XVII. Moment, w którym gwiazdozbiór wygasł
❉❉❉
Wyglądał nieziemsko. Naprawdę. Nawet Pan Wąsik wyraził zachwyt i mruczał tylko do swojego opiekuna, łasząc mu się do nóg.
— O nie, nie dostaniesz kolejnego mleka! — rzucił Gilbert, szukając kluczy od mieszkania. — Ostatnio upiłeś się chyba tym mlekiem. Więcej już nie zwymiotujesz. Co z tego, że na stare łóżko Karola. Oj nie! — Z obrzydzeniem pokręcił głową, gdyż w nozdrzach poczuł znowu ten okropny zapach. Jednak Pan Wąsik nie ustawał w swoich skomleniach.
Ignacy dawno już wyszedł, skazując Blythe'a na samotny spacer na zakończenie. Szatyn zakaszlnął głośno. Coś ściskało jego gardło i jak już mógł złapać powietrze, zachłysnął się nim. Automatycznie rozbolał go brzuch, a chłopak nadal toczył walkę z własnym gardłem. Błagał je, aby otworzyło bramy dla tlenu, którego przecież tak potrzebował. Upadł na kolana, myśląc, że im niżej, tym łatwiej będzie wślizgnąć się temu pierwiastkowi do płuc. Pan Wąsik ze strachem w oczach pobiegł do kuchni, gdzie znajdowała się jego miska z wodą. Łepkiem przysunął ją do prawie leżącego już chłopaka, który nawet nie był w stanie spojrzeć na pupila.
Pukanie do drzwi pierwszy raz nie zwróciło uwagi nawet kota, który mężnie próbował jakkolwiek pomóc szatynowi.
— Gilbert! Gilbert? Gilbert! — krzyknęła kobieta, gdy zauważyła leżącego mężczyznę. — Cholera jasna, co tu się stało? — Zerknęła na kota i upadła na kolana obok szatyna. obróciła go na plecy i odchyliła głowę do tyłu. Do oczu jej napłynęły łzy. Uderzała w jego klatkę piersiową, jakby to cokolwiek miało pomóc.
Gilbert? Gilbert był w głębinie. W czarnych czeluściach swoich płuc. Biegał, próbując usadowić odpowiednio bąbelki tlenu w niebieskawej mazi. Próbował ratować sam siebie? Odpłynął w nieznane morza swojego ciała. Ach, gdyby mógł równie łatwo zreperować swoje serce...
Otworzył oczy, lecz wszystko było zamazane. Słyszał łkanie, ale nie potrafił rozpoznać czyje. To raczej nie Pan Wąsik, prawda?
— O matulu, wszystko w porządku, Gil? — Powiedziała istotka, której nadal widzieć nie mógł. Głos znał, ale nadal... Nie umiał go dopasować. Słyszał szum, a gardło drażniło go tak, że nie mógł nic wypowiedzieć.
Skinął głową, zapewniając, że da sobie radę i że musi iść na zakończenie roku szkolnego. Wstał szybko, próbując zachować równowagę i wyszedł z mieszkania. Już nie interesowały go klucze. Po drodze przetarł około dziesięć razy oczy, próbując dojrzeć dobrze drogę. Za którymś razem się udało, ale nie miało to już dla niego znaczenia. Przeszedł przez schody, minął kawałek korytarza i znalazł się na dziedzińcu szkolnym. Uczniowie stali odpowiednio ustawieni. Wzrokiem próbował znaleźć kogokolwiek ze swojej klasy. Podszedł do mniemanej grupy, ustawiając się równo. Obok niego stała Iza, rozglądając się za swoimi koleżankami.
— Jak tam Alonzo i Aleks? — Pisnął, próbując wrócić do swojego normalnego głosu, ale nadal coś drażniło się z jego gardłem.
— Cóż, nadal nie wiem... — Szepnęła i już miała dokańczać, gdy dyrektor krzyknął głośno, że czas wyłonić najlepszych uczniów.
— Podam ci później adres, żebyś koniecznie zaprosiła mnie na swoje wesele! — Mruknął szeptem, a dziewczyna rzuciła szybkie "znam przecież twój adres" i oboje zamilkli, wpatrując się w trzymającego listę profesora Walther'a.
— Proszę więc o wystąpienie Gilberta Blythe'a, Annę Shirley i Krystynę Stuart. Chcę jeszcze oznajmić, że pan Blythe, ze względu na najwyższe wyniki w ostatnim semestrze otrzymuje stypendium. — rzucił rozradowany, szczerząc się jeszcze bardziej, gdy Gilbert wystąpił z klasowych szeregów i stanął obok niego. Szatyn kątem oka odnalazł rudowłosą, która już miała iść, gdy ktoś podszedł do niej i szepnął dosłownie kilka krótkich słów do jej ucha. I wtedy, gdy dziewczyna obróciła się, aby wyjść ze szkoły, dostrzegł na jej koszuli fioletowe konwalie. Jego konwalie. Te, które jej wysłał na zakończenie. Przyczepiła je. — Poproszę jeszcze Annę Shirley i Krystynę Stuart. — Mruknął zdezorientowany profesor. Do Walther'a podeszła jedna z nauczycielek i szepnęła również jemu kilka krótkich słów, a on pokiwał głową. Wręczył Gilbertowi czek pieniężny i uścisnął mu dłoń. Skinął głową na znak, że ma on wrócić do szeregów.
❉❉❉
Pożegnaniom i ściskaniom nie było końca. Gilbert z głębokim oddechem powrócił na domowe "śmieci", a Pan Wąsik z radością siorbał jeszcze ciepłe mleko z miski. Nawet rodzice nie byli w stanie jeszcze bardziej go dobić. Był zaproszony do Letchera na pierwszy miesiąc wakacji, Igancy miał przyjechać gdzieś po środku... Niby mieli się spotkać, ale mimo wszystko czuł, że traci jakąś cząstkę siebie. Tęsknił za niezależnością. Pragnął stworzyć już nowy dom, gdzie mieszkać będzie z ukochaną.
— Niebywałe! — mruknęła pani Blythe, trzymając kopertę z imieniem syna. — Pierwszy dzień i już dostałeś stamtąd list! — Wręczyła szatynowi kopertę. Otworzył ją spokojnie, a kobieta wyszła, chcąc zostawić mu choć trochę prywatności. "Ignacy Donell" raczej na początku sprawiało mu radość, lecz treść była zaskakująco-mrożąca krew w żyłach.
Robert oświadczył się tego dnia Ani. To dlatego wczoraj wyszła tak szybko? To on ją wołał? Nie, niemożliwe... Pewnie oświadczył się jeszcze dzisiaj. Po to wróciła do Kingsportu jeszcze dzisiaj...
To był moment, w którym Gilbert Blythe uznał, że ich gwiazdozbiór wygasł.
❉❉❉
— Tak... Wiesz, Aniu. On naprawdę jest zasmucony... — wzruszyła ramionami Iza, gdy szły nazajutrz po wyniki Ani. — Bardzo ładne Robert wysłał te konwalie. Szkoda, że ja nie dostałam żadnych, ale no cóż. Trudno.
— Nie były od Roberta... — mruknęła Ania, wpatrzona w martwy punkt gdzieś na ulicy Uniwersyteckiej. — Konwalie przysłał Gilbert
Grand rzuciła jej zdziwioną minę, a jednocześnie dusza jej się uśmiechnęła. Może to dobrze? Zdecydowanie, bardzo dobrze!
— Więc Robert nic nie wysłał? — próbowała jeszcze bardziej uwydatnić Gilberta, lecz Ania spokojnie kiwnęła głową, oznajmiając, że Robert przysłał po prostu inne kwiaty. — Więc, Aniu? Czemu właściwie odrzuciłaś Blythe'a? — Starała się najłagodniej zabrać do tematu. Znała szczegóły historii, ale próbowała jakby zadać pytanie retoryczne. A raczej Anię w nim uświadomić. Bo właśnie - czemu?
— Wszystko przez tego zmarłego ojca... — szepnęła rudowłosa, wchodząc po schodkach Uniwersytetu. — A raczej przez tę całą Krystynę i jej zmarłego ojca... — Podeszła cicho pod pokój nauczycielski, przy którym rozmawiał jakiś mężczyzna z jednym z profesorów.
— Przyszedłem po wyniki. — Rzucił dość głośno i choć absolwentki stały dość daleko, mogły usłyszeć całą rozmowę.
— Czyje? — Szepnął profesor Walther, którego dziewczyny zidentyfikowały po tym, jak krzyk mężczyzny kazał mu wyjść z jednej z sal.
— To jasne, że mojej córki. Głupie pytanie!
— A jak się pańska córka nazywa? — Naburmuszony profesor wyraźnie miał już go dość i zaczął przeszukiwać nazwiska na swojej liście.
— Krystyna Stuart.
❉❉❉
Rzucam wam na pożarcie
kolejny rozdział! Mam nadzieję,
że uda mi się również i jutro
wstawić kolejny, ale nie wiem,
jak to będzie z moim internetem.
Także miłej nocki, bąbelki!
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro