Z Wiatrem
A/N: Napisane jako prezent, bawcie się dobrze ^^
Gdzieś na skraju jego świadomości świszczał wiatr; śnieżna zawierucha nie odpuszczała od prawie doby. W taką pogodę nikt o zdrowych zmysłach nie zapuszczał się w góry, co oznaczało, że nikt nie mógł zakłócić jego skupienia.
Jean nie lubiła, gdy wynosił pracę na rzecz Rycerzy Fawoniusza poza ich kwaterę, ale tym razem nie miała obiekcji.
– Bądź ostrożny... A ja dopilnuję, by Klee się o tym nie dowiedziała.
Na wspomnienie siostrzyczki na wargach Albedo pojawił się delikatny uśmiech, któremu jednak towarzyszyło zmarszczenie brwi. Gdy Klee wiedziała, że dzięki niedawno odnowionemu kontaktowi z Inazumą najbliższe Ludi Harpastum uświetni pokaz sztucznych ogni, z podekscytowania nie zmrużyłaby oka przez następne dwa tygodnie.
To mogłoby odbić się źle na jej zdrowiu; Albedo pilnował, by spała odpowiednią ilość godzin, odżywiała się prawidłowo i jadła słodycze w rozsądnej ilości (nawet jeśli ona i Kaeya mieli jakiś sekretny system kryjówek, którego Albedo jeszcze nie rozgryzł, ku swojemu żalowi). Zdecydowanie wolał, by część prac pozostała tajemnicą tak długo, jak było to możliwe. Znając umiłowanie Klee do wybuchów, tak było i spokojniej, i bezpieczniej.
Zerknął na leżące przed nim dokumenty; Yoimiya Naganohara z ogromnym entuzjazmem wyszczególniła najważniejsze, według niej, etapy tworzenia fajerwerków, dodając, że nie może się doczekać tego, co Calx stworzy z rodzinnych receptur.
Dzięki jego korespondencji z Xinqiu gildia handlowa Féin była w stanie dostarczyć półprodukty do obozowiska u podnóża gór wyjątkowo szybko, więc już dwa dni po złożeniu zamówienia Albedo mógł zająć się kolorami sztucznych ogni.
Te były proste; Yoimiya dołączyła do swoich listów szczegółowe opisy, w jakich proporcjach i z czym zmieszać proch, by otrzymać daną barwę. Odpowiednie mieszanki znajdowały się już w szczelnie zamkniętych pojemnikach; po upewnieniu się, że papierowe korpusy fajerwerków i konopne lonty nie zamokły w czasie transportu, Albedo zasiadł nad notatnikiem.
Co dokładnie powinno znaleźć się na niebie? Umysł natychmiast przywołał wspomnienie Morza Dmuchawców na północy kraju; zdecydowane one, a obok tych symbolicznych kwiatów może też popularne astry i kalie. Skrzydlate ptactwo ponad wiatrakami, Cztery Wiatry i...
Albedo oderwał ołówek od kartki i spojrzał na naprędce stworzony szkic; nad dachami Mondstadtu kwitły tamtejsze kwiaty.
Miał już zarys i wizję, ale jak przekształcić coś tak nietrwałego, jak wybuch, w ustalony kształt? Notatki Yoimiyi mówiły o konkretnych układach gwiazdek pirotechnicznych, ale te nadesłane w liście w żaden sposób nie przypominały tego, co Albedo chciał osiągnąć.
Tu potrzeba było czegoś jeszcze, co sprawiłoby, że fajerwerki byłyby tak wyjątkowe, by odzwierciedlały charakter miasta, ale czego tak naprawdę?
Mistrzyni pewnie by wiedziała; Albedo westchnął i pokręciwszy głową, odłożył ołówek. Dobrze by było, gdyby ta zawierucha ustała jeszcze przed przybyciem ekspertki od fajerwerków; nim się z nią spotka, mógłby jeszcze przejrzeć bibliotekę albo własne źródła zostawione w laboratorium w Mondstadcie. Wyglądało na to, że utknął.
Przygotował, co prawda, ładunki zgodnie z przepisami klanu Naganohara, rezygnując tymczasowo z fantazyjnych kształtów, ale nie mógł przetestować ich tutaj, by nie ryzykować lawiny. Wcześniej planował zejść z południowo-zachodniej strony Dragonspine na odludne plaże Liyue, ale i tam burza odcięła mu drogę.
Nie tracił czasu i posunął do przodu prace nad własnymi projektami, ale w końcu pozostanie mu jedynie bezczynne czekanie na to, aż pogoda się poprawi.
Musiał przyznać przed samym sobą, że o ile lubił samotność, tak w takich chwilach naprawdę wolałby przebywać w mieście.
No i trochę już stęsknił się za Klee i resztą przyjaciół.
***
Wino było tak wyśmienite; Venti pociągnął solidny łyk, szarpnął struny liry i roześmiał się w głos, widząc, jak mężczyzna przy stoliku obok rozpoznaje melodię po pierwszych nutach i zaczyna stukać stopą o podłogę.
– Za moment, miły panie, niech tylko skromny bard zwilży gardło! – zawołał, unosząc kufel wysoko w górę.
Mężczyzna skinął głową i wrócił do swojego napoju. Venti, chichocząc, zerknął na barmana; Diluc ze stoickim spokojem zajmował się najpopularniejszym, po nalewaniu alkoholu, zajęciem na tym stanowisku, mianowicie mył szklanki.
– A gdzie to podziewa się pan kapitan? – Venti rozejrzał się po zatłoczonej tawernie, ale w żadnym kącie nie dostrzegł sylwetki Kaeyi. – Jest na piętrze?
– Nie – padła sucha odpowiedź. – Dostał dodatkowe patrole. Podobno brakuje im rąk do pracy.
– Ach, Rycerze Fawoniusza jak zawsze na straży miasta, zwłaszcza w tak ważne dni!
Diluc mruknął pod nosem coś niepochlebnego na temat Ordo Favonius, ale Venti nie zwrócił na treść jego słów większej uwagi; dopił wino i zeskoczył ze stołka barowego.
Dźwięki liry rozbiegły się po całym lokalu, wywołując ożywienie wśród podchmielonej klienteli. Ktoś dołączył się do piosenki, gdzieś trzasnęły o siebie kubki i wzniosły się toasty – Mondstadt znów świętował.
Venti nie mógł być szczęśliwszy.
***
Fale kolejny raz mocno zakołysały statkiem; Yoimiya z lekką obawą spojrzała na wodę przelewającą się przez lewą burtę. Przez większość podróży gawędziła wesoło z dziećmi, jednak od dłuższej chwili na pokładzie panowała napięta atmosfera; mali podróżni odruchowo zbili się w grupkę, szepcząc do siebie i niepewnie rozglądając się dookoła.
Yoimiya zerknęła na załogę; żaden z marynarzy nie wydawał się być szczególnie zaniepokojony pogorszeniem pogody.
– Tu zwykle jest sztorm – Jeden z nich złapał jej spojrzenie. Miał pomarszczoną twarz i brodę skręcającą się od wilgoci. – Ale miniemy go bokiem. Zaraz wpłyniemy na wody Mondstadtu, a wtedy ten silny wiatr zmieni się w zwykły zefirek. Nie ma się co bać, Anemo Archont trzyma swój żywioł w ryzach.
Uspokojona, Yoimiya skinęła mu głową z uśmiechem i wróciła do dzieci, uważając, by nie poślizgnąć się na zlanych wodą deskach; jej buty stukały o pokład.
Przykucnęła przed dziećmi i uśmiechnęła się promiennie; jedna z dziewczynek niepewnie odwzajemniła uśmiech.
– Chcecie usłyszeć niesamowitą historię? – zapytała, spoglądając ciepło na dzieci. Gromadka z Liyue, Inazumy i Mondstadtu spotkała się na pokładzie pasażerskiego statku i poprzez wspólną zabawę nawiązała więzi przyjaźni. Yoimiya rozdała im prawie wszystkie cukierki, jakie wzięła ze sobą z domu; będzie musiała uzupełnić zapas na miejscu. – Tutaj zrobiło się trochę mokro, nie sądzicie? Chodźmy pod pokład, może znajdzie się jeszcze coś słodkiego w mojej kajucie. Dzielni marynarze poradzą sobie z tą paskudną pogodą, a my posiedzimy w cieple, dobrze?
– A o czym będzie historia? – zainteresował się Xi; miał w sobie coś, co przypominało Yoimiyi o Itto, chociaż chłopiec ledwie sięgał mu pasa.
Yoimiya przytknęła palec do brody.
– O przygodach Dodoco i jego najlepszej przyjaciółki! – oznajmiła po krótkim zastanowieniu.
– Kto to jest Dodoco?
– O tym właśnie chcę wam opowiedzieć!
Statek płynął dalej ku północy.
***
Klee stanęła na palcach i zerknęła przez dziurkę od klucza do kolejnego biura, ale i to było puste; westchnęła z rozczarowaniem i ruszyła dalej korytarzem, ciągnąc za sobą Dodoco.
Ludi Harpastum miało być zabawne, a tymczasem nikt nie miał czasu, by spędzić z nią trochę czasu. Albedo znów był w Dragonspine i przez tą okropną pogodę Klee nie mogła dosiąść kucyka i się tam udać, by cichutko siedzieć i się przyglądać. Noelle grzecznie wymówiła się od zabawy, mówiąc, że ma mnóstwo pracy, Sucrose wyglądała, jakby nie spała kilka dni, Amber nie było nawet w mieście, a Kaeya pojawiał się tylko po to, by zdać nowy raport Jean i wypić kawę duszkiem, nim uda się na kolejny patrol; jeśli chodzi o pozostałych rycerzy, Klee miała kategoryczny zakaz przeszkadzania im w pracy, wydany przez wyjątkowo nerwową Jean.
Nawet pani Lisa była zajęta organizacją jakiegoś pikniku! Nie było nikogo, z kim Klee mogłaby chociażby porozmawiać; nawet szeregowi rycerze, zwykle bardzo mili, chodzili spięci i drażliwi.
Klee przeszła przez główne wrota, zatrzymała się przed kamienną barierką i spojrzała na plac rozciągający się poniżej siedziby rycerzy. Gildia krzątała się po rynku, rozwieszając girlandy kwiatów, rozkładając dywany i przyczepiając balony do balustrad balkonów. Gdzieś pośród tłumu Klee dostrzegła Fischl, wykonującą dziwaczne gesty rękoma w kierunku wyraźnie załamanego mężczyzny w stroju poszukiwacza przygód.
– Jak śmiesz zdobić ten przybytek taką dyletancką manierą! Te ornamenty winne były powinny uświetniać tak wspaniałą uroczystość, a miast tego rażą oczy Prinzessin swym podłym układem...
– Moja panienka chce powiedzieć, że te ozdoby wiszą strasznie niechlujnie, Pallad.
Podciągając się na barierce, ze stopami wiszącymi w powietrzu, Klee rozejrzała się w poszukiwaniu znajomych twarzy; wyraźnie zakłopotany Bennett przepraszał Sarę, zbierając rozsypane wszędzie dookoła produkty spożywcze, a łaciaty ogon Diony migał w tłumie, gdy biegała od wozu do wozu, złorzecząc wytwórcom wina, że śmieli przywieźć do Cat's Tail swoje najlepsze roczniki tego paskudztwa.
Klee opadła na ziemię, rozumiejąc, że i oni nie mają teraz czasu.
To całe Ludi Harpastum wcale nie zapowiadało się fajnie.
***
Wiatr szeptał stare, na wpół zapomniane historie z Kraju Wolności; Kazuha wsłuchiwał się w niego, stojąc z zamkniętymi oczami na szczycie jednego z tutejszych klifów.
Woń wina i winorośli z dziesiątek winnic, zapach letnich kwiatów i czysty aromat długiego lata; nogi zaniosły go w kolejne miejsce, które pragnął odwiedzić w swojej wędrówce.
O Mondstadcie słyszał wiele; kraj Archonta Anemo wydawał się być dziwnie bliski, mimo że Kazuha jeszcze nigdy nie postawił tu stopy. Może to serdeczność mondstackich przyjaciół, a może jego własne powinowactwo z wiatrem było powodem, dla którego czuł, że bez odwiedzin tego miejsca jego podróż byłaby niepełna.
Podróż z Liyue nie była kłopotliwa. Ponieważ między oboma krajami handel miał się świetnie, wystarczyło tylko poprosić o podwózkę konnym wozem z towarami. Osobowe riksze kursowały aż do Stone Gate na samej granicy, znacznie ułatwiając podróż, jeśli ktoś nie chciał mieścić się na wozie razem z skrzyniami pełnymi żelaza, ale Kazuha ponownie wybrał własne nogi.
I ten sposób przybył idealnie na sam początek Ludi Harpastum, największego święta tego miasta. Dwa tygodnie picia – musiał uważać na swoją raczej słabą głowę, bo nie wątpił, że tutejsi będą żarliwie namawiać go na wino – zabaw, gier i zawodów, tańca i pieśni, najukochańszych rozrywek Barbatosa.
Wiatr już niósł radosne nuty liry; Kazuha uśmiechnął się do siebie i ruszył w kierunku miasta górującego nad Cider Lake. Mury miasta były bardzo wysokie, ale otwarta brama gościnnie witała wędrowców takich jak on.
***
Burza nadal nie ustępowała; stojąc u wejścia jaskini, którą swego czasu przebudował na swoją dodatkową pracownię, Albedo postawił na sztorc kołnierz płaszcza i zmrużył oczy, próbując dostrzec cokolwiek przez wirujący śnieg.
Nie zapowiadało się na poprawę pogody, a on już trzykrotnie odśnieżał wejście; w końcu zmuszony był do wyciągnięcia ze skrzyń urządzeń emitujących ciepło; co prawda ziemia przy wejściu rozmiękła i zamieniła się w błotne kałuże, ale przynajmniej Albedo nie odrywał się od pracy, by usunąć kolejne zaspy.
Żelazne kostki zdecydowanie nie były finalnym produktem. Paliwo wewnątrz nich spalało się za szybko, łatwo było poparzyć dłonie i nie nadawały się do ogrzewania większej przestrzeni lub grupy ludzi, a więc nie spełniały podstawowego założenia Varki: „by nasi chłopcy nie marzli za bardzo w górach. Na pewno coś wymyślisz, zdolny chłopcze".
Przykucając przy jednej z kostek i grzejąc nad nią dłonie, Albedo postanowił wznowić prace nad tym projektem, jak tylko upora się z Ludi Harpastum.
Spojrzał w kierunku miasta, chociaż przez obecną pogodę widział jedynie śnieg i mleczną mgłę. Wynalazek pewnie nie przyda się cywilom; prawie nikt poza rycerzami i Gildią nie zapuszczał się na stoki Dragonspine, a tylko tam ciepło było czynnikiem decydującym o życiu i śmierci.
Tutejsi mówili, że to Barbatos zmienił ostry klimat Mondstadtu, przynosząc swoim dzieciom przyjemne lata i łagodne zimy – ognisko na zewnątrz czy kominek w domu były wystarczające, by odegnać chłód.
To oznaczało, że Albedo nie znajdzie zbyt wielu badań naukowych na ten temat w tutejszej bibliotece; będzie musiał poszukać gdzieś dalej, w Fontaine, Snezhnayi albo...
W jaki sposób ogrzewano Khaenri'ah? Jak głęboko pod ziemią była, w jakim stopniu wymagała ogrzewania, jeśli nigdy nie widziała słońca? Mistrzyni...
Myśli Albedo urwały się gwałtownie, gdy nagle dostrzegł w oddali coś dziwnego; czerwień przebiła się przez mgłę, rozbłysła i zniknęła równie szybko jak się pojawiła.
Zmarszczył brwi i podniósł się na równe nogi, a kwestia ogrzewania wymarłych krain całkiem wypadła mu z głowy.
Co to był? Wyglądało jak wybuch. Klee nie była w stanie wytworzyć eksplozji tak dużej, by była widoczna aż stąd, nie z materiałami, których używała; osobiście o to zadbał. Pyro? Albedo słyszał niejedno o tajemniczym bohaterze z ognistą Wizją, chroniącym miasto po nocach, ale tego też nie powinien był w stanie dostrzec.
Yoimiya na pewno jeszcze nie przypłynęła; poza tym, fajerwerki miały być niespodzianką dla mieszkańców, więc nie mogła dokonać przedwczesnej prezentacji. Albedo upewnił się też, że zabrał wszelkie materiały do produkcji sztucznych ogni ze sobą, a Jean na pewno nie zamawiała innych tego typu usług.
Zastygł u wejścia do swojej pracowni, gorączkowo myśląc.
***
Korytarze kwatery głównej od dawna nie były tak ruchliwe; Klee wychyliła głowę zza futryny swojego pokoju tylko po to, by ze stłumionym piskiem schować się tam z powrotem.
W samą porę, w przeciwnym wypadku zapewne zostałaby potrącona przez dwóch biegnących rycerzy niższego stopnia; z ich urywanej, zdyszanej wymiany zdań zrozumiała tylko tyle, że nie mieli czasu, by cokolwiek od rana przekąsić, a zbliżał się już wieczór.
Klee zmarszczyła strapiona brwi; lada moment rozpoczną się pierwsze gry, a ona dalej nie mogła wyjść!
Jean stanowczo zabroniła jej samotnej zabawy na zewnątrz, mimo że Klee przyrzekła uroczyście na swój tytuł rycerski (słów nauczył ją Kaeya), że swoje bomby trzymać będzie z daleka od papierowych i materiałowych dekoracji, którymi upstrzone było miasto.
I miała też absolutny zakaz używania Wizji w czasie Ludi, co uznawała po cichu za okropnie niesprawiedliwe, ale Jean wydawała się tak bardzo zdenerwowana festiwalem, że Klee postanowiła być grzeczna.
A co za tym idzie – nudziła się jak mops.
Klee westchnęła ciężko i przysunąwszy taboret do okna, wspięła się po nim na parapet. Tam usiadła na miękkiej, czerwonej poduszce z wyszytą koniczynką i powiodła smutnym wzrokiem po leżących dookoła książkach z baśniami; część z nich miała wetknięte rysunki między kartki, ale Klee nie miała teraz ochoty ani na czytanie, ani na rysowanie przygód swoich ukochanych bohaterów, ani bladej księżniczki, ani bohaterskiego króla, ani nawet pirata, który pokonał hydrę.
Pociągając nosem i mrugając zawzięcie, zerknęła przez szybę w kierunku górującego nad Mondstadtem Dragonspine; szczyty pogrążone były w ciężkich, ciemnoszarych chmurach, które zlewały się w jedno z mgłą.
Albedo szybko nie wróci, pomyślała smutno. Ale jestem już duża i muszę sobie poradzić.
Po dłuższej chwili sięgnęła po kredki; gryząc końcówkę czerwonej, zaczęła przypominać sobie swoją pierwszą wizytę w dalekiej, niesamowitej Inazumie, festiwal książek i swoją przyjaciółkę Yoimiyę.
Na papierze szybko wykwitły czerwone promienie, rozchodzące się równo od gwiazdy wybuchającej na niebie; Klee bardzo chciała ponownie zobaczyć tamte fajerwerki.
***
– Ohoho! Kogo jak to widzę!
Czarodziejka uśmiechnęła się lekko, słysząc za sobą znajomy głos. Z gracją obróciła się na pięcie, widząc, jak zwiewna, eteryczna chłopięca sylwetka zeskakuje z drzewa i opada na ziemię lekko niczym liść. Warkocze młodego barda jeszcze przez moment lśniły jak tutejsze dmuchawce wieczorową porą; nim miękko zgasły, ich delikatny blask odbił się w skórce nadgryzionego jabłka.
Ciepły powiew rozwiał jej długie, jasne włosy i szarpnął zaczepnie kapeluszem; uśmiechnęła się, łapiąc za rąbek, by nie stracić symbolu swojej profesji. Odczekała chwilę, czując jak czerwona sukienka łopocze na wietrze, a potem pstryknęła palcami; psotny ruch materiału ustał natychmiast.
– Przybyłam odwiedzić moją najukochańszą córkę – odezwała się ciepło, wkraczając na most. Chłopiec dogonił ją dwoma susami. – I równie kochanego syna. Czy może być lepsza okazja na rodzinne spotkania niż Ludi Harpastum?
Venti zawadiacko uchylił czapki i z pokłonem wskazał Alice rozświetlone latarniami miasto. Stąd, z mostu pełnego gruchającego ptactwa, doskonale widziała błękitne kwieciste kobierce zdobiące ulice i alejki Mondstadtu.
– A więc zapraszam! – zawołał radośnie.
Klaśnięciem w dłonie przyzwała świetliste czary.
***
Miasto wyglądało obco, ale przytulnie; Kazuha powiódł wzrokiem po budynkach, ciekaw ich unikalnej konstrukcji. Na drewnianych balach gdzieniegdzie rosły grzyby, ale częściej wiły się tam winorośle; zielone kurtyny roślinności ciągnęły się od dachów z czerwonej dachówki aż do bruku, osłaniając cieniem okna z otwartymi na oścież okiennicami.
Było tłoczno i gwarno; po ozdobionym kwieciem rynku przechadzały się tabuny ludzi, pod ich nogami wiły się koty, a wszędzie, gdzie Kazuha postawił stopę, słyszał radosne pozdrowienia:
– Niech Wiatr cię prowadzi!
Uśmiechnął się do siebie, bo wiatr zawsze wskazywał mu drogę; kolejne powiewy, przemykające między ludźmi, nuciły historie o Tysiącu Wichrów, Czterech Wiatrach, Czasie i Starym Mondstadcie, z którego pozostały tylko ruiny.
Kazuha nie był pewny, czy słyszał te historie od Podróżniczki i towarzyszącej jej Paimon, czy też to sam wiatr opowiadał mu dzieje tej krainy, podczas gdy on kroczył wolno po mieście, chłonąc jego atmosferę i ciesząc się z tego, że tu jest.
Gdzieś niedaleko tłum zgromadził się wokół stoiska z piwem, wykrzykując głośno zachęty; gdy Kazuha się zbliżył, dostrzegł dwójkę młodych ludzi, rywalizujących o to, kto uniesie więcej wypełnionych po brzegi kufli.
Grupka dzieci odbijała piłkę, śmiejąc się radośnie; ktoś inny sprawdzał lotnię, gotów do zeskoczenia z murów miejskich i poszybowania w kierunku Cider Lake, podczas gdy reszta dorosłych głośno dyskutowała o trajektorii lotu. Sądząc po stojącej obok tablicy, była to jakaś forma zawodów.
Gdzieniegdzie w świetle wieczornych latarni migotały stalowe napierśniki; Rycerze Fawoniusza patrolowali miasto, czujnie rozglądając się dookoła, ale nie odmówili pomocy we wskazaniu drogi, gdy Kazuha o to poprosił.
– Wino! Wino, piwo i ognista woda z dalekiej Snezhnayi, tylko u mnie!
– Kiełbaski, szaszłyki i co tylko zapragniesz!
Czując głód, Kazuha instynktownie podążył za smakowitym zapachem mięsa i grillowanych warzyw, którym przesyciło się powietrze. Przy zatłoczonych stolikach przypadkiem na kogoś wpadł; pochyliwszy się, przeprosił za swoją nieuwagę i dopiero gdy podniósł oczy, dostrzegł, że to Yoimiya Naganohara promiennie się do niego uśmiecha.
– Kazuha! Co ty tu robisz? – zagadnęła, łapiąc go za przedramię. – Co za spotkanie! Grałeś już w harpastum? Rozgrywki są co godzinę, jeszcze zdążysz się zapisać. Grałam cały dzień, ale teraz zgłodniałam...
– Dziękuję, ale wystarczy mi oglądanie zawodów – Kazuha uśmiechnął się lekko. – Nie spodziewałem się cię tutaj spotkać.
– To tajemnica – Yoimiya pochyliła się nad nim, ściszając głos. Kazuha nadstawił uszu. – Ale pełniąca obowiązki wielkiego mistrza osobiście do mnie napisała!
– Fajerwerki?
– Ciii! – skarciła Yoimiya, chociaż głos Kazuhy był cichy jak szmer liści. – Wiesz, z kim będę pracować? Pamiętasz Calxa?! Jest tutaj głównym alchemikiem, mamy razem opracować sztuczne ognie, które będą wyjątkowe dla Mondstadtu! Ale na razie jest w górach. Dalej trwa tam burza, a mówią, że taka pogoda jest zbyt niebezpieczna, by próbować schodzić, więc musi przeczekać... A jak burza nie skończy się przed finałem festiwalu? – Yoimiya osłoniła dłonią usta, zdając sobie nagle sprawę, że istnieje szansa na to, że główna atrakcja się nie odbędzie.
– Ludi Harpastum trwa piętnaście dni – uspokoił ją Kazuha. – Do tego czasu zamieć się skończy. Na pewno zdążycie.
***
Ten wybuch był niepokojący; po rozważeniu wszelkich za i przeciw Albedo zarzucił na siebie płaszcz, okrył się nim szczelnie i ruszył ośnieżoną ścieżką w dół zbocza, przyciskając półprodukty fajerwerków do piersi.
Prototypy ogrzewaczy wykorzystał po raz drugi; ostudził je, pozbył się niewypalonego do końca paliwa i upewnił się, że wnętrza są czyste i suche; cokolwiek działo się w Mondzie, pozostawienie bez nadzoru wybuchowych mieszanek i sporego zapasu niewykorzystanego prochu nie było rozsądnym wyjściem.
Miał, oczywiście, swoje zabezpieczenia przed bandytami czy zbyt ciekawskimi Fatui, ale... wolał, by nic w jego górskiej pracowni nie wybuchło podczas jego nieobecności.
Miękki, świeży śnieg skrzypiał pod jego stopami, gdy zapadał się po kolana w zaspach, którymi pokryły się ścieżki. Powietrze, zimne i wilgotne, wdarło się do jego płuc; szybko osłonił usta i nos szalikiem, naciągnął kaptur na głowę i pochylił się, całą swoją uwagę zwracając na to, gdzie stawia stopy.
Czymkolwiek był ten wybuch, oby Klee była bezpieczna. Oby wszyscy byli...
Wolno, krok za krokiem, ruszył w kierunku domu.
***
Klee w końcu znalazła miejsce, w którym mogła się dobrze bawić; dach. Zwykle Jean nie pozwalała jej chodzić tam samej, obawiając się, że Klee mogłaby wpaść na pomysł samodzielnego poszybowania poza mury, tak jak miała to w zwyczaju Amber, gdy chciała opuścić miasto; to było o wiele szybsze niż przedzieranie się przez tłum na ulicach.
Klee, mówiąc szczerze, bardzo chciała kiedyś tak polecieć – stąd, z dachu kwatery głównej, widziała ciemne połacie Wolvendom, gdzie mieszkał Razor – ale Albedo obiecał jej uroczyście, że pierwszy raz poszybują tam razem, gdy tylko Klee będzie wystarczająco duża, by starać się o licencję na szybowanie.
A poza tym, dodał wówczas Kaeya z błyskiem w oku, Rycerz Iskier powinien dawać innym dzieciom przykład i przestrzegać zasad bezpieczeństwa – Klee była bardzo dumna z tego, że dobrze wypełnia swoje obowiązki.
Jean niestety, raczej nie dowierzała w jej zapewnienia, ale tym razem nikt Klee nie zatrzymał, gdy spięła się po stromych schodach i pchnęła ciężkie, drewniane drzwi na dach.
Wiatr uderzył mocno w jej drobną sylwetkę, prawie ją przewracając; zachichotała i poprawiła plecak.
– Stąd na pewno będzie wszystko widać! – powiedziała do Dodoco i podbiegła radośnie do krawędzi dachu.
Ponad kamiennymi blankami dostrzegła jedynie ciemniejące wolno niebo, więc postawiła stopę na wystającej cegle i podciągnęła się do góry.
Teraz widziała o wiele, wiele więcej; miasto w dole wydawało się znacznie bardziej ruchliwe niż zwykle. Pewnie mieszkańcy okolicznych wiosek i pracownicy winnic już przybyli do Mondstadtu, by świętować; Klee słyszała też, że w tym roku miasto odwiedza dużo przyjezdnych, a hotele i pensjonaty nie mają już wolnych miejsc.
Ludi Harpastum jeszcze oficjalnie się nie zaczęło, ale część stoisk z jedzeniem już była otwarta, sądząc po nikłych strugach dymu wzbijających się w powietrze. Gdzieniegdzie widziała grupki ludzi odbijających harpastum; Klee z żalem spojrzała na Dodoco dyndającego u jej plecaka.
– O nie, pewnie nic nie widzisz! – zauważyła nagle. Łapiąc się krawędzi blanki jedną ręką, drugą odczepiła zabawkę i uniosła ją ponad głowę. – Przepraszam, Dodoco! Teraz lepiej, prawda? Jak myślisz, kiedy będziemy mogli iść na Ludi Harpastum? – Pociągnęła nosem. – Wszyscy są tak zajęci, że nikt nie ma czasu, by ze mną iść...
– A co powiesz na to, żebym to ja poszła z tobą, moje kochanie?
Serdeczny głos rozległ się tuż za nią, mimo że Klee nie słyszała ani otwieranych drzwi, ani szelestu lotni. Serce zabiło jej z radości, gdy tylko obejrzała się przez ramię, a oczy pojaśniały jak gwiazdy.
– Mamusia!
***
– ...W rycerza ślad wtem udał się bard; słodyczą pannie serce skradł; rycerz wziął i nagrodę, i łup; lecz ręki panny nijak mógł!
Dookoła rozległy się oklaski i śmiechy; Venti pokłonił się nisko, zamiatając ziemię piórkiem na kapeluszu. Siedzący na drewnianej ławce, tuż pod rozłożystym dębem, Kazuha klaskał najdłużej.
Yoimiya, chichocząc, sięgnęła po kufel wypełniony jabłkowym cydrem.
– Muszę opowiedzieć tę historię Thomie – stwierdziła, obserwując roziskrzonymi oczami, jak bard ponownie łapie za lirę i zaczyna wygrywać skoczną melodię. Kilka bardziej podchmielonych par wybiegło na klepisko i zaczęło tańczyć; reszta obserwowała ich niezgrabne podskoki. – Na pewno mu się spodoba. Chciał przypłynąć ze mną, ale zatrzymały go obowiązki w rezydencji Kamisato... – Marszcząc brwi, przytknęła palec do ust. – Oficjalnie, ale jak dla mnie wyglądał raczej blado, jakby czymś się struł...
Kazuha skinął głową i obserwując tańczące pary, popadł w głębokie zamyślenie. Thoma z pewnością tęsknił za Mondstadtem; w końcu tu narodził się i wychował. Domem Kazuhy były droga, wiatr i wędrówka, ale rozumiał nostalgię i chęć ponownego zobaczenia niektórych miejsc.
– Podobają mi się jego piosenki – stwierdził cicho po długiej chwili, patrząc, jak Venti przyjmuje kufel pełen wina zamiast monet. – Jest w nich wiele mądrości, chociaż na pozór są lekkie i frywolne. Chciałbym...
Yoimiya pochyliła się ku niemu, ale nie dowiedziała się, czego Kazuha chciałby, bo ten urwał w pół słowa, zaskoczony głośnym wybuchem gdzieś niedaleko. Tańczący znieruchomieli na parkiecie, rozglądając się trwożliwie, pijący poderwali się z ławek, a pobliscy rycerze złapali za miecze.
Nim wybuchła panika i padły jakiekolwiek rozkazy, na niebie rozkwitła ogromna, czerwona, czterolistna koniczyna, sypiąc dookoła deszcz złotych iskier. Te, w akompaniamencie westchnień ulgi i zachwytu, wolno osiadały na włosach i ramionach, pokryły stoły błyszczącym kobiercem i zamigotały na ziemi, mieszając się z piaskiem.
Venti roześmiał się głośno.
– Szczęśliwy omen, moi państwo! – zawołał, machając kapeluszem. – Niech żyje Ludi Harpastum!
Gwar i śmiech rozgorzał na nowo; Kazuha z uśmiechem opadł na ławkę i sięgnął po swój kufel. Na powierzchni cydru pływały drobinki złota; pociągnął łyk, mając w głowie wersy nowego haiku.
Lato beztroskie
Wargi umoczone w winie
Mądrość nieskończona
Obracał słowa w myślach, wolno wyciągając z kieszeni mały notatnik z przyczepionym doń ołówkiem. Powoli, bez pośpiechu zapisał słowa.
Gdy uniósł oczy znad papieru, ujrzał, jak bard uśmiecha się do niego szeroko, a kufel pełen wina w jego dłoni wznosi się wysoko w powietrzu, jak zaproszenie podarowane przez samego Barbatosa.
Odpowiedział na toast. Cydr nigdy jeszcze nie był tak słodki.
***
Zejście z gór w taką pogodę, w dodatku w pojedynkę, nie było łatwą sprawą; Albedo cieszył się w duchu, że skały, które tworzył za pomocą swojej Wizji, były suche i raczej chropowate; zapewniały o wiele lepsze podparcie dla stóp niż oblodzone ścieżki.
Po drodze, na szczęście, nikt go nie niepokoił; hilichurle pochowały się w swoich górskich obozowiskach, podobnie jak bandyci, których w Dragonspine nigdy nie brakowało. Chociaż te tereny należały do Mondu, Albedo doskonale zdawał sobie sprawę, że z powodu ukształtowania terenu i ostrego klimatu rycerze mieli ograniczoną kontrolę nad tym, co działo się w niegościnnych górach.
Gdy po kilku godzinach dotarł na ścieżkę prowadzącą do stałego obozu u podnóża gór, był zziajany, zlany potem i zmarznięty jednocześnie; w takiej chwili nie obraziłby się za filiżankę herbaty od Lisy albo kufel mocnego, grzanego wina na sekretnym przepisie Kaeyi; cokolwiek, co byłoby gorące.
Szczękając zębami, przekroczył uszkodzony most, żałując, że w pośpiechu nie zabrał z pracowni żadnych eliksirów, które pomogłyby mu lepiej znieść lodowaty wiatr.
– Sir! – Jeden ze stacjonujących w obozie rycerzy wybiegł mu na spotkanie, gdy tylko sylwetka Albedo wyłoniła się z półmroku, który zdążył zapaść w okolicach Dragonspine. – Schodził pan w taką pogodę? Wszystko w porządku?
Albedo skinął głową, zrzucając z głowy kaptur; zalegający w połach materiału śnieg rozsypał się dookoła.
– Tak – odezwał się i skrzywił, bo jego głos, podrażniony zimnem, brzmiał słabo i chropowato. Odkaszlnął, sięgając dłonią za kołnierz; tam też znalazł sypki śnieg.
Poszukiwacz przygód, do tej pory zajmujący się paleniskiem, nagle znalazł się u jego boku i wyciągał ku niemu kubek pełen czegoś parującego. Albedo podziękował skinieniem głowy, splatając palce wokół kubka. W nozdrza uderzył go mocny, nieco oszałamiający zapach grzanego, korzennego piwa.
W obozie, co go zaskoczyło, panował całkowity spokój; ktoś dyskutował w namiocie nad rozkładem patroli na szlakach, ktoś piekł kromkę chleba nad ogniskiem, ktoś inny oporządzał konie...
– Ten rozbłysk nad miastem, kilka godzin temu – zaczął, gdy przełknął pierwszy łyk; kula gorąca przesunęła się nieprzyjemnie wzdłuż przełyku. Albedo wzdrygnął się i ostrożnie odłożył kubek na najbliższy, drewniany stół. – Co to było?
– O, te fajerwerki? No, raczej fajerwerk – Rycerz, który pierwszy dostrzegł Albedo, opuścił ramiona. – Nie wiedziałem, że planują sztuczne ognie, wziąłbym wolne i pokazałbym córce, a tak to tkwię tutaj... Ach, nie wziąłbym, no przecież, bo pełniąca obowiązki do reszty już zwariowała z tym rozkładem patroli... Ekhem... –Zakaszlał, nieco za późno zdając sobie sprawę, że rozmawia z kapitanem bezpośrednio podlegającym Jean, ale Albedo przestał zwracać na niego uwagę po już po pierwszym zdaniu.
Więc jego obawy były nieuzasadnione; wygląda na to, że zareagował przesadnie i zupełnie niepotrzebnie ryzykował, schodząc z gór w taką pogodę... Albedo z westchnieniem obejrzał się za siebie.
Teraz wokół niego wirowały jedynie maleńkie płatki śniegu, topniejące, gdy tylko dotykały gruntu, ale gdyby wrócił na ścieżkę, już kilkadziesiąt metrów wyżej wpadłby w zawieruchę, przez którą ledwo się przedarł.
Zapadały już ciemności, a nocami pogoda stawała się jeszcze gorsza; próba powrotu do pracowni mogła skończyć się dla niego tragicznie, więc Albedo nie widział innego wyjścia, jak wsiąść na konia i udać się do miasta.
Szkoda, że musiał zostawić większość notatek w górach, ale prawdopodobnie będzie w stanie wiele z nich odtworzyć z pamięci, więc uznał to za małą stratę.
– Pożyczę jednego konia – stwierdził, przesuwając wzrokiem po uwiązanych niedaleko wierzchowcach, jednych z nielicznych pozostawionych dla dyspozycji Ordo Favonius. Dostrzegł kuca, dwa wysokie wierzchowce i niskiego, zimnokrwistego konia, którego wskazał dłonią. – Deresza, jeśli to nie problem.
– Oczywiście, sir.
Chwilę później, po kolejnym rozgrzewającym łyku grzańca, Albedo wskoczył na grzbiet konia i ruszył stępa wydeptaną ścieżką, obierając za cel widoczne w oddali światła.
Ciepły, delikatny wiatr przynosił ulgę jego płucom, gdy jechał wolno przez ciche, spokojne równiny. Gdzieniegdzie wśród traw widział lisy albo ptactwo; płoszone parskaniem konia, szybko uciekały poza zasięg wzroku.
Dopiero teraz Albedo odczuł w pełni fizyczne zmęczenie; oczy same mu się zamykały, a kończyny miał nieco obolałe, ale jego umysł pracował na pełnych obrotach.
Kto i w jakim celu wypuścił pojedynczy fajerwerk, i to w środku dnia? Prawdopodobnie oznaczało to, że ekspertka z Inazumy już przybyła do miasta. Westchnął z rozczarowaniem; w korespondencji umawiali się inaczej. Sztuczne ognie miały być niespodzianką dla mieszkańców Mondstadtu.
W szczególności, jego osobistym prezentem dla Klee – Albedo miał w swoim notatniku kilka szkiców Dodoco, ale wciąż nie rozgryzł, jak mógłby przenieść je na niebo.
Szkoda, że nie było tu Mistrzyni albo cioci Alice – zdecydowanie potrzebował potężnej magii...
***
Gdy dwaj rycerze zastąpili jej drogę, szczękając stalą napierśników, Yoimiya zatrzymała się w pół kroku, ale towarzyszący jej bard wydawał się w ogóle nie przejąć niemym ostrzeżeniem.
– Nie straszcie własnego gościa! – Venti wycelował palcem w mężczyzn strzegących głównego wejścia do siedziby Rycerzy Fawoniusza. Brzmiał, jakby karcił małe dzieci; przewyższający go o ponad głowę rycerze wymienili między sobą zrezygnowane spojrzenia. – Panienka Yoimiya Naganohara we własnej osobie! Czy pełniąca obowiązki nie spodziewała się jej przybycia?
– Och – Jeden z rycerzy wyraźnie się zmieszał. – Proszę wybaczyć. Mieliśmy... Mamy dzisiaj... sporo incydentów z osobami, które przesadziły z winem i chciały... zwiedzić kwaterę główną... bez odpowiednich uprawnień. Panienka oczywiście jest zaproszona... – Zaczerwieniony, szybko wyciągnął z kieszeni pomiętą notatkę i rzucił na nią okiem. – Proszę wejść, zaczekać w holu... Venti, ty zostajesz. Zakaz dalej aktualny.
Venti tylko teatralnie westchnął. Zamaszystym ruchem dłoni wskazał Yoimiyi drzwi, a potem odbiegł w ciemność; jego stopy prawie nie wydawały dźwięku, gdy śmigał po bruku w kierunku rynku.
Yoimiya przekroczyła śmiało próg, gdy drugi z rycerzy ukłonił się jej nisko i otworzył przed nią drzwi. Zamrugała, przez moment oślepiona światłem wysokich żyrandoli; gdy jej wzrok przyzwyczaił się do jasności, z ciekawością rozejrzała się po wysokim holu.
Mimo późnej pory wszędzie kręcili się rycerze, noszący albo zbroje, albo niebiesko-białe uniformy. Na ścianach wisiały chorągwie, drżące lekko od podmuchów powietrza, wywołanych ciągłym otwieraniem i zamykaniem drzwi po obu stronach sali.
Kilka sekund później Yoimiya dostrzegła, jak śpieszy ku niej dziewczyna w spódnicy utwardzanej żelaznymi płytkami.
– Zaprowadzę panienkę do gabinetu pełniącej obowiązki wielkiego mistrza – wyrecytowała nieznajoma, łapiąc za fałdy spódnicy i grzecznie dygając. – Proszę wybaczyć późną porę wezwania...
– Nic się nie stało! – zapewniła Yoimiya szczerze. Rzeczywiście, zbliżała się północ, ale nie zapowiadało się, by dzisiejszy dzień się już kończył; miasto wciąż kipiało życiem i sen był ostatnią rzeczą, o której myślała.
Gwar za drzwiami, do których poprowadziła ją pokojówka, umilkł natychmiast, gdy tylko rozległo się pukanie do drzwi.
– Wejść! – Rozległ się stanowczy, ale ciepły kobiecy głos.
– Panienka Naganohara – zaanonsowała pokojówka.
– Dziękuję, Noelle – zza dużego, pokrytego dokumentami biurka podniosła się Jean Gunnhildr.
Yoimiya uśmiechnęła się szeroko, ciesząc się, że miała okazję poznać ją osobiście. Wiedza o odpowiedzialnej pełniącej obowiązki wielkiego mistrza dotarła i do Inazumy, głównie dzięki pochlebnym słowom Podróżniczki; Lumine miała talent do znajdowania wspaniałych ludzi w całym Teyvat.
– Miło mi powitać cię w Mondstadcie, Yoimiyo. Mam nadzieję, że podróż minęła bez przeszkód?
Yoimiya skinęła głową i już otwierała usta, by odpowiedzieć, gdy z jednego z kątów gabinetu dobiegł ją wysoki, podekscytowany pisk; zdumiona spojrzała w bok, by ujrzeć, jak z kanapy podrywa się odziana w czerwień dziewczynka.
– Cześć, Klee! Cześć, Dodoco! – Yoimiya przykucnęła w samą porę; Klee wpadła w jej ramiona i oplotła rękoma szyję. – Kochanie, co ty tu robisz?
– Mieszkam – Padła przytłumiona odpowiedź, bo Klee nadal nie zamierzała wypuścić Yoimiyi z objęć. No tak, przypomniała sobie Yoimiya, to w końcu Rycerz Iskier. – Braciszek Albedo mówi, że na ciebie czekał, bo macie robić razem fajerwerki, i wszyscy chcieli przede mną to ukryć, bo to jest wielka niespodzianka, ale przyjechała mama i zrobiła mi wielkiego fajerwerka i Jean była trochę zła, ale już jej chyba przeszło!
Zerkając ponad ramieniem Klee na Jean, Yoimiya zauważyła, jak jasne policzki pełniącej obowiązki pokrywają się lekkim rumieńcem.
– Zawsze... Mondstadt zawsze gości lady Alice z przyjemnością – stwierdziła Jean dyplomatycznie, zerkając w bok z lekką rezygnacją.
Dopiero teraz Yoimiya zauważyła, że na kanapie, z której nadszedł uściskowy atak Klee, siedzą jeszcze dwie osoby.
Calx – Albedo, jak podpisywał się w listach – skinął jej głową z uprzejmym uśmiechem, ale nie wstał. Poruszanie się skutecznie uniemożliwiały mu koce, którymi był owinięty od stóp do głów, oraz kubek w jego dłoniach; tafla parującego napoju niemal zrównała się z krawędzią porcelany, grożąc rozlaniem przy każdym gwałtowniejszym ruchu.
– Albedo się wystraszył, że coś złego się dzieje, a to był tylko koniczynkowy fajerwerk! – relacjonowała Klee, nadal nie puszczając szyi Yoimiyi. Dziewczyna nie miała innego wyjścia, jak podnieść się i wziąć Klee na ręce. – Ale trochę zmarzł po drodze z gór, więc mama powiedziała, że się nim zaopiekuje i w ogóle!
Calx wydawał się być zakłopotany całym tym zamieszaniem wokół swojej osoby; uciekł lekko wzrokiem, ale nadal w kąciku jego ust czaił się uśmiech.
Na jego ramieniu trzymała dłoń wysoka blondynka w szkarłatnym, imponującym swoim rozmiarem kapeluszu; jej długie, jasne włosy, ostro zakończone uszy i znajome rysy powiedziały Yoimiyi, że musi być słynną Alice, matką Klee, podróżniczką, czarodziejką i autorką niedawno wydanego w Inazumie Przewodnika po Teyvat.
– Usiądź, kochanie – powiedziała ciepło do Yoimiyi, wskazując miejsce po swojej drugiej stronie. – Albedo powiedział mi o waszych planach. Myślę, że jestem w stanie dać wam wskazówkę lub dwie co do formy eksplozji. To Ludi Harpastum będzie niezapomniane!
Klee zgodziła się z nią podekscytowanym okrzykiem; Albedo kichnięciem.
***
– A czy piękno haiku nie tkwi w jego formie? – zapytał Kazuha, wziąwszy kolejny łyk wina; tak jak podejrzewał, tutejsi namawiali go do wspólnego picia tak gorąco, że nieuprzejmym byłoby odmówić.
A odmówić było naprawdę ciężko, bo schłodzone wino smakowało jak najczystsze lato; Dawn Winery, mówił wcześniej Venti, szarpnięciem głowy wskazując na stojącego za barem mężczyznę o marsowej minie, jest chlubą Mondstadtu.
Czy wiesz, że to Barbatos nauczył ludzi wytwarzać wino? Dodał bard z zadziornym uśmieszkiem i blaskiem w oku, gdy Kazuha zamówił kolejny kufel, zdając sobie w duchu sprawę, że rano będzie tego żałował.
Ale to miało nastąpić dopiero rankiem; tego wieczoru chwytał dzień.
– Forma to klatka – Venti pokręcił głową, unosząc kielich do ust. Kazuha stracił rachubę, który to już był. – Słowa muszą być wolne jak ptaki na niebie! Lecieć bez ograniczeń! Z ludźmi jest tak samo. Ach, ta Ei, wszystko pokrętnie zrozumiała...
Nim Kazuha zdążył dopytać, co bard ma na myśli i czemu teraz, w tak radosnej chwili, przytacza smakujące goryczą imię inazumskiej archontki, przy barze ktoś wybuchł wysokim, czystym, dziecięcym śmiechem.
Kazuha rzucił okiem w tamtą stronę i uniósł zdziwiony brew.
Na jednym z wysokich stołków siedziała znajoma osóbka; Klee, machając nogami w powietrzu, obiema rękoma trzymała szklankę soku i trajkotała wesoło. Mimo bardzo późnej pory i tawerny pełnej raczej już pijanych dorosłych, dziewczynka wydawała się czuć jak ryba w wodzie.
Diluc podsuwał jej coś, co z daleka wyglądało na szaszłyk. Drugi mężczyzna, którego twarz zdobiła opaska na oku, szepnął jej coś do szpiczastego ucha; chichot Klee znów rozbrzmiał dookoła jak świąteczne dzwoneczki.
– Rycerze Fawoniusza jak zwykle na posterunku! – Venti zauważył jego spojrzenie. – Spokojnie, prędzej Fontaine wyschnie niż Kaeya pozwoli, by tej małej stała się jakakolwiek krzywda... Ach, te dzieci – dodał pełnym nostalgii głosem, kierując swój wzrok na wino. Jego słowa zabrzmiały jak słowa starca, mimo że glos miał jasny i młody. – Za Wiatr!
Kazuha nie po raz pierwszy miał podejrzenia, że Venti nie jest tylko Ventim; uśmiechnął się tylko i skinął głową.
– Za Wiatr.
***
– Zostało nam tylko... Aaa... Apsik!
Albedo zamrugał i westchnął ciężko, rzucając szybkie spojrzenie w kąt laboratorium; tam, zapakowane już w paczki, znajdowały się fiolki pełne eliksirów leczniczych. Przeważająca większość, warzona na zlecenie Ordo Favonius, przyśpieszała gojenie się ran, ale jedna partia, ta przeznaczona do sklepu alchemicznego, służyła ogólnemu wzmocnieniu odporności.
Zastanowił się, czy nie powinien uszczknąć z tych zapasów chociaż jednej porcji. Pierwszy raz w życiu się przeziębił; to było nowe, dziwne i zdecydowanie nieprzyjemne doświadczenie.
– Jeśli nie czuje się pan dobrze, ja się tym zajmę – odezwała się cicho Sucrose, nerwowo splatając dłonie.
– Nie ma takiej potrzeby – Albedo pokręcił głową. – Sam to dokończę, nie powinno to zająć więcej niż kilka minut. Idź już spać.
Sucrose skinęła głową z ulgą i zniknęła za drzwiami, z trudem ukrywając ziewnięcie; Albedo podszedł do biurka i zaczął porządkować notatki.
Pracowali wspólnie już drugi dzień; dzięki wskazówkom Alice udało im się stworzyć fajerwerki o kształtach, które Albedo zaprojektował na papierze. Teraz wystarczyło tylko wyprodukować ich więcej i ostatni raz przejrzeć sekwencję podpalania.
Tutaj sekundę wcześniej... Albedo nakreślił szybką poprawkę, a potem odłożył ołówek i potarł oczy.
– Klee już śpi? – zapytał, kierując wzrok na zwiniętą na sofie Yoimiyę. Spała spokojnym snem, oddychając głęboko, a na ustach miała radosny uśmiech. Albedo zerknął jeszcze na wypalające się świece, a potem na nieprzeniknioną noc za oknem. Zdał sobie sprawę, że śmiechy i śpiewy umilkły całkowicie. – O nie...
Musiało być dużo, dużo później niż myślał; zajęty pracą, prawdopodobnie przegapił porę, w której Klee zazwyczaj kładła się spać. Mieli swoją własną, małą tradycję; Klee uparcie twierdziła, że nie zaśnie, jeśli Albedo nie przeczyta jej przynajmniej jednej baśni.
Alice, snująca się po laboratorium lekkim, tanecznym krokiem, roześmiała się cicho w odpowiedzi na zmartwienie widoczne na jego twarzy.
– Moja malutka córeczka spędza tę świąteczną noc w barze – zachichotała. – Powiedziała, że z podekscytowania nie zaśnie, więc pan kapitan był tak miły, że zabrał ją ze sobą, gdy szedł odpocząć po patrolach. Jeszcze nie wrócili, więc myślę, że nadal świetnie się bawią.
Z mieszaniną ulgi i zwątpienia Albedo opadł na krzesło, ściskając nasadę nosa palcami. A więc rano Klee będzie przeszczęśliwa i całkowicie nieprzytomna; Kaeya miewał czasem ekscentryczne pomysły.
– Jean go zabije... Myślałem, że nie będzie chciała odejść od ciebie na krok – Sięgnął po kubek stojący na biurku.
Kawa była zimna, wystygła wiele, wiele godzin temu, ale potrzebował jeszcze odrobiny kofeiny; musiał upewnić się, że wszystkie substancje są zabezpieczone, nim sam uda się na spoczynek.
Porcelana w jego dłoniach rozgrzała się przyjemnie, a nad powierzchnią napoju zatańczyła para. Uniósł oczy, by zobaczyć, jak Alice opuszcza dłoń i uśmiechnął się do niej z wdzięcznością.
– Klee wie, że zawsze jestem obok, gdy będzie mnie potrzebować – powiedziała miękko Alice. Wysokie, fantazyjnie zdobione kwiatami buty na obcasie powinny stukać o drewnianą podłogę, czarodziejka poruszała się jednak całkowicie bezszelestnie. Albedo poczuł na ramieniu delikatny ciężar jej dłoni. – Chciałabym, żebyś też o tym pamiętał.
Albedo uniósł kącik ust. Kawa była przepyszna; upił kilka łyków i odłożył kubek z powrotem na blat, czując ciepło rozchodzące się po całym ciele.
– Dobrze, ciociu.
Miała ciepłe, psotne oczy, identyczne jak jej córka. Pomyślał przez moment o Mistrzyni i lodzie jej spojrzenia; od dawna nazywał Rhinedottir matką, ale gdy Alice objęła go, zamykając w serdecznym uścisku, przeszło mu przez myśl, że może to ona bardziej zasługuje na to miano.
– Cieszę się, kochanie – szepnęła Alice do ucha Albedo. – A teraz skończ pracę, wypij ten eliksir i idź się wyspać. Pozbyłam się kofeiny z tej kawy, co za dużo, to niezdrowo.
***
Przytulona do boku Yoimiyi Klee ziewnęła kolejny raz, otwierając szeroko buzię. Jean od dłuższej chwili próbowała udawać, że nie widzi, jak najmłodszy rycerz pod jej dowództwem zasypia na siedząco w jej własnym biurze, ale w końcu nie wytrzymała:
– Klee – powiedziała surowo. – Czy rozumiesz teraz, dlaczego małe dzieci nie powinny być na nogach całą noc? – W połowie zdania spojrzała znacząco na Kaeyę. Był na tyle bezczelny, by się uśmiechnąć.
– Ale to było super... – wymamrotała Klee, nie otwierając oczu. – Kaeya uczył mnie... rzucać rzutkami... Chociaż on nie trafia prawie nigdy, bo nie ma... percepcji... percepcji głębi...
– Klee – jęknął Kaeya z wyrzutem. – To był sekret!
– ...ale Diluc jest w tym dobry... i nawet się śmiał... I... Mmm...
Albedo wstał z drugiej kanapy i wziął siostrę na ręce.
– Zabiorę ją do łóżka – powiedział, mimo że była dopiero dziesiąta rano. – Za chwilę wrócę.
Jean skinęła głową z cichym westchnieniem; gdy drzwi zamknęły się za alchemikiem, powiodła spojrzeniem po dorosłych.
– Więc rozumiem, że prace nad fajerwerkami idą dobrze – stwierdziła, a gdy Sucrose cicho przytaknęła, Jean zerknęła na wiszący na ścianie kalendarz. Ludi Harpastum trwało już prawie tydzień. – Nie przewidujecie żadnych opóźnień?
– Żadnych, moja droga – Alice obdarzyła ją szerokim uśmiechem. – I obiecuję, że żaden mieszkaniec Mondstadtu nie zobaczy, kiedy znajdą się na swoich miejscach!
– Nie musisz się o to martwić – dodał Kaeya, widząc nieprzekonane spojrzenie Jean. – Nikt nieuprawniony nie położy na nich chociażby palca, dopilnuję tego.
– Dobrze – Pełniąca obowiązki westchnęła, a potem posłała zmęczony uśmiech Yoimiyi. – Nie chcę wypadków z udziałem fajerwerków i alkoholu, sama rozumiesz...
– Małe ptaszki ćwierkają w mieście, że koniczynkowy fajerwerk był główną atrakcją przewidzianą na ostatni dzień Ludi – Kaeya rozłożył ręce. – I ktoś w Ordo stracił pracę przez przedwczesne jego odpalenie... Przykra sprawa, że nie mamy już nic ekstra na finał, nie sądzicie?
Jean tylko zerknęła na niego kątem oka; miała całkiem uzasadnione podejrzenia, kto zasiał powyższą plotkę w mieście. Uśmieszek Kaeyi świadczył na jego niekorzyść.
– Testy, które dzięki uprzejmości Qixing przeprowadziliśmy na plaży w Yaoguang, nie wykazały nieprawidłowości – Albedo pojawił się w drzwiach.
– Opracowaliśmy dodatkowe zabezpieczenia – Yoimiya wyprostowała się na sofie. – Nikt nie uruchomi sztucznych ogni bez specjalnych zapalników.
Jej oczy błyszczały; nie mogła się doczekać, aż wróci do Inazumy i pokaże wszystko swojemu staruszkowi. Ulepszone formuły, zapalniki aktywowane mocą Wizji albo alchemicznych reagentów, nowe formy i kształty – współpraca z geniuszami była niesamowita!
– Będziesz zachwycona! – dodała z entuzjazmem.
Jean tylko uśmiechnęła się do niej.
– Wierzę – odparła ciepło. – Nie mogę się doczekać.
***
– Tadada! – Klee przebiegła przez główne drzwi budynku jak mały huragan, a potem, nim Albedo zdążył ją powstrzymać, zeskoczyła ze szczytu schodów.
– Klee!
Lądując na palcach niemal na drugim końcu chodnika, niebezpiecznie blisko kamiennego murku, Klee straciła równowagę; z piskiem pochyliła się do przodu. Bruk zbliżał się straszliwie szybko; ze strachu zacisnęła mocno powieki.
Przed upadkiem uchroniło ją szarpnięcie za plecak; na moment zawisła w powietrzu, a potem została łagodnie postawiona na równe nogi przez Albedo, który w porę ją chwycił.
– Klee – westchnął, gdy Klee przytuliła się do jego nogi. Przykucnął i pogłaskał ją po głowie. – Mówiłem, żebyś uważała. Skakanie ze schodów jest bardzo ryzykowne.
– Wiem, przepraszam – Klee pociągnęła nosem. – Klee się po prostu tak strasznie cieszy, że to już dzisiaj...! Och! – Klee nagle zakryła sobie usta dłonią; Albedo westchnął i podniósł się na równe nogi, wyciągając do niej dłoń.
– Tak, już dzisiaj będą rzucać harpastum – zgodził się, rzucając szybkie spojrzenie grupce mieszkańców kręcących się w pobliżu siedziby rycerzy; zamieszanie przykuło ich uwagę, ale teraz z wolna tracili zainteresowanie.
– Klee nie chciała – szepnęła dziewczynka z przejęciem, mocno chwytając brata za rękę. – Prawie znowu zdradziłam sekret!
– Znowu?
– Powiedziałam wszystkim o tym, że Kaeya nie trafia w rzutki, a zdradzanie czyichś sekretów to przecież straszna zbrodnia!
Będę musiał porozmawiać z Kaeyą na temat tego, czego ją uczy, zanotował w myślach Albedo, nim to wymknie się spod kontroli. Albo może niech zrobi to Alice, nadaje się do tego o wiele lepiej ode mnie.
– Są różne sekrety – powiedział wolno, zauważając, że Klee wyraźnie czeka na jego reakcję. – Ten był łatwy do odgadnięcia samemu, bo widzenie stereoskopowe jest... – urwał i pokręcił głową. – Kaeya tak naprawdę nie był na ciebie zły, Klee. Po prostu lubi dramatyzm. Nie zrobiłaś nic złego.
Klee odetchnęła z ulgą; potem promiennie się uśmiechnęła i poprawiwszy plecak, pobiegła w tłum. Albedo ruszył w ślad za nią, rzucając szybkie spojrzenie niebu.
Zapadł już zmierzch; nad miastem wisiał księżyc, a bezchmurne niebo upstrzone było tysiącami gwiazd. Na zatłoczone, gwarne ulice padał złoto-srebrny blask ciał niebieskich i ulicznych latarni. Zwykle o tej porze ulice z wolna się wyludniały, a codzienny gwar ustępował miejsca nocnej, spokojnej ciszy, dziś jednak, tak jak przez ostatnie dwa tygodnie, Mondstadt nie zamierzał spać.
Nadchodził czas głównej atrakcji, Albedo przyśpieszył więc kroku, próbując nie stracić z oczu jasnej czupryny Klee, podskakującej między ludźmi jak uroczy króliczek.
Kątem oka zauważył biały, futrzany kołnierz; kapitan kawalerii – obecnie bez kawalerii – skinął mu głową i zniknął w tłumie, by udać się na wyznaczone stanowisko. Sucrose, Timaeus i jeszcze kilku osobiście wyznaczonych przez Jean rycerzy już powinno czekać na swoich miejscach.
Wszedł na rynek, rozglądając się ponad głowami ludzi. Maksymalnie sekunda opóźnienia, powtórzył w myślach ostatnie ustalenia. Oby Yoimiya wykazała się dobrym czasem reakcji... Dostrzegł jej sylwetkę na najbliższym dachu; wyczuwszy, że na nią patrzy, pomachała do niego serdecznie, przekładając łuk do drugiej ręki. W odpowiedzi uniósł lekko dłoń, unosząc kącik ust, a potem szybko ją opuścił, nie chcąc przykuwać do Yoimiyi uwagi tłumu.
– Słyszałeś, że miały być fajerwerki?
– Nie będzie, ktoś je odpalił w zeszłym tygodniu, mówiłem ci...
– Dlaczego rzucanie jest tak późno w tym roku?
– Podobno dziewczyna, która ma rzucać, kompletnie o tym zapomniała! Ach, ta młodzież, za moich czasów świąteczne obowiązki były traktowane z szacunkiem, nie to, co teraz!
Klee wyłoniła się spod ramienia utyskującego staruszka; w podskokach podbiegła do Albedo i złapawszy go za rękę, pociągnęła za sobą.
– No chodź!
Chwilę później, przemknąwszy pomiędzy zgromadzonymi tłumnie mieszkańcami Mondstadtu, oboje stanęli w pierwszym rzędzie.
Przed nimi migotała fontanna ozdobiona kwieciem; płatki cecylii osiadły na bruku, cembrowinie i lustrze wody. Ponad taflą pochylały się ciężkie główki trawy lampionowej; ich błękitne światło odbijało się w wodzie.
Blask roślin był zbyt słaby, by w pełni oświetlić okolice fontanny i taras ponad nią, więc dookoła, między donicami pełnymi zieleni, ustawiono latarenki; migoczące w nich płomienie nadawały miejscu ciepłej, domowej atmosfery.
Podekscytowany tłum, do tej pory głośno rozmawiający, z wolna cichł. Klee szepnęła do Albedo cicho; ten skinął głową i wziął ją na ręce. Oplotła ramiona wokół jego szyi, nie spuszczając roziskrzonego spojrzenia z panny stojącej na tarasie.
Nosiła zwiewną, białą sukienkę haftowaną w kwiaty; jej długie warkocze wirowały na ciepłym wietrze. W dłoniach trzymała kolorowe harpastum; piłka wydawała się podrygiwać w jej palcach, jakby sam Barbatos już próbował ją uchwycić.
– Chwała Barbatosowi! Chwała Mondstadtowi! Chwała winu, śpiewowi i zabawie! Niech Ludi Harpastum trwa! – Dziewczyna cisnęła piłkę w dół; przyczepiony doń ogon ze wstążki zafurkotał w powietrzu. – Niech nas Wiatr prowadzi!
Ludzie dookoła z okrzykiem radości rzucili się, by złapać piłkę; Klee wyskoczyła z objęć Albedo, a ten tylko spojrzał w niebo.
Kto złapie harpastum, temu wieszczą cały rok pomyślności...
– Ha! Byłeś pierwszy, dzieciaku! – Kowal, mając na twarzy szeroki uśmiech, cofnął się o kilka kroków. – O włos! Gratulacje!
Kazuha miał na ustach delikatny, nieco skromny uśmiech. Trzymał harpastum w ramionach, wyglądając na zdziwionego, jakby to wiatr sam umieścił piłkę w jego ramionach.
Potem przez niebo przemknęła ognista strzała; zarówno ona, jak i maleńki wybuch wysoko nad miastem został ledwo zauważony przez mieszkańców. Nie musiał być; sygnał został nadany i nagle, z każdej strony, rozległy się donośne, suche trzaski, a świat utonął w feerii kolorowych świateł.
Tłum rozejrzał się dookoła, a potem jak jeden mąż uniósł oczy na nieboskłon i westchnął z podziwu.
Srebrno-błękitny Wilk Północy zastygł w skoku ponad dachami Ordo Favonius; na blankach wschodnich murów zasiadł Smok, rozkładając szeroko trzy pary skrzydeł. Zachodni Mondstadt patrolował Sokół, a gdy zgromadzeni na rynku mieszkańcy obejrzeli się za siebie, ponad główną bramą ujrzeli siedzącego majestatycznie Lwa Południa.
Postacie Czterech Wiatrów przygasały i rozpalały się ponownie, gdy kolejne partie fajerwerków wystrzeliwały w niebo. Spektakl trwał dobrą chwilę, aż w końcu sztuczne ognie łagodnie zanikły.
Nim znów nad Mondstadtem zapadła ciemność, ponad katedrą pojawiła się niezwykle jasna smuga błękitnego światła, wolno wzbijająca się w niebo. Gdy zachwycone oczy widzów skierowały się ku niej, osiągnęła zenit i eksplodowała tysiącem iskier układających się w tutejsze kwiaty i obracające się wiatraki.
I przez moment każdy, kto wpatrywał się w niebo, był w stanie dojrzeć pośród świetlistych wybuchów zarys skrzydlatej sylwetki.
Albedo usłyszał za sobą zachwycone wdechy i uśmiechnął się zadowolony.
– Barbatos!
– Niesamowite!
Klee pociągnęła go za rękaw; gdy Albedo przykucnął przy niej, zauważył, że jej oczy są pełne łez.
– Dlaczego płaczesz? – zapytał zaniepokojony. Był przekonany, że Klee będzie zachwycona; specjalnie dla niej przygotował kilka fajerwerków w kształcie Dodoco. Nie zauważyła ich?
– Nie wiem – padła odpowiedź; Klee przetarła oczy rękawem, a potem, ku uldze Albedo, uśmiechnęła się promiennie. – Klee po prostu jest bardzo, bardzo szczęśliwa.
***
Piłka obita była miękkim, przyjemnym w dotyku materiałem; Kazuha z uśmiechem przesunął po niej opuszkami palców.
– To było oszustwo – powiedział z uśmiechem tańczącym w kącikach ust.
– Czysty przypadek – odparł niewinnie Venti, ale zdradziły go psotne oczy. – Jeszcze wina, przyjacielu?
Kazuha pokręcił przepraszająco głową i szybko pożałował tego ruchu, bo świat dookoła nieprzyjemnie zawirował. To zdecydowanie był moment, by przestać pić, nawet jeśli Venti wydawał się dopiero rozkręcać.
Kazuha był już pewny, że ten bard nie jest człowiekiem; żaden człowiek, nawet rodowity Mondstadczyk czy mieszkaniec Snezhnayi, nie byłby w stanie wypić dwudziestu jeden kufli wina i zachować pełną jasność umysłu.
Oparł ciężką od alkoholu głowę o pień drzewa, pod którym postawiono ich ławkę i leniwie posłał spojrzenie roztańczonej grupie ludzi.
Yoimiya tańczyła skocznie z Klee; obie miały we włosach świeżo zerwane astry. Wysoki kapitan szalał na parkiecie z desek, wyciągnąwszy do tańca jedną z tutejszych sióstr zakonnych, tą o raczej chodnym spojrzeniu – Kazuha nie do końca był przekonany, kto w tym tańcu prowadzi.
Największą uwagę przyciągała czarodziejka w czerwieni, niepodzielnie królując na parkiecie; jej bogato zdobiona sukienka wydawała się żyć własnym życiem.
Struny liry brzdąknęły cicho raz czy dwa; Venti odłożył pusty kufel na drewniany stół i zaczął stroić instrument, przyglądając się ludziom, którzy najwidoczniej zamierzali bawić się do białego rana.
Ostatni, piętnasty dzień Ludi Harpastum wolno dobiegał końca; na wschodzie niebo zaczynało pokrywać się różem.
Kazuha miał wrażenie, jakby przez te dwa ostatnie tygodnie ciągle śnił. Mondstadt w czasie festiwalu myślał tylko o zabawie i winie, całkowicie odrzucając smutki i troski. Haiku pisały się niemalże same, podobnie jak jeden czy dwa wiersze, które Kazuha spróbował napisać w tutejszym stylu; był ciekaw, czy udało mu się uchwycić nutę wolności, z której słynęło to miasto.
Już niedługo powinien ruszyć dalej. Czekało mroźne Dragonspine, ciepłe, dwojakie Sumeru, Fontaine i jego wynalazki, tyle miejsc, które Kazuha pragnął zobaczyć...
– Jak nazywa się twoja lira? – zapytał, przymykając na moment oczy. Powieki były ciężkie, a powietrze słodkie.
– Der Frühling – odparł Venti. – Wiosna.
Kazuha skinął głową; to było dobre imię. Powinien napisać haiku o wiośnie.
***
Na brzegu Cider Lake cumowała mała łódka; jej właściciel, wynajęty przez Ordo Favonius, by przewieźć pasażerkę do portu Dornman, gdzie miała wsiąść na statek płynący do Inazumy, cierpliwie czekał, aż pożegnania dobiegną końca.
– Niedługo się zobaczymy, kochanie – Yoimiya uśmiechnęła się smutno, kucając przed pociągającą nosem Klee. Położyła dłoń na jej drobnych plecach; w odpowiedzi dziewczynka mocno się do niej przytuliła. – Ale muszę teraz wrócić do domu. Mój tatuś na mnie czeka.
– Rozumiem – Padła zduszona odpowiedz. – I Klee dziękuje. Za fajerwerki. Były super! I za to, że przypłynęłaś. Bardzo cię lubię. Następnym razem to my płyniemy do ciebie i zrobimy jeszcze lepsze fajerwerki!
Stojący obok alchemik skinął głową.
– Praca z tobą była prawdziwą przyjemnością – powiedział. – Chętnie ponownie odwiedzimy Inazumę.
Yoimiya wolno podniosła się na nogi; Klee otarła oczy wierzchem dłoni.
– Z kolei ty, Yoimiyo, zawsze jesteś mile widziana w Mondstadcie – dopowiedziała Jean oficjalnym tonem. Potem obdarzyła łuczniczkę ciepłym spojrzeniem. – Pokaz był przepiękny – przyznała. – Nigdy nie widziałam czegoś takiego.
– Podziękujcie ode mnie Alice – Yoimiya uśmiechnęła się szeroko na wspomnienie widowiska. – Nie sądziłam, że to było w ogóle możliwe! Mój tata nie będzie mi chciał uwierzyć, co byliśmy w stanie zrobić, łącząc sztuczne ognie z alchemią i magią!
– Mama jest niesamowita! – stwierdziła pewnie Klee.
– Tak, Klee – Albedo zgodził się ciepłym tonem, spoglądając na siostrę. – Mama jest niesamowita.
We włosach, w płucach i sercu miał ciepły wiatr; życie było dobre.
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro