Po tych słowach zbiegła po trzech schodkach zostawiając mężczyzn za sobą, którzy teraz szturmem starali się wepchnąć do środka.
— Maru czekaj! — krzyknęła Runa i podbiegła do niej zagradzając jej drogę. Maru stanęła i zmierzyła ją chłodnym spojrzeniem. Była o pół głowy niższa od Runy a jej twarz wyrażała prosty przekaz: „Nie podchodź: gryzę!"
— Tak strasznie ci dziękuje! — krzyknęła i rzuciła się Maru na szyje. Ta, cofnęła się o krok i rozstawiła szeroko ręce, nie wiedząc, co zrobić. Nie pamiętała kto ją ostatnio tak przytulał. Znaczy pamiętała, ale systematycznie i bezustannie starała się to wyprzeć, a Runa teraz otworzyła starą ranę, która zapłonęła bólem.
— Puść albo cię potnę!
Runa odsunęła się zszokowana i urażona jej słowami.
— Runa! Maru!
Runa obejrzała się, a Maru za dziewczyną zobaczyła pędzącego ulicą Koto. Zatrzymał się przed nimi z lekkim poślizgiem na wilgotny wytartym bruku.
— Udało się? — spytał zadyszany.
— Tak — mruknęła krótko Maru i ruszyła ulicą ku gospodzie.
— I tyle? No powiedz coś więcej!
— Też bym się chciała dowiedzieć, ale boję się. — fuknęła Runa piorunując Maru wzrokiem, ta nawet się nie obejrzała.
— O co chodzi dziewczyny?
— Chciała jej podziękować za ratunek, ale ta zaczęła krzyczeć, że mnie potnie.
— Bzdura! Jak już skarżysz to przynajmniej nie kłam — warknęła Maru odwracając się do blondynki. — Po pierwsze nikt na nikogo nie krzyczał, a po drugie nie rzucaj się na mnie bez ostrzeżenia, bo mogę się następnym razem nie powstrzymać.
— To był tylko uścisk. — powiedziała Runa zaskoczona jej reakcją.
— Nie przejmuj się, Maru tak czasem ma. Nie rozumie wdzięczności. — wyjaśnił Koto uśmiechając się do Runy, a potem widząc, że nadal dziewczyna jest przybita zapytał:
— Co teraz zrobisz? Masz się gdzie podziać?
— Coś ty, nie mam pojęcia co zrobię dalej. Nie mam nic, nawet ciepłego ubrania, ani jedzenia. Ale to nic, coś wymyślę.
— Może do rana zatrzymaj się z nami, a potem coś wymyślisz. Może popłyniesz z nami do Silvamu?
— Gdzie?
 — Na inny kontynent. Bardzo daleko stąd.
— Pozwól no na słówko — mruknęła Maru idąc ku niemu, a gdy doszła popchnęła go, tak że musiał ruszyć w górę ulicy tam skąd przyszli.
— Co, ale o co ci chodzi?
Maru zaciągnęła go do jednej z nisz między budynkami odwróciła przodem do siebie i wycelowała w niego palcem.
— Nie po to ją ratowałam, żebyś ty znalazł sobie nową koleżankę do towarzystwa. Co ty sobie myślisz?
— Nie wiem, co myślę, chce pomóc i tyle. Ma łazić po mieście do rana?
— A co cię to, co się z nią stanie? Nie twój interes. Zrobiliśmy co do nas należy, jest wolna.
Koto przyjrzał jej się uważnie. Utkwił wzrok w jej oczach i przyglądał się chwilę. Strasznie nie lubiła, gdy to robił. Jej wzrok przestał mieć nad nim władze i jednocześnie nie wiedział co myśli.
Przekrzywił głowę i zapytał:
— Czy ty nie jesteś przypadkiem zazdrosna?
Maru w ułamku sekundy dopchnęła do go ściany i złapała za bluzkę przy szyi. Koto spiął się i stęknął, gdy w drugiej ręce Maru zalśnił nóż przyciśnięty teraz do jego boku.
— Ostrzegam cię — warknęła jeszcze mocniej na niego napierając — A pamiętaj jak ostrzegam tylko raz.
— Zrozumiano — Kiwnął głową, więc go puściła. Już nie patrzył na nią tak jak wcześniej. Był zmieszany i jakby nieco niższy.
— Dasz... dasz mi się tylko z nią pożegnać?
Wzrusza ramionami, co uznał, za znak potwierdzający. Patrzyła jak biegnie do Runy stojącej na środku ulicy i przyglądającej się wszystkiemu dookoła tylko nie im. Uśmiechnęła się na widok Koto. Coś do niej mówił, ona się zasmuciła. Otworzył jej dłoń i coś tam położył. Runa zaskoczona podskoczyła kilka razy w miejscu, a potem rzuciła mu się na szyje. Była taka drobna w jego objęciach, jej jasnoróżowa sukienka odznaczała się wyraźnie od jego ciemnego stroju i ciemności nocy. Ściskała go długo, a potem gdy opadła na pięty znów się uniosła i pocałowała Koto w policzek.
— No zmykaj — krzyknął nadal szczerząc zęby. Pomachała mu i w podskokach zniknęła za rogiem budynku. Koto wrócił do Maru, a ona widziała jak bardzo powstrzymuje się od uśmiechu.
— Co jej dałeś?
— Pieniądze na podróż na Silvam.
— CO?! Czyś ty zwariował?!
— Nie, my i tak zostajemy.
— Słucham?
— Gdy ty ratowałaś Runę, ja znalazłem nam robotę.
Maru wybałuszyła oczy. Wszystkiego się spodziewała, ale nie tego.
— Ty znalazłeś pracę? Nam?
— Owszem. Chodź do naszej gospody, a wszystko ci wyjaśnię — powiedział, skinąwszy na nią głową ruszył w dół ulicy tam, gdzie zniknęła Runa. Maru stała jeszcze chwilę próbując zaakceptować to, co usłyszała, po czym uznawszy, że potrzebuje więcej danych, ruszyła za Koto. 

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro