Pawi łów
– Musisz wziąć wolne – mówi Jean stanowczo, zaplatając ręce na ramionach.
Kaeya przewraca oczami; kolejny raz w ciągu ostatniej, ciągnącej się jak wieczność godziny słyszy tę śpiewkę. Chce ruszyć na polowanie – na tego skurwysyna, który ośmielił się podnieść rękę na Diluca Ragnvindra – ale kolejny raz Jean zastępuje mu drogę.
Najgorsze w tym wszystkim, że ona ma rację; Kaeya niejasno zdaje sobie sprawę, że jeśli teraz, nim krew w jego żyłach ostygnie, dopadnie sprawcę, ten nie dożyje zawleczenia go do miasta na proces – nie, Kaeya zatłucze to ścierwo na miejscu, dokładnie tam, gdzie go wytropił i Jean doskonale o tym wie.
Krew krąży w nim szaleńczo, serce nie przestaje wariować, a skóra wręcz płonie; oberwał rykoszetem, zatrute ostrze musnęło go raz czy dwa, gdy rzucił się, by ochraniać plecy Diluca, ale jadu w jego ciele było na tyle mało, by jedynie rozognić jego wściekłość, zamiast też posłać do przykościelnego lazaretu.
– Bierzesz dzień wolnego – nakazuje Jean ostro. – Jesteś ranny i osobiście zaangażowany. To kładzie cień na...
– Pieprzę rycerskie obowiązki – przerywa jej, bo wie, co nastąpi dalej. – Zabiję skurwysyna własnymi rękami.
– Nie możesz sam wymierzać sprawiedliwości, Kaeya. Przysięgałeś! Zostajesz tutaj.
„Tutaj" jest wynajmowanym mieszkaniem niedaleko kwatery głównej, nijakim miejscem o nijakich ścianach, w którym tylko czasami nocował. W niczym nie przypomina miejsca, które dla niego dalej jest domem, chociaż domem bolesnym – nie ma dywanów, trzaskającego kominka, długiego stołu, obrazów ojca na ścianach...
– Zmuś mnie.
Oczy Jean są smutne, ale nieustępliwie; unosi podbródek i odpowiada na jego wyzwanie.
– Rozkazem Wielkiego Mistrza odbieram ci prawo do dalszego uczestnictwa w tej sprawie – mówi formalnie.
To boli jak diabli, gdy Kaeya warczy gniewnie na przyjaciółkę, najbliższą powierniczkę i partnerkę w pracy, jedyną, która została z dawnego widma czystych, młodzieńczych przyjaźni, ale tam, na przeklętych archontów, tam umiera Diluc i jeśli Kaeya nie opłaci się krwią za krew, śmiercią za śmierć, nie wytrzyma.
Wie, że przekroczył linię o całe mile; Jean, która tak niepewnie przejęła tytuł i obowiązki Varki, teraz jego słowami broni mu wyjścia. Wie, że po złamaniu bezpośredniego rozkazu Wielkiego Mistrza nie będzie miał co szukać w Ordo.
Wie, że to jej ostateczna broń. Wie, że Jean boi się o Diluca równie mocno, co on, wie też, że Jean nie chce jego własnej krzywdy i próbuje odstraszyć Kaeyę od zemsty, nim on w niej utonie.
Jean doskonale rozumie, chociaż nigdy o tym nie rozmawiali, że teraz to Ordo jest jego rodziną – a Kaeya zawsze kochał ideę rodziny.
I właśnie dlatego Kaeya bez słowa kiwa głową, a potem uderza pięścią w pierś, akceptując konsekwencje tego, czego zaakceptować nie może.
Jej oczy są zawiedzione i pełne bólu, gdy opuszcza ramiona i pozwala bez słowa się wyminąć, zdając sobie sprawę, że nie jest w stanie go powstrzymać.
Mit sprawiedliwości i szlachetności Ordo Favonius upadł już dawno; wtedy, gdy Wizja Diluca została porzucona, wtedy, gdy Kaeya osobiście wyrzucał z okna biurowe drobiazgi Erocha, z mściwą satysfakcją obserwując, jak kałamarze roztrzaskują się na bruku pod stopami tego pieprzonego zdrajcy...
Przestał wierzyć w sprawiedliwość tamtego deszczowego popołudnia, bo gdyby nie zmienione na ostatnią chwilę grafiki patroli, też byłby w tym wozie.
I wolałby, żeby to przeklęte Złudzenie wypaliło w niego, kukułcze jajo, szpiega i kłamliwą szuję, a nie w jedną z najszlachetniejszych, najcieplejszych osób, jakie kiedykolwiek Kaeya znał.
Wychodzi; nie jako kapitan udający się w pościg za przestępcą, by postawić go przed sądem, ale jako polujący drapieżnik, który nie spocznie, aż każdy, kto podnosi rękę na jego rodzinę, padnie martwy.
A znając ironię losu, skończy w celi, którą dla truciciela już upatrzyła Jean.
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro