XVIII. Na zakręcie
❉❉❉
Leżał, a jego oczy ospale zerkały na leżący obok list od Ignacego. Przyjęła? A może powiedziała nie? Czy z kwiatka może wyrosnąć drzewo? Nie, raczej nie.
Kawałek papieru zniszczył mu humor. Wciąż miał uczucie, jakby nogi mu się uginały pod ciężarem tej informacji, choć spoczywał na łóżku. Gdyby tylko księżyc potrafił odpowiedzieć na wszystkie te pytania... Tak bardzo dręczące, decydujące.
Powoli ogarniała go apatia. Szeptała mu do ucha, że w sumie po co się stresuje, skoro i tak stoi na krawędzi życia. Czy to był tyfus? Po kilku dniach osłabienia, czuł na języku nieprzyjemne bąble. Po ciele przebiegały dreszcze, niestety nie te podniecenia. Zimna. Było okropnie zimno. Przykrył się ciepłym kocem, ale chwilę potem poczuł zalewający go pot.
Ania? Kto to?
Mrużył oczy, próbując zasnąć. Omdlenie było darem od Boga. Jawa była okropna i nie chciał do niej wracać. Oj nie, zdecydowanie. Wolał taplać się w wodzie słodkich snów, niż wchodzić w błoto prawdziwego życia. Chwilę później otoczył go strach. Serce kołatało, a płuca w zbyt szybkim, nierównym tempie nabierały powietrza. Umiera? Czy to już ten moment? Wprawdzie jeszcze nie widzi tej "bieli niebios", o której tak w książkach zawsze opowiadali. Następnie w sercu górował błogi spokój. Dobrze. Jak ma być, tak będzie.
Na stoliczku nocnym obok łóżka leżała już którąś godzinę miska z zupą. Nie miał ochoty. Po co mu zupa, skoro umiera? Pan Wąsik spał przy jego nogach. Miał trzymać wartę. Anioła przecież nie wygoni? Anielski Orszak duszę jego przyjmie, a kot bezradnie, słodko będzie drzemał. Gilbert uśmiechnął się do pupila, wspominając każdą chwilę.
Zamykanie powiek było bezsensowne. Nie mógł spać. Chciał, lecz coś trzymało go obudzonym. A co, jeśli by już się nie obudził? Sam już nie wiedział, czy się cieszy, smuci, czy jest temu obojętny.
Rude loki niech otoczą moją duszę. Serce już bowiem zdobyły.
Niech gwiazdy ułożą się ponownie w nasz wspólny gwiazdozbiór. Słońce zaświeci do naszych rąk. Szczęścia tego nigdy już nie puścimy. Białe kwiaty wyrosną z czarnego deszczu, a świeczką nadziei zawładnie płomień pewności. Nauczysz mnie latać miłością, będziesz moim paliwem. Zakręt się rozprostuje, a strzępki listów złączą się w całą kartkę. Nie spłoną.
Otworzył oczy, gdy poczuł zimną rękę w swojej. Czuł ból brzucha, który był nie do zniesienia, a jednak obojętność mężczyzny stała się ważniejsza od fizycznego bólu.
— Gil, proszę... — załkała, w lewej ręce trzymając tomik poezji. — Gil, nie możesz... Nie teraz... — Wielkie krople łez spływały z porcelanowego policzka, na równie kruchą rękę szatyna. Leciały szybko, jakby zreperować miały każde jego pęknięcie.
Blythe miał wrażenie, jakby śnił. Niemożliwe, żeby ta mała istotka przybyła do niego. Po co? Przecież miała tego swojego Robercika. Chciałby jej powiedzieć wszystko. Jak bardzo go zraniła, jak zerwała te kwiatki, jak zniszczyła metrum, rozstroiła struny...
Chciał i otwierał usta, aby to powiedzieć, ale wylatywał z nich tylko głuchy pisk.
— P-Pamiętasz? Jesteśmy gwiazdozbiorem, tak? Jesteśmy kochany, och, jesteśmy... — mruknęła, zamieniając książeczkę na mokrą ścierkę. — Gwiazdy przecież nie wygasają, nigdy... Ja nigdy nie wygasłam, Gil... Nigdy...
Przyłożyła okład na rozpalone czoło Gilberta, który syknął przez jej niską temperaturę. Nie potrafił nic odpowiedzieć. Skoro czuje szmatkę na głowie, to znaczy, że ona... Tu jest? Twarz jego drżała. Ponownie zamknął oczy, aby wrócić do snu, w którym ani brzuch, ani serce go nie bolały. Rudowłosa pociągnęła głośno nosem, co obudziło Pana Wąsika, smutno zerkającego na tę dwójkę. Przebiegł przez osłonięte kocem ciało właściciela i usadowił się na kolanach Ani.
— Och, głupia jestem! Głupiutka Ania! — jąkała przez łzy. Pozostawiła ścierkę na czole Blythe'a i przejechała dłonią po kręgosłupie Pana Wąsika. — Miałeś rację. Oboje zawsze mieliście. A ja się myliłam. Och, okropnie się myliłam. Czemu nie przemówiłeś mi do tej puściutkiej główki! — Podniosła kota, z wyrzutem mierząc go wzrokiem.
— A ty tutaj co robisz? — krzyknęła pani Blythe, wparowując do pokoju syna. — Nie dość krzywdy zrobiłaś? Jeszcze ci mało? Co, może kota chcesz jeszcze zabrać? Już porozmawiałaś sobie z chłopakiem, którego niemalże wykończyłaś? Idź!
Rudowłosa nie miała siły. Odłożyła kota na łóżko i spojrzała ostatni raz na przyjaciela. Zmarszczone brwi dodawały mu wyglądu poważnego studenta, którym przecież już nie był. Kilka dni i tyle zmian... Prawa ręka nadal tkwiła w jego sinej. Ania miała już odchodzić, gdy poczuła mocny uścisk. Trwał chwilę, po czym mężczyzna puścił jej dłoń. Znowu zasnął, a może omdlał?
❉❉❉
Matka znowu mówiła zdrobniałym słownictwem. Zdołał zrozumieć tylko tyle, że przyszedł kolejny list z Uniwersytetu, a raczej tej miejscowości. Mężczyzna spokojnie wsłuchiwał się w nic nieznaczące słowa. Próbował ponownie zasnąć, gdy usłyszał trzy decydujące słowa.
Od Izabelli Gordon
Wygonił matkę czym prędzej, a jego ogarnęła błogość. Czy to zaproszenie na ślub? Nie, zbyt wcześnie. Zmęczenie zamykało mu w końcu (o ironio) powieki, lecz on starał się je przezwyciężyć. To musi być coś ważnego, po prostu musi! Izabella Gordon nigdy nie pisała listów. Nigdy! Nawet, gdy Ania przebywała w Avonlea w wakacje.
Litery nie chciały złożyć się w sensowne wyrazy, ani sensowne zdania. Mrużył oczy, aby cokolwiek odczytać, aby zrozumieć, aby się upewnić. Tym razem decydującymi były cztery słowa pod koniec.
Ania odrzuciła zaręczyny Roberta.
❉❉❉
Możecie szykować się na
najsmutniejszy, najdłuższy
epilog na świecie. Popłakałam
się na nim jakieś sześć razy, no
ale spoko, chyba dacie radę XD
Na wszystko odpiszę wam
wieczorem albo jutro.
Dziękuję za całe wasze
wsparcie, bąbelki!
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro