Rozdział 4
Rzeka pochłonęła Vincenta, a po chwili, trzeci raz z kolei, dało się słyszeć głośny popis bogatej elokwencji Gabriela. Po jakiś dwóch minutach, spojrzał w kierunku, gdzie według niego powinien być strzelec. Nikogo tam nie ujrzał, więc korzystając z haku wspinaczkowego zszedł z kamienicy. Spojrzał na nazwę ulicy. Nie znał miasta zbyt dobrze, więc tylko zapamiętał nazwisko jakiejś ważnej osoby z niebieskiej tabliczki na gmachu budynku. Wyjął komunikator i powiedział:
- Pościg nieudany. Cel skoczył do rzeki. Najprawdopodobniej nie żyje.
W odpowiedzi usłyszał ten sam co zawsze głos jednego z pracowników centrali:
- Przykro mi to słyszeć, ale mam też dobre wieści. Znaleźliśmy trochę informacji o Rosedlale'u. Nie sądzę, aby okazały się pomocne, ale warto, żeby rzucił pan na nie okiem.
- Dziękuję - Odpowiedział Egzekutor.
Już miał się rozłączać, gdy do głowy przyszła mu jeszcze jedna sprawa.
- Mam jeszcze jedną prośbę.
- Tak, słucham.
- Przyślijcie kogoś nad rzekę, żeby sprawdził ją wzdłuż ulicy Andreasena. Jeśli nie mogę dostać celu żywego, to chociaż chcę mieć pewność, że nie żyje.
Później Gabriel spojrzał na zegarek i powiedział:
- Zaraza, przez tą walkę uciekł mi pociąg.
Egzekutor udał się z powrotem na stację kolejową, licząc że zdąży jeszcze na jakieś nocne połączenie. W połowie drogi zobaczył postać odzianą podobnie do niego, z wielkim karabinem snajperskim opartym o lewy bark. Był to Emanuel Rog, znajomy Gabriela z czasów nauki w akademii Egzekutorów. Delikatnie skinął mu głową na powitanie, chcąc uniknąć dłuższego kontaktu. Nie wiedział, jakby się on skończył, a wolał nie ryzykować. Niestety, drugi Egzekutor nie czuł złości kolegi po fachu, bo krzyknął:
- Gabriel! Kopę lat!
- Witaj Emanuelu.
Kenaev wykorzystał całą swoją samokontrolę by nie przyłożyć mu w twarz. Nie dość że przez niego jego cel uciekł, to ten jeszcze zachowuje się, jakby nic się nie stało. Rog od czasów akademii irytował Gabriela swoim zachowaniem. Często wtrącał się w nie swoje sprawy, albo wplątywał się w jakieś bagno, z którego ktoś musiał go wyciągać. Potrafił zepsuć nawet najlepiej zaplanowaną akcję, przez co zyskał pseudonim Jenkins.
- Co tu robisz? To mój teren.
- Emanuelu, byłem tu na urlopie, kiedy dostałem rozkaz zajęcia się szpiegiem Magów zlokalizowanym niedaleko. Kolejny raz straciłem przez nich wolne.
- Nie narzekaj. Mogło być gorzej. Zamiast urlopu, mógłbyś stracić prawą rękę.
- Jestem leworęczny, a do tego mogą wstawić mi protezę.
- Żadna proteza nie zastąpi ci w pełni ręki.
Tu Gabriel musiał się akurat zgodzić. Mimo że protezy były na wysokim poziomie, nie były idealną kopią kończyny. Żaden Technos nie znalazł sposobu by idealnie zrekonstruować połączenia nerwowe czy czucie. Kenaev poprawił płaszcz i kontynuował marsz w kierunku dworca z nadzieją, że jest jeszcze jakiś pociąg do stolicy. Emanuel szedł za nim.
Cisza. Błoga cisza, która otaczała Vincenta, była dla niego ukojeniem. Woda otaczająca go wszędzie wokół znacznie poprawiała mu humor. Zawsze lubił pływać. Od dzieciństwa rodzice zabierali go na basen, a jemu bardzo się to spodobało. Zawsze, gdy był w wodzie, czuł się odizolowany od wszystkiego i wszystkich. Nie myślał o problemach, o ludziach, o przyszłości, ani o tym, że jakiś czas temu prawie zginął. W pewnym momencie jego błogi spokój zakłócił pewien kobiecy głos, dobiegający znad poziomu wody i ledwo docierający do jego uszu.
- Dobra, wychodź już, siedzisz tu od pół godziny.
Vin wypłynął na powierzchnię i usiadł na brzegu wielkiego, krystalicznie czystego basenu, zupełnie innego niż to, w czym pływał jeszcze godzinę temu uciekając Gabrielowi.
- Wiesz jak bardzo lubię pływać. To mnie uspokaja.
- Znowu niepowodzenie?
Ubrany w same kąpielówki mężczyzna spuścił głowę i zarzucił leżący obok ręcznik na plecy.
- A ten zapowiadał się tak dobrze, myślałem, że się zgodzi.
- Myślałeś, że ktoś kto ma lata doświadczenia w walce Magami i wyprany przez system mózg, zgodzi się na chorą propozycję, złożoną przez nieznajomego i to jeszcze dość dziwnie wyglądającego mężczyznę. Vin... rozumiem Cię, ale jesteś naiwny. Sama wiara i dobre słowo nie przezwyciężą lat wychowania.
- Niestety wiem.
- Ale mimo tego za każdym razem próbujesz.
- Bo któryś w końcu musi się zgodzić.
- Och Vin, Vin. - stojąca dotychczas z tyłu kobieta podeszła do siedzącego Vincenta, kucnęła i położyła mu rękę na ramieniu.
- Idź już spać, na pewno potrzebujesz odpoczynku po całym zajściu. Poza tym wiesz, że nie mogę Cię tu długo trzymać.
- Do wschodu jeszcze daleko.
- Nie powinieneś tu przebywać i dobrze o tym wiesz.
- Jasne, przepraszam. Mogłabyś...
- Tak, oczywiście.
Kobieta wyszła z pomieszczenia pokrytego w każdym kącie, różnobarwnymi kafelkami, układającymi się w różne wzory. Vincent w tym czasie wytarł się cały, a następnie ubrał w czarne spodnie, buty i zieloną koszulkę z logiem napoju alkoholowego Meridian , a następnie wziął do ręki leżący na podłodze czerwony płaszcz i także opuścił pomieszczenie. Oboje stali teraz w korytarzu prowadzącym z basenu do głównej części budynku, pośrodku którego były drzwi do ogrodu.
- Zamierzasz próbować dalej? spytała się kobieta, patrząc
niepewnym wzrokiem na stojącego obok niej mężczyznę.
- Oczywiście. Potrzebuję ludzi. Sam nie dam rady.
- Nie wystarczą ci których już nawróciłeś?
Vincent czuł się dziwnie. Z jednej strony wiedział, że Następców jest już kilku i wszyscy chowają się gdzieś na ziemiach technosów lub magów i że pewnie szukając sposobu poradziliby sobie ze wszystkim, ale z drugiej strony Vin miał ambicję. Chciał, żeby następców było więcej, aby zacząć działać i pokazywać ludziom okrucieństwo wojny, a póki co swoich działaczy mógł wymienić z imion i nazwisk i policzyć ich na palcach jednej ręki. A jedną z nich była Izabela Sunblise, która stała właśnie obok niego. Vin, mimo pewnych przekonań, zastanawiał się chwilę nad odpowiedzią.
- Nawet jeśli wystarczą, im nas więcej, tym lepiej.
- Nie chcę, żebyś się narażał, może już wystarczy? Może czas wreszcie przejść do czynów? Z każdą nieudaną próbą zwerbowania wracasz w coraz gorszym stanie.
Izabela miała rację. Od siniaków po złamania, z każdym razem było coraz więcej ran i negatywnych skutków. A dziś mógł nawet zginąć. W końcu skok do wody ze szczytu kamienicy nie był bezbolesnym upadkiem w górę cukrowych pianek. Vin ponownie nie wiedział co powiedzieć, więc ciszę przerwała dziewczyna.
- Dobrze, nie będę Cię już zamęczać, idź spać. Musisz wypocząć.
Vincent jakby pobudzony tym zdaniem skinął głową. Izabela przyłożyła kartę do czytnika obok drzwi i otworzyła tym samym drogę do ogrodu. Vin wyszedł, a dziewczyna stała jeszcze chwilę i patrzyła na odchodzącego mężczyznę.
Ogród był niezwykle piękny. Wielobarwne kwiaty, choć większość z nich zamknięta w nocy, w dzień ukazywały piękny obraz i całą paletę barw. Vincent szedł między rabatkami i żywopłotami idąc w głąb, w stronę końca alejki, gdzie stały wysokie tuje, za którymi był pas zieleni, a dalej ogrodzenie. Z trudem przeszedł pomiędzy gęsto posadzonymi krzewami, po czym znalazł się na małym, pustym placyku, porośniętym trawą i otoczonym wysokimi roślinami z gęstymi, ale cienkimi gałęziami, przyciętymi w kształt stożka. Stanął przy jednej z takich i nacisnął w pewien punkt wśród trawy. Kwadratowy kawałek trawnika podniósł się na zawiasach, a oczom Vincenta ukazał się znajomy widok drewnianego spodu klapy i schodów prowadzących w dół. Zszedł na dół, do niewielkiego pomieszczenia. Izba urządzona była skromnie, ale nowocześnie. Łóżko, dwie szafy, stolik i lodówka. Było to jego mieszkanie. Obrócił się w prawo i powiesił płaszcz na wieszaku, po czym podszedł do chłodziarki i wziął z niej żółtą puszkę z fantazyjnym logiem "Meridian" i sporym napisem "alk. 4,5 % obj". Poza pływaniem, była to jedyna rzecz, która naprawdę go uspokajała. Otwierając zamknięty metalowy walec, usłyszał charakterystyczny syk, a następnie przechylił, napełnianąc usta zimnym płynem. Wiele lat tułał się po świecie, mieszkając u różnych ludzi. Magów, Technosów, dwa razy trafił do Następców, ale nierzadko sypiał po prostu na ulicy. Tak było póki nie trafił tu. Izabela pomogła mu. Zapewniła fikcyjną tożsamość i schronienie. Skromne, ale lepsze takie, niż żadne. Nigdy nie pytał, czy nie znalazłoby się coś lepszego. Uznał, że skoro i tak dziewczyna tak wiele mu dała, to nie będzie narzekał. Stara, zapomniana piwniczka o której pozostali mieszkańcy willi zapomnieli, przez długi czas stała nieużywana. Kiedyś, gdy Izabela była mała, trafiła na nią przez przypadek.Czasami opowiadała mu różne historie, mniej lub bardziej ciekawe, związane z tym miejscem. W końcu dorosła, a jej sekretne miejsce zostało puste, do czasu, gdy do użytku nie dostał go Vin. Izbę dostał, ale meble musiał załatwić sobie sam. Do dziś pamiętał te nocne przepychanie szafy przez cały ogród.
Z okna jednego z pokojów, Izabela widziała tuje otaczające placyk. Gdzie znajdowało się wejście do piwniczki, w której kilka miesięcy temu pozwoliła zamieszkać Vincentowi. Gdy ten zapukał po raz pierwszy zapukał do jej drzwi, był zziębnięty i ranny. Zaopiekowała się nim w tajemnicy przed surowymi i rygorystycznymi rodzicami. Po odpoczynku odszedł, nie pozostawiając wiadomości, więc Izabela szybko go zapomniała, myśląc o nim jako o kolejnym biednym, któremu pomogła przynajmniej na jedną noc, który nie wróci nigdy więcej. Ale Vincent wrócił. Raz, potem drugi. Zawsze ranny i potrzebujący pomocy. Po kilku razach Obcy opowiedział jej o sobie i o tym, co robi. Izabela postanowiła pomóc. Dała mu starą piwniczkę, udostępniła do użytku basen, siłownię i salę treningową. Oczywiście tylko co jakiś czas i tylko w nocy, aby nikt się nie zorientował. W określonych warunkach miał także ograniczony dostęp do zbrojowni ojca Izabeli. Pasował jej taki układ. Zgodziła się na to wszystko, gdy usłyszała od Vina pewną starą historię. Opowieść o Ezeulu, opowieść o tym, jak to jeden człowiek, postanowił zbawić świat.
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro