00. PROLOG
Daphne
Daphne – 10 lat, Rhys – 17.
Wiatr tańczył wśród drzew i od czasu do czasu bawił się moimi blond włosami, łaskocząc mi policzki. Lekko i figlarnie poruszał otaczający mnie świat, niosąc za sobą woń kwiatów czy zapach ziemi. Co jakiś czas nadchodził nieco silniejszy podmuch, wprawiając hamak w ruch, wskutek czego nawet nie musiałam się bujać.
Zamknęłam oczy, rozkoszując się sposobem, w jaki ciepło muskało mi twarz. Ptaki podśpiewywały melodię i podobnie jak ja zachwycały się letnim popołudniem.
Było idealnie. Istny raj.
Do czasu, gdy wrzaski dochodzące z drugiej części ogrodu nie zakłóciły mojego spokoju. Nienawidziłam, gdy chłopcy to robili – nieważne, czy byli to moi bracia, czy też przyjaciele mojego kuzyna Ace'a. Ogród powinien być miejscem wypoczynku, jak w bajkach, gdzie księżniczki piją herbatę z porcelanowej zastawy.
Ale nie. Chłopcy zawsze wszystko psuli.
– Rzuć tę pierdoloną piłkę, a nie czaisz się jak łysy na grzebień!
Uszy prawie mi zwiędły. Gdybym nie zapomniała słuchawek z domu, na pewno bym je teraz założyła. Wszystko było lepsze niż słuchanie tej bandy barbarzyńców.
– Ace, skup się! – wrzasnął Ares.
– Jestem skupiony!
– Obaj się skupcie, do cholery – warknął chłodno Rhys. – Za tydzień mamy szansę na awans do mistrzostw międzystanowych, my jesteśmy jedyną nadzieją tej pieprzonej drużyny, więc z łaski swojej ogarnijcie się, kurwa!
Moje idealne popołudnie zostało oficjalnie zrujnowane. Zerknęłam wrogo na grupę licealistów. Każdy z nich był niemal roznegliżowany, nie licząc szortów treningowych. Skrzywiłam się z myślą, że zapewne musieli strasznie śmierdzieć od potu.
Ares zachowywał się tak, jakby znalazł się na polu bitwy. Ace w ogóle ich nie słuchał i od czapy wykonał kilka przerzutów bokiem, niczym istny akrobata. Niczego innego nie mogłam się po nim spodziewać – zawsze był głośny i pełen energii. A Rhys? Stał na uboczu, z rękami skrzyżowanymi na torsie i zerkał na nich niczym starzec zmuszony do opieki nad dziećmi.
– Nie chce mi się już – jęknął mój kuzyn. – Nie możemy iść na siłkę?
Banda dzikich, nieokrzesanych i bezmózgich chłopców zaczęła przekrzywiać się nawzajem, rzucając przekleństwami na lewo i prawo. Powinnam była to przewidzieć, że spokój nie potrwa długo w miejscu opanowanym przez testosteron i głupotę.
– Ace, do cholery...
– Przestańcie się drzeć! – krzyknęłam, podnosząc się gwałtownie do siadu. – Niektórzy próbują się zrelaksować!
Cała trójka zamarła. Cisza. Cudowna cisza.
– To idź do środka. – Kuzyn machnął obojętnie w stronę domu.
– Byłam tutaj pierwsza! – prawie pisnęłam.
– No i? – parsknął rozbawiony.
Jego to bawiło?!
– No i?! – Uderzyłam pięściami w materiał hamaku. – Nie chcę słuchać, jak wydzieracie się jak jacyś jaskiniowcy.
– No to albo będziesz musiała sobie z tym jakoś poradzić, albo znajdź sobie inne miejsce do obrażania się.
Miałam zamiar przeczytać książkę, ale teraz nabrałam ochoty, by przywalić nią Westonowi w łeb. Zerknęłam na Rhysa, który właśnie przewrócił oczami, jakbym go irytowała.
– Możemy po prostu grać? – mruknął, pocierając przy tym skroń.
– A tak przy okazji, to przy kobietach nie wypada przeklinać. – Buńczucznie zadarłam brodę.
– Daphne, masz dosłownie dziesięć lat. – Ace wydał z siebie dramatyczny jęk.
– I co z tego? – zapytałam oburzona.
– Ty się nie liczysz.
Cała aż poczerwieniałam ze złości. Gdybym tylko była wyższa, zabrałabym mu tę piłkę i wyrzuciła ją za ocean, a może nawet i jeszcze dalej.
– Jeśli usłyszę jeszcze jedno brzydkie słowo, powiem o wszystkim tacie – zagroziłam, przeskakując wzrokiem po całej bandzie.
– Chyba nie zamierzasz być kapusiem, księżniczko?
Zacisnęłam palce na krawędziach hamaka tak mocno, że knykcie mi zbielały. Nie nazywał mnie tak, ponieważ mnie lubił, ale dlatego, że według niego byłam kapryśna. A ja po prostu lubiłam stawiać na swoim.
Ace wybuchnął śmiechem, Ares wyglądał na skonfundowanego, a Rhys był... zirytowany. Jakbym była jakimś głupim dzieciakiem, który tylko marudzi, domagając się uwagi.
– Nie jestem kapusiem – burknęłam, mrużąc przy tym gniewnie oczy.
Laurent westchnął ciężko i potarł skroń, jakby ta sytuacja przyprawiała go o ból głowy. W końcu rzucił mi niewzruszone spojrzenie, jak zawsze wtedy, gdy próbowałam z nimi rozmawiać.
– Dobra, po prostu ją zignorujcie – mruknął do pozostałych. – Tracimy tylko czas.
Poczułam nieprzyjemny skurcz w żołądku, a mimo tego nie pozwoliłam po sobie poznać, że zrobiło mi się przykro. Doszłam do wniosku, że zdecydowanie nienawidzę chłopców.
Opadłam z powrotem na hamak i sięgnęłam po książkę, którą wcześniej przyniosłam ze sobą. Te bezmózgie bestie najwyraźniej wzięły sobie moje uwagi do serca, bo w ogrodzie zrobiło się znacznie ciszej. Nareszcie spokój. Odetchnęłam z ulgą.
Cóż... może przez około minutę.
W chwili, w której przekartkowałam stronę, podkręcona piłka uderzyła w książkę, a ta odbiła się od mojej twarzy i wylądowała na ziemi. Hamak zakołysał się dziko, przez co omal nie podzieliłam losu mojej lektury.
Wydałam z siebie zduszony okrzyk, w ostatniej chwili chwytając się lin, by nie upaść. Serce zakołatało mi w piersi, a buzia zabolała mnie od nagłego ataku. Przytknęłam palce do nosa, by sprawdzić, czy aby przypadkiem nie pociekła mi krew.
Sprawili, że czułam się mała, nieistotna, jak przeszkadzająca, uparta mucha. Ale ja nic nie robiłam, nic poza chęcią odpoczynku i czytania książki.
– Wy...wy... wy durnie! – krzyknęłam, głos załamał mi się ze złości.
Oczy zapiekły mnie od łez. Nie potrafiłam wymyśleć nawet odpowiedniej obelgi, by im dopiec. Wygramoliłam się z hamaka. Twarz płonęła mi od upokorzenia, ale gorsze od tego okazało się bolesne uczucie, które rozprzestrzeniało się po moim policzku i nosie. Bolało mnie tak bardzo, że ledwo mogłam zebrać myśli.
Chciałam się rozpłakać, ale ze wszystkich sił powstrzymałam się przed tym. Nie pozwolę sobie na to. Nie przy nich.
Ares jako pierwszy zauważył, że coś jest nie tak. Jego uśmiech osłabł, gdy zbliżył się do mnie.
– Hej, malutka, wszystko w porządku? – zapytał łagodnie.
Broda mi drżała. Łzy, które tak bardzo starałam się ukryć, mimo największych wysiłków, popłynęły mi po policzkach. Ace dołączył do przyjaciela. Dość niezręcznie podrapał się po karku, gdy mi się przyglądał.
– Nieźle oberwałaś – stwierdził, ledwo powstrzymując rozbawienie. – To był wypadek, Daphne. Do wesela się zagoi, co nie?
– To nie jest śmieszne – wycedziłam, pospiesznie ścierając mokre ślady z twarzy.
Moje oczy padły na Rhysa, gdy do mnie podszedł. Jego wzrok przesunął się po mojej czerwonej, pokrytej łzami buzi.
– Sorry, to moja wina, księżniczko – wymamrotał niechętnie.
Miałam wrażenie, że coś we mnie pęka. Już doszczętnie mnie upokorzyli, czułam się mała i głupia, a ostatnią rzeczą, jakiej potrzebowałam, był jego lekceważący ton, który wszystko pogorszył.
– Zostaw mnie w spokoju! – krzyknęłam, gdy pokonał kolejny krok.
Chłopcy ucichli. Ich uśmiechy zastąpił wyraz niepokoju.
– Może zaprowadzę cię do domu? – zaoferował kuzyn.
– Słuchaj, to naprawdę był wypadek, dobra? – kontynuował Rhys. – Sam mogę cię opatrzeć, jeśli...
Zanim zdążyłby dokończyć, podniosłam książkę z ziemi i zamachnęłam się z całej siły, jaką udało mi się w sobie zebrać. Uderzyłam go prosto w twarz, tak, jak on mnie.
– Auć! – ryknął, zataczając się do tyłu. – Co, do cholery?!
Dureń miał za swoje. Nie obchodziło mnie, czy krwawił, czy też nie. Chciałam po prostu zniknąć. Z twarzą rozgrzaną od zażenowania, odwróciłam się na pięcie i rzuciłam do ucieczki.
– Daphne, zaczekaj! – zawołał Ares.
Ani mi się śni. Wbiegłam do domu, zatrzasnęłam za sobą drzwi i przycisnęłam do nich plecy. Szloch, którego nie mogłam już dłużej powstrzymać, wstrząsnął moim ciałem.
Potraktowali mnie, jakbym była dramatyczna, jakbym przesadzała, ale to naprawdę bolało – moja twarz, duma – wszystko. Może dla nich uderzenia z taką siłą były normalne, ale nie dla mnie.
Pociągnęłam nosem, przyciskając dłonie do policzków, by powstrzymać pieczenie, ale to uczucie jedynie się nasilało. Skóra była gorąca, pulsowała i wiedziałam, że wkrótce utworzy się tam siniak.
Nie zdążyłam się uspokoić, gdy z korytarza wyłonił się Nico. Zmarszczył ciemne brwi, jak tylko mnie dostrzegł, a jego cała postawa w przeciągu sekundy zmieniła się z rozluźnionej w niemal morderczą.
– Co się stało?
Pozostali bracia przystanęli tuż za nim, wyglądali na szczerze zaskoczonych. Levi natychmiast zmniejszył dzielący nas dystans, a jego dłonie objęły mi twarz. Delikatnie przechylił mi głowę w stronę światła. Mogłam dostrzec, jak oczy mu pociemniały na widok czerwonego śladu.
– Kto ci to zrobił?
– To był wypadek – wychlipałam przez drżące usta. – Chłopcy najpierw hałasowali, a później Rhys uderzył mnie piłką, śmiali się ze mnie i...
– Śmiali się z ciebie? – powtórzył chłodno Nico.
Pokiwałam pospiesznie głową. Moi bracia wymienili ze sobą znaczące spojrzenia. Wydawało się, że zaraz wyjdą na zewnątrz i wezmą sprawy w swoje ręce. Chociaż byli młodsi od całej trójki futbolistów, to wciąż mieli więcej siły niż ja.
Zanim jednak którykolwiek zdążyłby coś zrobić, do pokoju wszedł ktoś jeszcze.
– Daphne?
Zaczerpnęłam tchu, a moje oczy raptownie padły na ojca. Znalazł się przy mnie w kilku szybkich krokach. Ze zmartwieniem zmarszczył brwi, gdy przykucnął przede mną. Próbowałam wziąć się w garść i udawać, że nic się nie stało, ale w chwili, w której ujął mój podbródek, by obejrzeć obrażenia, coś we mnie pękło.
– Tatusiu – załkałam, rzucając mu się w objęcia.
Zakopałam twarz w jego piersi, mocno ściskając koszulę pod palcami. Upokorzenie, ból, frustracja... to wszystko doszczętnie mnie przytłoczyło.
– Co ci się stało, aniołku? – Silne ramiona owinęły się ochronnie wokół mnie.
– Chłopcy mnie nie słuchali, gdy prosiłam ich, by byli ciszej – wymamrotałam mu w szyję. – Rzucali tą głupią piłką, aż wreszcie uderzyli mnie w twarz i... i...
– Kto cię uderzył? – zapytał, nie przestając głaskać uspokajająco moich włosów.
– Rhys. – Pociągnęłam cicho nosem. – Ale to był wypadek.
Tata odsunął się na tyle, by móc przyjrzeć się mojej buzi. Zacisnął gniewnie szczękę, gdy skrzywiłam się pod wpływem jego dotyku.
– Auć, nie dotykaj! – Chwyciłam go za nadgarstek. – To boli!
Zanim zdążyłby odpowiedzieć, mama weszła do salonu. Odgłos jej obcasów uderzających o parkiet zamarł, gdy dostrzegła moją zalaną łzami twarz.
– Co się stało, kruszynko? – zapytała z troską.
Ciocia Cali i wujek Xander wydawali się równie zaaferowani sprawą, na ich twarzach malowało się zaskoczenie.
Ojciec gwałtownie wypuścił powietrze przez nos, choć wciąż opiekuńczo przetrzymywał mi głowę.
– Rhys uderzył ją w twarz.
Mama rozchyliła usta, wyraz jej twarzy przeplatały szok i niedowierzanie.
– Co takiego?
– Uderzył mnie piłką – wymamrotałam pospiesznie, nie chcąc, by myśleli, że chłopak zrobił to celowo. – Ale to mnie bolało, a oni się śmiali i... – urwałam, ledwo łapiąc powietrze przez łzy. – Cała buzia mnie piecze.
Mamusia przykucnęła przy tacie, odgarnęła mi włosy z czoła i wygięła z niesmakiem usta.
– Och, misiu... – Zwiesiła ramiona. – To dlatego, że jest opuchnięta.
– Przyniosę lód – powiedziała ciocia. – Nie przejmuj się, kochanie. Chłopcy to nieokrzesane stwory.
Tata wypuścił z ust szorstkie westchnienie, najwyraźniej próbując powstrzymać swój gniew. Ale znałam swojego ojca – był wściekły. Zacisnął ramiona wokół mnie, jakby chciał osłonić mnie przed wszystkim, łącznie z jego narastającą złością. Moi bracia stali za nim tak, jakby tylko czekali na rozkaz.
– Zajmę się tym – zapewnił niebezpiecznie spokojnym głosem, nim ucałował mnie w zdrowy policzek.
– My też – mruknął Nico.
– Taa, nie mam nic przeciwko temu, by upewnić się, że ten gość już nigdy więcej nie rzuci piłką w żadną dziewczynę – poparł go Levi.
– Ale chyba nie zamierzacie się z nimi bić, co? – Cassian wychylił się z zapytaniem.
Nie odpowiedzieli mu. Mama westchnęła, delikatnie pieszcząc mi plecy ręką. Tata wyprostował się na równe nogi i skierował kroki w stronę wyjścia na patio.
– Seth... – ostrzegła niespokojnie.
Ale było już za późno. Moi bracia ruszyli tuż za nim, jedynie Cass został przy nas, niezbyt skory do wszczęcia konfliktu.
– Rhys! – warknął tata, niemalże wyrywając drzwi z zawiasów, jak tylko je otworzył.
Ogród, który jeszcze przed chwilą był wypełniony okrzykami, nagle całkowicie ucichł.
– Znalazłam groszek – powiedziała ciocia, nim przekazała mamie opakowanie z mrożonką.
– Trzeba jak najszybciej przyłożyć okład, zaraz ci ulży – zapewniła mamusia, przykładając mi zimną torebkę do policzka.
– Ach! – Wzdrygnęłam się od chłodu.
– Wiem, że to nieprzyjemne, kruszynko. – Skrzywiła się odrobinę.
Przekręciłam głowę, by móc obserwować scenę za oknem. Ares wyglądał na zaskoczonego, Ace przestał się uśmiechać, a Rhys... cóż, nadal pocierał nos po tym, jak mu przywaliłam. Coś w jego postawie uległo zmianie, gdy jego ciemne oczy wylądowały na moim ojcu.
– Uderzyłeś moją córkę? – wycedził rozdrażniony.
Rhys wygiął brew, wyraźnie zdziwiony tym oskarżeniem.
– To był wypadek. – Wzruszył ramionami.
– Nie o to pytałem. – Tata pokręcił ostro głową. – Zrobiłeś jej krzywdę.
Laurent przewrócił oczami, a później zerknął na mnie dosłownie przez ułamek sekundy.
– Oddała mi, więc jesteśmy kwita.
– To nie to samo – warknął Nico.
– Ona ma dziesięć lat – przypomniał chłodno Levi.
Rhys rozchylił usta, jakby zamierzał się z nimi kłócić, ale zdecydował się zasznurować wargi. Zacisnął mocniej palce na swoich bokach i po raz pierwszy wyglądał na szczerze skruszonego.
– Nie chciałem jej skrzywdzić – odparł, nie zrywając kontaktu wzrokowego z moim tatą. – Nie celowałem w nią, po prostu...
– Może gdybyś tylko się wysilił, by nie rzucać piłką na lewo i prawo, to nie doszłoby do takiej sytuacji – wtrącił mężczyzna tonem, który nie znosił sprzeciwu. – A teraz moja córka płacze przez ciebie.
Powietrze wręcz trzeszczało od napięcia. Nie zapowiadało się na to, by przyjaciele mieli stanąć w jego obronie. Laurent przeczesał włosy palcami, na moment odwrócił wzrok i przejechał czubkiem języka po wnętrzu ust, jakby próbował pozbyć się uczucia frustracji.
– To już się nie powtórzy, proszę pana.
– Mam cholerną nadzieję – mruknął w końcu. – W przeciwnym razie będziesz mógł martwić się powrotem do domu, gdy porozmawiam sobie z twoim ojcem.
Rhys nie spuszczał z niego spojrzenia, ale też nie rzucał mu wyzwania, jakby wiedział, że zły ruch jedynie pogorszy sprawę. Tata zerknął chłodno na pozostałych chłopców, zanim wrócił do domu. Nico i Levi zostali tam odrobinę dłużej, jakby upewniali się, że zrozumieli ten prosty przekaz.
Obecność mężczyzny w sekundę zdominowała salon. Tatuś zbliżył się do mnie, a troska na jego twarzy zdradziła mi, że nawet jemu jest przykro.
– Wciąż cię boli? – zapytał, ledwie muskając kciukiem mój zdrowy policzek.
– Nie aż tak – przyznałam. – Ale będę miała siniaka, prawda?
Mama westchnęła, poprawiając woreczek przy mojej buzi.
– Najprawdopodobniej tak, ale nie martw się tym. – Ucałowała mnie w czółko. – Użyjemy kremu i po tygodniu już nic nie będzie widać.
Skrzywiłam się na samą myśl. Nie chciałam chodzić z wielkim, brzydkim siniakiem na twarzy, podczas gdy wszyscy będą się na niego gapić. Jakby ten dzień nie mógł okazać się gorszy.
✈ ☁ ✈ ☁
Daphne – 16 lat, Rhys – 23.
Świeże jesienne powietrze niosło za sobą zapach cynamonu, pieczonego indyka i przeplatało się ze śmiechem i gwarem rozmów. Złote promienie słońca zakradały się do pokoju przez otwarte okno, rzucając przyjemny blask na otoczenie.
Uwielbiałam wspólne celebrowanie święta dziękczynienia, w szczególności w licznym gronie rodziny i przyjaciół. W tym roku padło na dom Hoganów. Od rana przygotowałyśmy się z przyjaciółkami na przyjęcie. Anthea przymierzała już czwartą sukienkę, upewniając się, że wygląda dobrze, podczas gdy Aria kończyła prostować mi włosy.
– Gotowe. – Wygładziła mi kosmyki i strzeliła balonem z gumy. – Anthi? – zagadnęła, machając prostownicą w dłoni. – Jakieś fryzjerskie życzenie?
– Nie, wczoraj byłam na botoksie – jęknęła, wyrzucając kolejne kiecki z szafy. – Na litość boską, gdzie jest ta sukienka?!
– Przecież w tej wyglądasz dobrze – westchnęłam, zwieszając przy tym ramiona.
– Dobrze? – Przyparła dłoń do piersi, jakbym ją tym obraziła. – Mam wyglądać i-d-e-a-l-n-i-e, a nie tylko dobrze – mruknęła, niemalże nurkując w swojej garderobie. – A tę założyłam na urodziny mamy w zeszły weekend. Co sobie ludzie o mnie pomyślą?
– No nie wiem, że masz pralkę w domu? – Aria przewróciła oczami.
– Dobra, poddaję się – westchnęła, wreszcie wyłaniając się z ukrycia w piątej już kreacji. – Ta chyba nie będzie taka zła.
– Przez ciebie się spóźnimy – wytknęła jej przyjaciółka. – Nawet Daphne jest gotowa, a to jej strojenie się zazwyczaj zajmuje najwięcej czasu.
– Przepraszam? – Odwróciłam ku niej głowę w udawanej zniewadze. – Nie miałam takiego problemu. Wczoraj byłyśmy z mamą na zakupach, kupiłam tę kieckę prosto od Prady i nie zdejmę jej, nawet jeśli ledwo mogę się w niej ruszać.
– Dziewczyny... – Aria odchyliła głowę z niskim jękiem. – W tym tempie dotrzemy na przyjęcie, gdy będzie już po wszystkim.
– A ty... – Anthea zlustrowała wzrokiem moją kuzynkę. – ...zamierzasz pójść tam... tak?
Brunetka zwiesiła wzrok na swoje ubranie i wzruszyła ramionami.
– Gdybym mogła, poszłabym w dresach, ale mama chyba wytargałaby mnie za uszy – parsknęła rozbawiona. – Lubię ten kombinezon, babcia kupiła mi go na rocznicę ślubu rodziców.
– Dobrze, dobrze. – Dramatycznie odrzuciła włosy za plecy. – Jestem gotowa.
– Dzięki Bogu – westchnęła Aria. – Jeszcze tylko buty i idziemy.
Młoda Hogan zamarła w półkroku, jej usta rozchyliły się tak, jakby kompletnie nie przemyślała doboru obcasów do stylizacji.
– Anthea, nie.
– Ale...
– Nie!
Szatynka prychnęła. Wygrzebała pierwsze lepsze szpilki, które okazały się strzałem w dziesiątkę i zabrała się za ich założenie.
– Czy zamierzam cierpieć dla mody? – zapytała, od razu krzywiąc się z bólu, jak tylko postawiła krok w lśniących obcasach. – Być może.
Nie winiłam jej za to. Odziedziczyłam całkiem podobny gen po mojej mamie, o ile takie rzeczy w ogóle dało się dziedziczyć. Wysunęłam z torebki srebrne sandałki na słupku, których paseczki pięły się w górę łydki, a do tego miały przepiękne, mieniące się diamencikami motylki na wysokości pięty.
Po kilku minutach podziwiałam to, jak prezentowały się w nich moje nogi. Idealnie. Tymczasem Anthea zmagała się z mikroskopijnym zapięciem swojego łańcuszka, jęcząc z frustracji.
– Na bank stworzył to mężczyzna – narzekała. – Kobieta nigdy nie wpadłaby na takie małe zapięcie, przecież mamy długie paznokcie!
Aria po raz kolejny przewróciła oczami, nim zdecydowała się jej pomóc.
– Zdziwiłabyś się, gdybym ci powiedziała, do czego pierwotnie służyły.
Zostawiłam je same z małym kryzysem i zeszłam na dół. Ostrożnie stawiałam kroki, by nie skręcić sobie kostek jeszcze przed rozpoczęciem przyjęcia.
Pięta, palce, powtarzałam sobie w myślach.
W połowie schodów napotkałam tatę, który przerwał rozmowę z panem Hoganem, jak tylko mnie dostrzegł. Dostrzegłam błysk czegoś nieodgadnionego w jego oczach, co współgrało z uśmiechem, który rozkwitł mu na ustach.
– Wyglądasz oszołamiająco, aniołku.
Zwiesiłam wzrok, czując, że cała się rumienię.
– Dziękuję, tatusiu.
Jak tylko znalazłam się przed nim, ojciec pochylił się nade mną, odgarnął mi kosmyk włosów za ucho i złożył czuły pocałunek na moim czole. Jak tylko się odsunął, zlustrował mnie spojrzeniem, a gdy jego oczy padły na moje buty, zmarszczył brwi.
– Czy to szpilki twojej mamy? – zapytał od niechcenia.
– Co? – prychnęłam dramatycznie. – Nie! Oczywiście, że nie.
Przekrzywił głowę, zerkając na mnie z odrobiną rozbawienia.
– Doprawdy? – Zmrużył powieki. – Bo wydaje mi się, że dokładnie takie same kupiłem jej na urodziny, czyli jakiś miesiąc temu.
– Tato... – westchnęłam, opierając ostentacyjnie rękę na biodrze. – Sugerujesz, że ukradłabym buty własnej mamie? Za jaką córkę mnie uważasz?
– Za taką, co wślizguje się do jej garderoby, gdy ona nie patrzy – odparł niewzruszony.
– Okej, cóż... – Skrzywiłam się nieco zakłopotana. – Na swoją obronę powiem, że mamy ten sam rozmiar, a ona praktycznie wcale ich nie nosi.
– Och, oczywiście, że je nosi.
– Dobra, czasami je nosi – przyznałam i wzruszyłam ramionami. – Ale to tylko na dzisiejszy wieczór! Obiecuję, że oddam je...
– ...w idealnym stanie. – Uniósł znacząco brew.
– Dokładnie! – Uśmiechnęłam się uroczo.
Tata westchnął, kręcąc przy tym głową. Rzuciłam mu się w ramiona i obcałowałam jego twarz szybkimi muśnięciami.
– Kocham cię!
– Dobrze, już, dobrze – wymamrotał, udając, że wcale go to nie cieszy. – Tylko nie pozwól, by cię w nich zobaczyła, w przeciwnym razie nie wkroczę, by ratować ci tyłek.
– Masz to jak w banku. – Przycisnęłam dłoń do piersi. – Słowo harcerki!
Westchnął, wymieniając spojrzenie z przyjacielem.
– Córki... – Potrząsnął głową ze zrezygnowaniem.
– Nawet mi nie mów, człowieku. – Pan Hogan przewrócił oczami, nim zatopił usta w trunku. – A, Daphne, skoro już tu jesteś, to mogłabyś, proszę, przynieść ze spiżarni oliwę i zanieść ją do kuchni? – zapytał z ciepłym uśmiechem. – Dziewczyny chcą przygotować jeszcze kilka sałatek, a my z tatą zajmiemy się rozpaleniem kominka.
Zerknęłam w dół na sandałki i przeklęłam się w duchu.
– Jasne, zaraz to zrobię.
W drodze do wspomnianego pomieszczenia uważnie trzymałam się ściany, by zachować równowagę. Już po kilku krokach łydki paliły mnie od nienaturalnego łuku stopy.
Jakim cudem mama potrafiła chodzić w nich tak, jakby były to najzwyczajniejsze na świecie trampki? A przy tym prezentowała się tak elegancko?
Każdy tip-top wydawał się chodzeniem po linie – jeden niewłaściwy ruch i wylądowałabym na podłodze z rozbitą godnością, skręconą kostką, a co najgorsze – złamanym obcasem.
Spiżarnia nie należała do najmniejszych, ale w jakimś stopniu pozwoliła mi się wyciszyć. W powietrzu unosił się słaby zapach suszonych ziół, świeżego pieczywa czy też cytrusów z pobliskiego kosza.
Słabe oświetlenie pojedynczej żarówki rzucało miękkie światło na starannie opisane etykiety słoików czy opakowań. Trochę zajęło mi poszukiwanie oliwy, nim zorientowałam się, że ułożono butelki na najwyższej półce, tuż poza moim zasięgiem.
Westchnęłam ze zrezygnowaniem. No oczywiście, jakby inaczej.
Stanęłam na palcach, próbując sięgnąć po to, po co tu przyszłam. Sztywny materiał sukienki ograniczał moje ruchy, gdy ledwie muskałam szkło opuszkami palców. W chwili, gdy już miałam się poddać i sięgnąć po krzesło, poczułam czyjąś obecność oraz towarzyszącą temu falę ciepła.
Ta niepowtarzalna woń, świeża, nieco pikantna, z korzennym charakterem i nutą bergamotki.
Znałam ten zapach.
Moja dusza w sekundę opuściła ciało. Zamarłam, nagle stając się nadmiernie świadoma przyspieszonego oddechu, gorąca uderzającego moją twarz i sposobu, w jaki serce łomotało mi w piersi.
A potem jego głos...
– Potrzebujesz pomocy, księżniczko?
Rhys Laurent.
Chciałam umrzeć.
Zacisnęłam powieki. Boże, jeśli mnie słyszysz, zabij mnie. W tej chwili. Natychmiast, zanim zrobię coś upokarzającego.
– Nie, radzę sobie – skłamałam.
Zmusiłam się do przybrania neutralnego, obojętnego wyrazu twarzy, zanim bardzo powoli, z ostrożnością łowcy odwróciłam się w jego stronę.
Stał tuż przede mną. Wysoki, jak na futbolistę przystało, przystojny jak diabli i irytujący jak on. Ręce trzymał w kieszeniach garniturowych spodni, a na ustach zagościł mu uśmieszek, jakby sama moja obecność go bawiła.
Miałam ochotę krzyczeć.
Albo i płakać.
A może jedno i drugie.
– No jasne, że tak – mruknął sarkastycznie.
– Po co tu przyszedłeś? – Uniosłam brodę z całą godnością, na jaką było mnie stać. – Chyba nie po to, by naśmiewać się z mojego wzrostu?
Zmierzył mnie chłodnym spojrzeniem i zmarszczył brwi.
– Nie, kopciuszku, wujek przysłał mnie tu po rozpałkę do kominka.
Przez chwilę obserwowałam, jak bez wysiłku chwycił worek i oparł go sobie na ramieniu. Dość niespodziewanie podszedł bliżej mnie, wyciągnął rękę do najwyższej półki po oliwę i przyjrzał się etykiecie. Nienawidziłam tego, jak łatwo mu to przychodziło. Nienawidziłam tego, jak mój żołądek ściskał się nerwów, gdy jego ramię ocierało się o moje. Nienawidziłam sposobu, w jaki na mnie patrzył, jakbym była jakimś zabawnym problemem, z którym musiał się uporać.
– Po to przyszłaś? – Rzucił mi pytające spojrzenie.
– Tak, dziękuję – westchnęłam z ulgą. – Nie sądziłam, że potrafisz być pomocny.
Ale w chwili, w której miałam już wyciągnąć dłonie po butelkę, Rhys odłożył ją na miejsce i popchnął jeszcze dalej, skutecznie uniemożliwiając mi sięgnięcie po nią.
– Ej! – zaprotestowałam. – To nie fair, oddaj mi to!
– No przecież sobie radzisz, nie? – Kącik jego ust ledwie drgnął.
Nie. To się nie wydarzyło.
Rhys Laurent miał wiele irytujących cech, takie jak umiejętność niedorzecznie idealnego wyglądu w garniturze, głupi, zmysłowy głos i irytującą obojętność, ale to? To było nawet ponad jego możliwościami.
– Jesteś taki niedojrzały – syknęłam, urażona ponad wszelkie wyobrażenie.
Przyglądał mi się zupełnie nieporuszony, z ramionami skrzyżowanymi na torsie, wyglądając jak diabeł w przebraniu.
– Naprawdę? – Jego głos był przesiąknięty udawaną niewinnością. – Myślałem, że masz to pod kontrolą.
Wzięłam głęboki oddech. Całe moje ciało wręcz wrzało z oburzenia.
– Wiesz jak to się nazywa? – Wskazałam ręką na oliwę. – Znęcanie się nad słabszymi!
– Jak zwykle dramatyzujesz.
– Mówi to facet, który zrobił coś takiego! – Tupnęłam gniewnie nogą.
– Chcesz, to ją sobie weź. – Wzruszył ramionami. – Przecież ci jej nie zabrałem.
A żebyś wiedział, że ją sobie wezmę.
Odwróciłam się w stronę regału i bardzo ostrożnie, z zachowaną gracją, postawiłam stopę na dolnej półce, przygotowując się do wspinaczki po zwycięstwo. Utrę nosa temu skurczybykowi. Jeśli myślał, że ma do czynienia z jakąś lalunią, która boi się ubrudzić sobie ręce, to się grubo pomylił.
– Dobra, już, zdejmę tę oliwę, tylko zejdź, zanim zrobisz sobie...
– Zamknij się – syknęłam ostro.
Poczułam, jak sukienka napina mi się na udzie. Tak naprawdę, to w duszy aż płakałam z rozpaczy, byleby nie rozerwać tej kiecki, ale moja duma nie pozwalała mi na odpuszczenie. Mógł nawet posłać tę cholerną butelkę nawet na Mount Everest, a ja i tak poszłabym tam po nią, w tych cholernych sandałkach mojej mamy.
Niestety te piękne obcasy nie nadawały się do akrobacji w spiżarni. Szpilka zachwiała się pode mną, a półka zaskrzypiała, gdy wyciągnęłam palce, by sięgnąć po to, po co właściwie tu przyszłam.
Tak! Chwyciłam swoje trofeum w dłoń, a gdy miałam zejść, usłyszałam zgrzyt, który poprzedził mój upadek.
A potem silne ręce objęły mnie w talii.
Moje serce stanęło.
O nie.
O nie, nie, nie.
Nagle stałam się wrażliwa na wszystko – ciepło jego dłoni, mocny nacisk palców na żebra i subtelny sposób, w jaki mnie ustabilizował.
– Uparta jesteś – mruknął.
– Wolę określenie zaradna – wycedziłam mu w twarz. – Puszczaj mnie.
Natychmiast odsunął dłonie. Przytuliłam do siebie butelkę, jakbym bała się, że mi ją zabierze, po czym pchnęłam go z bara, co było durnym pomysłem, ponieważ zapomniałam, że ten gość był zbudowany ze skały. Mimo tego dotarłam do wyjścia z dumnie uniesioną brodą.
I cholerną oliwą.
Zwycięstwo.
✈ ☁ ✈ ☁
Daphne – 18 lat, Rhys – 25.
– Wszystkiego najlepszego!
Moje osiemnaste urodziny. Wszędzie brzęczały kieliszki szampana, przeplatając się z dźwiękami muzyki pop, a powietrze pachniało różami i świeżo przystrzyżoną trawą.
Maj był moim ulubionym miesiącem, i to wcale nie dlatego, że przyszłam wtedy na świat, ale dlatego, że cały świat budził się do życia.
Kochałam przyjęcia.
Jeszcze bardziej kochałam ich organizowanie.
Kochałam światło girland, rozciągniętych nad ogrodem.
Kochałam śmiechy gości, tańczących pod gołym niebem, tak, jakby jutra miałoby już nie być.
Kochałam zapach koktajli unoszący się w ciepłym powietrzu, mieszający się z wonią kwiatów.
Kochałam to, jak moje przyjaciółki biegały wszędzie z aparatami, by uwiecznić każdą ulotną chwilę.
Kochałam prawie wszystko.
Z wyjątkiem tego, że Rhysand Laurent znowu mnie nie zauważył.
Nawet nie wiedziałam, kiedy się w nim zakochałam. Być może to zadziało się zupełnie stopniowo, niepostrzeżenie, a gdy się zorientowałam, było już za późno. A może to trwało od zawsze, pogrzebane pod wspomnieniami z dzieciństwa i ukradkowymi spojrzeniami?
Nie potrafiłam wskazać konkretnego momentu w mojej głowie, gdy nienawiść przemieniła się w uczucie, a uczucie w tęsknotę. Tęsknotę po tym, jak wyjechał do akademii lotnictwa w Bostonie.
Ale jedno wiedziałam na pewno... Rhys w jakimś stopniu był częścią mojego świata, nawet wtedy, gdy mnie nie dostrzegał.
Wiedziałam, że to śmieszne, dziecinne, ale nic nie mogłam na to poradzić.
Ulżyło mi, gdy dostrzegłam go przy barze. Jak zawsze bez wysiłku olśniewający, w prostej, czarnej koszuli i ciemnych jeansach, co stanowiło ostry kontrast do pastelowych kolorów, które stanowiły motyw przyjęcia.
Laurent nie wydawał się zaangażowany w rozmowy, nie śmiał się jak inni. Po prostu tam był, popijając jakiś trunek z literatki i emanując swoim nadzwyczajnym brakiem zainteresowania wobec całego świata.
Z upływem lat wydawał się... inny. Nastoletnia łagodność, którą zapamiętałam czy ten figlarny błysk w oczach zostały zastąpione czymś chłodniejszym, ostrzejszym. Zdawał się nawet wyższy, a już na pewno szerszy w ramionach, emanując surową, nieokiełznaną aurą i pewnością siebie, graniczącą z arogancją. Słońce rzucało blask na ostre rysy jego żuchwy, podkreślając jego wyrzeźbioną doskonałość.
Czułam, jak serce waliło mi o żebra. Wyglądał jak upadły anioł, mroczny bóg, który jedynie na chwilę zaszczycił mnie swoją obecnością. To zdawało mi się onieśmielające, a jednak całkowicie urzekające.
Podobało mi się to, że nigdy nie udawał. Śmiał się tylko wtedy, gdy coś naprawdę wydawało mu się zabawne, a nie z uprzejmości. Nigdy nie patrzył na nikogo tak, jakby naprawdę się dla niego liczył.
A ja w głębi duszy chciałam być tym wyjątkiem.
Zmusiłam się, by oddychać i nie gapić się na niego jak idiotka, ale to było niemożliwe. Wygląd Rhysa jedynie to pogorszył. Obciągnęłam materiał sukienki, chwyciłam za bezalkoholowego drinka i miałam już ruszyć w stronę mężczyzny, gdy Ace zarzucił mi ramię na szyję.
– Wszystkiego najlepszego, moja solenizantko! – zawołał, a bijąca od niego woń alkoholu i czegoś słodkiego sprawiła, że nieco się skrzywiłam. – Twój ulubiony kuzyn ma dla ciebie prezent!
– Naprawdę? – Wygięłam brwi, udając zainteresowanie. – Co to takiego?
Zaśmiał się, niezwykle dumny z siebie. Wsunął dłoń do kieszeni i wtem coś zmieniło się w wyrazie jego twarzy. Po kilku sekundach przeszukiwanie zmieniło się w gorączkowe obmacywanie swoich kieszeni.
– Zgubiłem to? – Rozglądał się dookoła. – Ja pierdolę, nie gadaj.
– Hej, jeśli pozwolisz, to chciałabym pójść... gdzieś indziej – starałam się nie brzmieć niegrzecznie.
– Spokojnie, moja śliczna blondyneczko. – Uszczypnął moje policzki, jakbym była słodkim dzieciakiem. – Chyba zostawiłem to w domu. Zaraz wracam, nie uciekaj zbyt daleko!
Skinęłam głową, a gdy zostawił mnie samą, z ulgą wypuściłam powietrze z ust. Nie mogłam uwierzyć, że moi bracia go uwielbiali. Dla mnie Ace zawsze był nadpobudliwy, zbyt głośny i nieostrożny, ale hej, w końcu rodziny się nie wybiera.
Wzięłam głębszy wdech, wzięłam łyk koktajlu na odwagę, wmawiając sobie, że jest tam alkohol (w końcu po to wymyślono placebo, czyż nie?) i ruszyłam w stronę najszczęśliwszego mężczyzny na tym przyjęciu.
– Hej, Rhys! – przywitałam go radośnie. – Kurczę, ale fajnie jest cię zobaczyć po takim czasie!
Wypuścił prawdopodobnie całe powietrze z płuc, jakby już żałował tej rozmowy.
– Młoda Weston.
Weston. Nie Daphne. Nie solenizantka. Nawet nie księżniczko.
Boże, dlaczego on taki był?
Oparłam łokieć na blacie i przechyliłam głowę, utrzymując swój wspaniały nastrój.
– Dobrze się bawisz? – zagadnęłam.
Jego reakcja była natychmiastowa.
– Nie.
– Ranisz mnie! – Przycisnęłam dłoń do piersi w udawanej rozpaczy. – Moje przyjęcie nie spełnia twoich standardów?
Zerknął na mnie tak, jakby w głowie już planował morderstwo. Cóż... chęć zabójstwa to też jakaś emocja, prawda?
– Za dużo gadasz – mruknął, biorąc powolny łyk alkoholu.
– A ty za mało. – Zauważyłam z uniesioną brwią.
Rzucił mi kolejne, nieodgadnione spojrzenie, jakby nie był pewien, jak sobie ze mną poradzić. To jedynie sprawiło, że miałam ochotę powbijać mu jeszcze więcej szpileczek, jak wtedy, gdy byliśmy młodsi.
– No więc, panie pilocie... – zachichotałam, ostukując blat paznokciami. – Co robisz sam na imprezie? Nie mów mi, że nie masz z kim tańczyć. Jest tutaj tyle dziewczyn, że pewnie niejedna wyrwałaby cię do tańca.
– Nie jestem zainteresowany.
– Tańcem? – Zmrużyłam badawczo powieki.
– Rozmową.
Ach, oczywiście, że tak. Spodziewałam się tej odpowiedzi. Pan Jestem Taki Niedostępny nie marnuje powietrza na zapoznawczy small-talk. Prawdę mówiąc, jedyną dziewczyną, która mogła cokolwiek z niego wyciągnąć, była jego siostra – Vaiana.
Ale wiedziałam, że musi być coś, co mogłoby ruszyć jego lodowate serce. Cokolwiek, jakiś bodziec, zapalnik. Jeszcze nie wiedziałam jaki, ale wkrótce się dowiem.
Rhys Laurent był jedyny w swoim rodzaju, ponieważ przez lata ignorował moje istnienie, a gdy wreszcie zjawił się na moim przyjęciu, zachowywał się tak, jakbym zmuszała go do oddychania tym samym powietrzem, co ja.
Ledwie powstrzymałam się od chęci chluśnięcia mu drinkiem w twarz.
Ledwie – oto i słowo klucz, bo zamiast tego uśmiechnęłam się jeszcze szerzej.
Jeśli chciał być trudny, to proszę bardzo, niech i tak będzie. Musiał jednak liczyć się z tym, że będę jeszcze bardziej słoneczna i upierdliwa.
– Och, nie bądź taki podekscytowany na mój widok. – Dotknęłam zaczepnie jego ramienia. – Bo jeszcze sobie pomyślę, że mnie nie lubisz.
– Nie lubię przyjęć – mruknął, po czym zwykłym gestem zamówił drinka u barmana.
Zaczerpnęłam dramatycznie tchu.
– No co ty mówisz, naprawdę? – Wyrzuciłam brwi w górę. – Rany, w życiu bym nie zgadła!
Westchnął, zerkając pobieżnie na zegarek owinięty wokół nadgarstka.
– Wiesz... – Zassałam koktajl przez słomkę, nim oblizałam usta. – Większość ludzi zazwyczaj mówi coś miłego solenizantce.
Rhys zacisnął palce wokół świeżo wypełnionej szklanki i rozkoszował się posmakiem whisky na języku.
– Coś miłego? – powtórzył, nawet nie racząc mnie spojrzeniem.
– No wiesz, coś w stylu wszystkiego najlepszego, Daphne! Albo może Wyglądasz naprawdę ślicznie! A może coś mniej powierzchownego, jak Jesteś duszą towarzystwa!
Nareszcie przeniósł na mnie swoje ciemne oczy i – co dziwne – nie zerwał kontaktu wzrokowego.
– Chcesz komplementu, tak?
– Na przykład. – Wzruszyłam ramieniem.
Przesunął językiem po dolnej wardze, od niechcenia zerknął w stronę gości, nim pochylił się nade mną. Zapach męskiej wody kolońskiej, beczkowanej whisky i coś niezaprzeczalnie jego zaatakowało moje zmysły. Zlustrował mnie od stóp do głów, aż wreszcie przechylił lekko głowę.
– Twoja sukienka wygląda jak babeczka – rzucił beznamiętnie.
Cofnęłam się, nagle zaatakowana.
– Co takiego?
– Ten mdławy róż, falbanki... – Zamachał niedbale ręką w powietrzu, a przy tym obniżył głos do uwodzicielskiego szeptu. – Wyglądasz jak przewartościowany tort urodzinowy, który stoi na półce sklepowej i wręcz krzyczy kup mnie, kup mnie!
Rozchyliłam usta, całkowicie urażona. Jeszcze nikt nigdy nie obraził mnie w tak uwodzicielski sposób.
– Po pierwsze, jak śmiesz...
Kącik jego ust drgnął z politowaniem, nim zamarkował to pociągnięciem kolejnego łyka. To tak, jakby poczuł iskierkę rozbawienia, lecz natychmiast zdusił ją w zarodku.
Absolutna bezczelność. Puls walił mi w gardle. Ten facet był taki frustrujący, taki arogancki.
Wtem stało się coś, czego nigdy bym się po nim nie spodziewała.
Odstawił opróżnione szkło, rzucił napiwek barmanowi, a następnie dotknął przelotnie moich odkrytych pleców. Nagle uświadomiłam sobie, jak blisko siebie jesteśmy. Jego dłonie były duże, odrobinę szorstkie i chłodne. Uraza w mojej piersi powoli przerodziło się w coś innego.
Coś niebezpiecznego.
Coś, co przez lata próbowałam zignorować.
– Wszystkiego najlepszego, księżniczko – wychrypiał mi przy uchu.
A potem wstał i odszedł, jakby to nigdy się nie wydarzyło. Jakby nie roztrzaskał całego mojego jestestwa w przeciągu zaledwie pięciu sekund. Gapiłam się w miejsce, gdzie jeszcze przed chwilą stał, próbując przetworzyć tę sytuację z napieprzającym mi o żebra sercem.
Czy ja to sobie właśnie wyobraziłam, czy to wydarzyło się naprawdę?
Przekręciłam głowę, by móc obserwować, jak się oddala. Wmieszał się w tłum, choć jego wysoka sylwetka przebijała się na tle gości.
Nie, to nie było złudzenie.
Rhysand Laurent znów nazwał mnie księżniczką.
I co najgorsze?
Chciałam, żeby to powtórzył.
#GoingDark
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro