VII. Zbawienny deszcz, romantyczny śnieg i własny gwiazdozbiór
❉❉❉
Była chłodna noc. Nawet zawstydzony księżyc nie chciał pokazać całego siebie, tylko widniał w swojej najmniejszej postaci. Ulica Morska była równie oziębła jak jej nazwa, a Gilbert spacerował nią, otulony w ciepły płaszcz. Jak zwykle jego szyję nie ściskał tylko i wyłącznie szal, lecz i uczucie. To bardzo dziwne, że wszyscy dookoła potrafili określić jego nazwę, tylko nie ta dwójka. Zapatrzona na swoje oczy z oddali, lecz w pobliżu - ignorująca siebie nawzajem...
Któryś już raz Gilbert próbował wytłumaczyć sobie działania dziewczyny. Próbował usprawiedliwiać wszystko "kryciem się przed uczuciami". Głęboko wierzył w miłość dziewczyny, ale on też potrzebował zrozumienia. Zawsze ją wysłuchiwał, doradzał, lecz miał wrażenie, że gdy on zaczyna mówić o swoich zmartwieniach - ona odwraca temat. A może po prostu nie chciała tego słuchać?
— Wyrzuć ją w końcu z głowy, Gilbercie! — zganił sam siebie w myślach. — Czas zająć się innymi sprawami.
Oj, jak się myliłeś, Gilbercie.
Nigdy nic nie było tak ważne.
Karol Sloane miał podejrzanie normalne oczy. Zazwyczaj wyglądały tak, jakby wychodziły z orbit, aczkolwiek tamtego dnia sprawiał wrażenie eleganckiego, przykładnego młodzieńca. Ania mu o tym powiedziała (omijając kwestię jego oczu), z czego chłopak bardzo się ucieszył i w ciszy schował się gdzieś na promie, analizując jej słowa.
Gilbert rozłożył gazetę, szukając kącika medycznego. Ania przyglądała mu się uważnie. Jego brwi układały się w bardzo zabawny sposób. Jakby u niego to one gestykulowały zamiast rąk. Rudowłosa zdawała sobie sprawę, że to już nie był chłopiec, którego uderzyła tabliczką w głowę, jednak gdy tylko pomyślała o nim jako o mężczyźnie - wybuchała śmiechem, bo jakoś... Nie pasowało jej to, że są dorośli. I choć nie chciała wrócić do swojej postury i problemów jedenastolatki, tak chciała pozostać uczennicą i nigdy nie skończyć szkoły, bo... Co potem? Zostanie już naprawdę sama. Wieści o zaręczynach Diany z Albertem roznosiły się po całym Avonlea, docierając nawet do Kingsportu. A i Białe Piaski zostały poruszone. Adam Letcher trochę podupadł mentalnie, aczkolwiek miał nadzieję na jedno choć jeszcze spotkanie.
Gdy szatyn próbował zatopić ostatni statek myśli o szarych oczach, Karol modlił się w środku, aby prom pływał i nie trząsł się tak bardzo, lecz nawet nie zauważył, że byli już w Charlottetown. Do ukochanego miasteczka dzielił ich tylko przejazd pociągiem. I to jeszcze krótszy niż podróż promem. No i na pewno mniej stresujący.
— Gilbercie! Ja nie mogę! Muszę ci zadać pytanie! — pisnęła Ania, wyrywając się z ciszy. — Koniecznie musisz mi odpowiedzieć, bo ja już sama nie potrafię, a myślę odkąd wsiedliśmy na prom!
— Jeśli chodzi o oczy Karolka, to niestety medycyna jest bezsilna na ich zmiany — zaśmiał się szatyn, rozglądając się za Sloane'm, który zasiąść musiał gdzie indziej, ze względu na brak miejsc. — O co chodzi, Aniu?
— Jak myślisz? Czy woda pachnie? A może to piasek pod wpływem wody wydziela tę woń? No bo w końcu sama woda chyba nie pachnie, prawda? — podrapała się po karku i wytężyła wzrok w nieznany Gilbertowi punkt. — Nie mogę wytrzymać, po prostu tak dawno nie rozmawiałam z praktycznie nikim, oprócz Pana Wąsika. Jest dobrym słuchaczem. A wiesz przecież, Gilbercie, że głowa moja zawiera wiele stronic tekstu, nawet dla mnie niezrozumiałego.
— Hieroglify? — Zaśmiał się i posmutniał na myśl o pozostawionym kotku.
— Właśnie nie! — odpowiedziała również śmiechem. — Bardziej jakby nic nie znaczące zdania, które dopiero po czasie potrafię zrozumieć. Jak szkic, który czeka na wypełnienie kolorem. Jak algebra! Och, życie to matematyka, a w mojej głowie brak tabliczki mnożenia! Nie, to nie było wcale romantyczne. Ostatnio wyniosłe słowa zostawiają mnie jak liście drzewo na zimę. Czy to już moja starość!?
— Jak zawsze wyolbrzymiasz, Aniu — parsknął Gilbert. — W ubiegłym tygodniu skończyliśmy egzaminy półroczne. Tam na pewno się wykazałaś bogatym słownictwem!
— Masz rację... — pokiwała głową. — Choć bardzo mnie ciekawią wyniki! Dzisiaj o szesnastej będą widnieć już na tablicy, a my dowiemy się dopiero za miesiąc!
— Nie, Aniu. Ignacy ma wysłać mi list. Jedyne o co możemy się martwić, to o jego prawdomówność.
— Zastanawiam się tylko jak dogada się z Panem Wąsikiem — mruknęła Ania, chowając niesforny kosmyk włosów za ucho. — Ostatnio pochłania dużo mleka. Jesteś pewien, że to Pan, a nie Pani Wąsik?
— Oj, pewny Aniu... — spuścił wzrok. — Napotkałem go w dość niezręcznej sytuacji... Ale powiedziałem mu, że jeśli przyprowadzi mi tu stado kociąt... To... Nie pamiętam, ale coś na pewno!
Zaśmiali się oboje i zerknęli na przykryte śniegiem Carmody. Na stacji siedziała już Diana i ojciec Sloane'a, a obok nich...
— Adam? — krzyknął zdziwiony Gilbert, podbiegając do przyjaciela. — Co ty tutaj robisz?
— Dostałem cynk, to jestem! — zerknął kątem oka na Dianę, która już zagadywała Anię. — Koniecznie musisz odwiedzić Antka. Tak wyrósł... Dorasta mi już do ramienia! — Pokazał ręką jego wzrost. Szatyn uśmiechnął się na wspomnienie o Antku i poklepał Adama po plecach.
— Dobrze cię widzieć, naprawdę... — W oczach Gilberta pojawiły się łzy. Przecież zaledwie kilka miesięcy temu się widzieli...
— Co ty, Blythe — odsunął się od niego i złapał go za ramiona. — Płaczesz?
— N.. Nie — Pisnął, odwracając się w stronę wiśni, aby Ania go nie zauważyła. Łzy to przecież słabość, prawda?
❉❉❉
— Wcale nie jestem zazdrosny o Ignacego — mruknął Adam, gdy wsiadali do kariolki. — Ja przecież jestem w twoim życiu dłużej, nie? Z resztą ja umiem utrzymać porządek. Potrafię sobie wyobrazić to pobojowisko. Gilbert, usiądź z tyłu. Będziesz pilnował bagaży, żeby nie wypadły. Także jedna panienka do mnie do przodu, druga do naszego alvaro...
Takim sposobem Ania szybko przeskoczyła obok przyjaciela do tyłu, uśmiechając się. Zerknęła na zamknięcie kariolki, zwracając uwagę, że jest całkowicie bez szkód, lecz Gilbert pokiwał jej przecząco głową.
— A więc to tak się mają sprawy... — szepnęła, przychylając się do Blythe'a. — I jakby coś, to łzy wcale nie są oznaką słabości, bo...
— Są — wtrącił się. — Łzy okazujemy w chwili bezsilności, bo nie jesteśmy w stanie nawet ich powstrzymać.
— Lecz to oznaka chwilowej bezsilności — przytaknęła, dotykając jego ramienia. — Łzy spływają często wraz ze zmartwieniami. Są zbawczym deszczem, który mimo wszystko pielęgnuje ogród, jakim jest nasza dusza. Pozwala rozkwitnąć najpiękniejszemu kwiatu.
— Patrzcie! — pisnęła nagle Diana, lecz ci z tyłu nawet nie myśleli spuszczać z siebie oczu. — Niesamowite!
— Jak to możliwe... — podrapał się po głowie Adam, zerkając na Gilberta i Anię. — Studenci! Wyjaśnicie?
Stali w miejscu, w którym krok dalej padał śnieg, natomiast ich już nie dosięgał. Wyglądało to bajkowo. Ania wybełkotała głośne "ŁAŁ", zaś Gilbert obserwował przyjaciółkę, która aż wstała i poczęła się obracać, gdy wtargnęli na teren śniegu.
— Deszcz jest bardzo romantyczny — zerknęła ukradkiem na Gilberta. — Lecz śnieg dużo bardziej!
Tańczyła wraz z płatkami śniegu, które spadały na jej zieloną sukienkę. Była jak Matka Natura, którą na zimę opatula śnieżny welon. Była zielenią, która odchodzi w cień smutku - zimy. Lecz gdy tylko biały puch wraca do nieba niczym chmury, zieleń ta promienieje w słońcu i rozrzuca nasiona radości.
Zima nigdy nie była dla Gilberta smutkiem. Wręcz przeciwnie. Uwielbiał Wigilię, spotkania z rodziną, świeży zapach ciasta i... Wiśni, która zakwitła na zawsze w jego sercu...
Aniołki fruwające w powietrzu nanosiły na jego blady nosek rumieniec, a chłopak wyglądał jeszcze bardziej uroczo. Jak mały elf, pomocnik Świętego Mikołaja. Ania na to porównanie zarechotała głośno. Adam miał zdecydowanie lepszy żart niż Ignacy, który tylko ironizował. Tym razem Letcher wygrywał z Donell'em dwa zero (żarty plus porządek), a Ania zastanawiała się, czy nie byłoby on lepszym kandydatem dla Diany...
Jednak jakżeby mogła wtrącać się w życie przyjaciółki? Przecież to tylko i wyłącznie ona powinna zdecydować, do którego serca jej serce bije.
— Panno Cuthbert... — zaczął nieśmiało, wchodząc do budynku na Zielonym Wzgórzu. — Nie chcę zapeszać, ale pani ciasto pachnie aż w Carmody...
— Oj, uroczy chłopcze! — pisnęła i uściskała młodzieńca. — Tęskniliśmy i za twoimi dosłodzeniami. Rozgość się. Najlepiej w ogóle, jakbyś nocował u nas. Pomógłbyś mi z drewnem do piecyka. Jerry na święta został u rodziny.
— Oczywiście, pani Cuthbert! — pisnął i uśmiechnął się szeroko. — Aczkolwiek po świętach obiecałem udać się do Białych Piasków...
— Ależ oczywiście! Weźmiesz od nas powóz. A teraz usiądźcie przy stole. Czeka na was kolacja. Późno już, więc zjecie, do mycia i do spania. Bo jutro mamy dużo pracy!
Skinęli głową i zasiedli do stołu, wesoło smakując tego domowego posiłku, prosto z domowej uprawy...
Za tym tęskniliśmy, Aniu.
Za domem, który budowaliśmy.
❉❉❉
Wyniki były. Równo z godziną szesnastą profesor mniej znany przywiesił złotą pineską kartę. Ignacy z Panem Wąsikiem na rękach zerkali szukając swoich nazwisk na odpowiedniej karcie.
— Blythe! — pisnął ze szczęściem, a kot aż podskoczył w jego ramionach. — I tym razem pierwsze miejsce w medycznej! Zaraz... Gdzie tu humanistyczny, hmmm — szukał kartki wzrokiem. — Pierwsze... Ania! Cóż, żadna niespodzianka... Drugie? Krystyna Stuart. Kojarzę to nazwisko. Ojj, jeden punkcik. Przykro mi, skarbie. Aniunia nasza wygrała! Jak Gilbert się dowie, to tak ją wyściska, że hoho!
Odwrócił się, a stojąca za nim dziewczyna patrzyła z osłupieniem na kartkę.
— Spokojnie, ja też nie pierwszy! — poklepał ją po ramieniu i z radością na ustach swoich i Pana Wąsika - wrócił na ulicę Świętego Franciszka.
— Bądź perfekcyjna nawet wtedy, gdy inni każą ci być sobą. Tylko ty odpowiadasz za swoje czyny. Nie pozwól nikomu innemu nimi władać. — Zadudniło w głowie dziewczyny. Otarła łzę i w głowie zaczęła układać plan.
Przecież drugie miejsce... Jest okropne! W ogóle liczba "2" jest nieładną liczbą. Jakby na początku chciała być okrągła, ale i tak skończyła na prostym podłożu...
Nie mogła być drugą!
❉❉❉
Wigilia,Wigilią. Przedstawienie, przedstawieniem. Oklaski, oklaskami. Aczkolwiek spacer spacerem nie do końca był. Tadziu i Tola szli z panią Linde i Marylą, piszcząc ze strachu przed nikczemnym stworem z teatrzyku, zaś Ania i Gilbert szli tyłami, otuleni ciepłymi ubraniami i... Jakiegoś rodzaju romantyzmem.
— Więc jutro udajesz się do Białych Piasków? — Spytała, drążąc butem w śniegu.
— Właściwie, to chyba dzisiaj — zaśmiał się, zerkając na czarne niebo. — Za kilka godzin. A ty masz jakieś plany, Aniu?
— Janka Andrews zaprosiła mnie do siebie na noc. Mówi, że ma mi wiele do powiedzenia. Denerwuję się dość, bo przecież dawno nie rozmawiałyśmy, więc to może być tylko coś złego.
Gilbert mruknął coś pod nosem i zerknął raz jeszcze wysoko w gwiazdy.
— Myślisz, ze odnajdziemy się kiedyś wszyscy? Że gwiazdy nas poprowadzą? — szepnął, a do jego oczu napłynęły łzy. Nie wiedział czemu, ale naszło go na rozmyślania nad życiem i śmiercią. — Śmierć nadaje w końcu życiu cel, lecz takie uwieńczenie jego jest bardzo smutne. Gdy kończymy żniwa - świętujemy dożynki. Gdy kończymy szkołę - dostajemy dyplom i możliwości otwierają nam drogi życia, a śmierć...?
— Proszę, nie myślmy o tym teraz — powiedziała cicho, a na jej poliku zalśniła również jedna łezka, której chłopak nie zauważył. — Dopóki gwiazdy istnieją, my będziemy tworzyć swój własny gwiazdozbiór, jasne? Będę przy tobie mimo wszystko, zawsze. Przyjaciele?
Gilbert przełknął głośno ślinę, a iskra w jego sercu jakby zwiększyła swój płomień. To Ania pomogła wrzucić drewno do piecyka jego serca. Była drwalem, który wycinał smutki. Jednakże nie każde drzewo da się wyciąć.
❉❉❉
Pewnie zauważyliście, że rozdział jest o wiele dłuższy niż te standardowe u mnie. Uznałam, że połączę te pozostałe dwadzieścia cztery rozdziały w... Mniej... Będą po prostu dłuższe i mam nadzieję - częstsze...
Miłego dnia, buby!
I tak tylko przypominam, że wleciał kolejny odcinek do ,,Ania, nie Anna | sezon 4"!
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro