Klee: dywersja
A/N: Napisane jako prezent urodzinowy <3
Na biurku pełnym podręczników, zwojów, szkiców i notatek pojawiła się nowa, gruba książka; Klee wspięła się na palce i sięgnęła po nią, ciekawa, czy za twardą oprawą z popękanej skóry znajdą się jakieś ładne obrazki.
– Klee, nie...! – Albedo uniósł głowę znad szkicownika, chcąc powstrzymać dziewczynkę, ale ktoś był szybszy; dłoń w rękawiczce bez palców złapała książkę i, ku niezadowoleniu Klee, uniosła ją poza zasięg jej rąk.
Albedo odetchnął z ulgą i pokręcił lekko głową, obserwując, jak jego siostrzyczka podskakuje w miejscu tuż przed rozbawionym jej staraniami Kaeyą.
– Coś nowego? – Kapitan kawalerii zerknął z zainteresowaniem na pozbawioną napisów okładkę i lekko zmarszczył brew. W odsłoniętym oku zamigotała odrobina zaciekawienia, gdy otworzył książkę i odczytał tytuł. – Och...? Khemia?
– Zbiór esejów i komentarzy na jej temat oraz wstęp teoretyczny – odparł spokojnie Albedo. – Przedruk pierwszego wydania sprzed pięciuset lat, dzisiaj dotarł z Sumeru. Od dawna chciałem to przeczytać, na szczęście zachowało się kilka kopii. Ta była w wystarczająco dobrym stanie, by Akademia mogła mi ją wypożyczyć.
– Dlaczego Klee nie może zajrzeć do środka? – Klee, zrozumiawszy, że przy wzroście Kaeyi nie ma żadnych szans na przechwycenie książki, posmutniała i przestała skakać.
Odpowiedzieli jednocześnie; Albedo pośpiesznie, Kaeya jak zawsze gładko.
– Bo jesteś za mała na... taką lekturę.
– Bo Albedo ukrył w środku swoje sekretne rysunki. Pamiętasz, Klee, co ci mówiłem o sekretach?
– Że każdy je ma – odparła rezolutnie Klee. Kaeya odłożył książkę o tajemniczej khaenrijskiej sztuce na jeden z regałów stojących w laboratorium, a potem wolno zaklaskał w dłonie, wyraźnie dumny. – I że jak Klee chce je poznać, to musi mieć sprytny plan.
Alchemik pokręcił głową i powrócił do szkicowania, mając wrażenie, że ciocia Alice, gdy już wróci ze swoich podróży, nie będzie zadowolona z tego, że kapitan kawalerii uczył jej córkę szpiegostwa.
Dobrze, że Jean jeszcze się o tym nie dowiedziała.
***
Klee miała Plan.
Wujek Kaeya zawsze powtarzał, że dobry plan to podstawa każdej akcji, więc Klee, upewniwszy się, że w bibliotece nikogo nie ma – ciocia Lisa poszła już na popołudniową herbatę do cioci Jean – wyciągnęła ze swojego plecaka nieco wymiętą już kartkę z zasadami i dla przypomnienia rzuciła na nie okiem.
Eksplozja może skrzywdzić ludzi i Jean będzie zła... Jeśli Mondstadt zostanie zbombardowany, Klee będzie zgubiona.
Klee pokiwała głową i schowała zasady napisane przez kapitana kawalerii. Trzeba będzie... wybuchnąć coś tak, by nic się nie popsuło, na przykład... Klee rozejrzała się po bibliotece w poszukiwaniu inspiracji, wiedząc, że bum musiało być na tyle głośne i widowiskowe, by wyciągnąć i Albedo, i Sucrose z laboratorium.
Tylko wtedy Klee będzie mogła zajrzeć do rysunków ukrytych, według wujka Kaeyi, w tej nowej, grubej i ciężkiej książce. Albedo zawsze najbardziej niechętnie pokazywał swoje najładniejsze dzieła, więc Klee była pewna, że te muszą być prześliczne.
Musiała je zobaczyć!
Jej wzrok padł na okno; za szybą widziała fragment posągu górującego nad miastem. Skrzydła Barbatosa rozpościerały się opiekuńczo nad ulicami, a jego wyciągnięte, złożone w koszyczek dłonie idealnie nadawały się na umieszczenie tam... kilku skarbów.
Klee już wie, co ma zrobić, uznała, podchodząc do okna i wspinając się na palce, by ujrzeć posąg w całości.
Wujek Kaeya nazywał to dywersją i Klee była dumna, że zapamiętała tak trudny termin.
***
Punkt pierwszy Planu: wybrać odpowiednie zabawki.
Siedząc na podłodze pośrodku swojego pokoju, Klee w zaskakującym dla niej skupieniu przeglądała wszystkie swoje skarby; małe i duże bomby, fajerwerki, półprodukty i inne materiały pirotechniczne, od czasu do czasu unosząc głowę i czujnie nasłuchując.
Już dawno nauczyła się rozpoznawać rycerzy po krokach – wujek Kaeya chodził pewnie i szybko, obcasy cioci Lisy stukały o podłogę powoli i jakby leniwie, pani Eula poruszała się cicho i elegancko jak kot, a gdy po korytarzach rozlegały się pośpieszne kroki Jean, wtedy Klee wiedziała, że musi swoje małe laboratorium schować jak najszybciej, na wypadek, gdyby pełniąca obowiązki wielka mistrzyni – co za długi tytuł! – zapragnęła do niej zajrzeć.
Na szczęście, teraz było cicho, więc Klee ujęła w dłonie okrągły, przypominający nieco piłkę przedmiot i pokiwała do siebie głową. Ten skarb byłby najodpowiedniejszy, ale... ale musi być troszkę głośniejszy.
Uśmiechnęła się szeroko i skocznie zerwała się na równe nogi.
Punkt drugi Planu: znaleźć wspólnika.
Klee wcisnęła bombę do plecaka, zarzuciła go na plecy i podbiegła do drzwi. Zerknąwszy przez dziurkę od klucza i upewniwszy się, że na korytarzu nie ma nikogo poza Noelle, niosącą koszyk pełen świeżego prania – płaszcz Albedo, czyjaś koszula, opaska na oko na zmianę dla Kaeyi – wybiegła radośnie z pokoju.
Noelle uśmiechnęła się do niej nieśmiało; Klee oddała uśmiech z mocą małego słońca i obiecała sobie, że jutro nakłoni Noelle do kolejnej, wspólnej zabawy – tylko najpierw poprosi Kaeyę, by znalazł im lepszą kryjówkę przed ciocią Jean.
Potem ruszyła w kierunku głównych drzwi wyjściowych jak mały huragan.
Ledwie przekroczyła próg, otwierając gwałtownie drzwi i powodując, że stojący na zewnątrz strażnik odruchowo odskoczył, gdy ktoś ją złapał i uniósł do góry. Dziewczynka obejrzała się za siebie i uśmiechnęła się szeroko na widok kapitana kawalerii.
– Wujek Kaeya!
– Co tam masz, Klee? – Kaeya oparł dziewczynkę o swoje biodro i zerknął z ciekawością do niedomkniętego plecaka. Uśmiechnął się znacząco, jakby wiedział, co chodzi jej po głowie.
Klee rozpromieniła się jeszcze bardziej. Przysunęła głowę do ucha kapitana, ignorując zrezygnowane westchnięcie strażnika przy drzwiach.
– Klee ma Plan.
***
Albedo odłożył ołówek i zerknął na piętrzący się przed nim stos szkiców; był już mniej więcej w połowie ilustrowania kolejnej książki Xingqiu. Za jakiś kwadrans będzie musiał zajrzeć do próbówek i zanotować zmiany, potem zdać cotygodniowy raport z badań...
Gdy przelotnie spojrzał w okno, uświadomił sobie, że słońce zdążyło już zajść. Jean na pewno jeszcze pracowała w gabinecie, więc zdąży wypełnić swoje obowiązki jako rycerz, ale... Odszukał wzrokiem książkę o khemii – leżała dokładnie tam, gdzie zostawił ją Kaeya, bo Albedo nie miał nawet chwili, by do niej zajrzeć.
Dobrze, że Klee straciła zainteresowanie tą książką – jeśli jego przypuszczenia były prawdziwe, wypełniono ją wiedzą niezwykle niebezpieczną i na pewno nieodpowiednią dla tego dziecka.
Bezgłośnie wstał zza biurka i zbliżył się do regału. Ostrożnie ujął ciężkie tomiszcze w dłonie i wrócił na miejsce, chcąc mieć książkę przy sobie.
Chciał zbadać ten tom dogłębnie; palce już go świerzbiły, by zacząć przerzucać kolejne strony i poznać nieznane; a może dostanie też wskazówkę, gdzie udała się jego mistrzyni?
Podważył palcem okładkę i zerknął na stronę tytułową ozdobioną ornamentami. Khemia Królestwa Khaenrii, czyli wstęp do potęgi nie-boskiej kreacji... Pod spodem widniała spora pieczęć Akademii Sumeru, informująca, że książka należy do newralgicznych zbiorów bibliotecznych i wypożyczenie jej jest możliwe tylko po spełnieniu określonych warunków.
Bycie członkiem Rycerzy Fawoniusza miało swoje zalety – miał dostęp do środków, aparatury i materiałów, o których wcześniej mógłby tylko marzyć.
Sucrose, zajmująca się obecnie katalogowaniem książek, ukryła ziewnięcie dłonią. Albedo z żalem odsunął księgę na bok, nie zamykając jej i przysunął do siebie szkice. Sięgnął po najbardziej szczegółowy obrazek, jaki udało mu się narysować; ten jest już skończony, stwierdził, przypatrując się ogromnemu, misternemu pałacowi, ogrodowym alejkom pełnym owocowych drzew i fontannom z tryskającą wodą, na której ostrożnie zaznaczył odbijające się słoneczne promienie.
Prawdopodobnie wybiorą go na okładkę. Będą chcieli, by go pokolorował? Musi spytać o to w liście.
– Możesz już skończyć na dzisiaj – odezwał się, biorąc do ręki ołówek, by podpisać się z tyłu rysunku. – Zrobiliśmy więcej, niż zakładałem, dobra robota. Idź odpocząć, robi się późno.
– Panie Albedo, a to? – Sucrose wskazała na próbówki na statywie; barwne drobinki w ich środku, zawieszone w wodzie, wydawały się pulsować i poruszać.
– Dopilnuję tego. I prosiłem, mów mi po imieniu, jesteśmy...
Coś na zewnątrz głośno wybuchło; Sucrose pisnęła, upuszczając trzymany w dłoniach notes, a Albedo poderwał się na równe nogi, nieświadomie odrzucając rysunek wprost na księgę. Przez laboratorium przetoczył się powiew wiatru, przynosząc za sobą swąd prochu i biały, kłębiący się dym, taki sam jak ten, który spowijał teraz posąg archonta widoczny za oknem.
Wiatr poruszył też okładką, zamykając księgę, ale tego ostatniego Albedo już nie zauważył, pędząc w kierunku drzwi.
– Idziemy!
W laboratorium przez chwilę panowały cisza i bezruch; gdy stało się jasne, że Główny Alchemik i jego asystentka już nie wrócą, zza futryny wychyliła się niziutka postać i uśmiechnęła się szeroko.
– Udało się! – pisnęła Klee i przeskoczyła przez próg. – Udało się!
W krok za nią do laboratorium wszedł Kaeya. Najpierw podszedł do okna i zerknął na plac przed pomnikiem – Jean za pomocą Wizji próbowała rozproszyć gęsty dym wokół stóp posągu, podczas gdy reszta rycerzy rozglądała się zdezorientowana – i szybko się cofnął, wiedząc, że nie mają wiele czasu.
Lada moment ktoś zauważy, że chociaż również rzucił się do akcji, to wcale nie przybiegł na miejsce wybuchu... Natychmiast zauważył księgę; bez słowa, cicho podszedł do biurka, podczas gdy Klee rozglądała się po niższych półkach regałów, w zastanowieniu przytykając palec do ust i mówiąc sama do siebie.
Kaeya zerknął na dziewczynkę, a potem sięgnął do kieszeni i wyciągnął złożony na czworo rysunek, wyproszony od Albedo kilka tygodni wcześniej, gotów natychmiast wsunąć go za okładkę; w końcu Klee nie mogła się rozczarować, prawda?
Uniósł zdziwiony brew, zauważywszy zarysowaną kartkę znajdującą się już w książce, a potem uśmiechnął się szeroko.
– Klee, znalazłem.
Chodzący chaos natychmiast znalazł się u jego boku.
– Albedo naprawdę schował tam rysunek! – Klee wskoczyła na krzesło za biurkiem i usadowiła się wygodnie, wymachując nogami w powietrzu. Kaeya pochylił się nad nią, przesunął książkę bliżej ich i otworzył ją. – Kaeya miał rację!
Klee westchnęła z zachwytu na widok pałacu. Wzięła kartkę ostrożnie w rączki, przyglądając się każdemu detalowi, podczas gdy Kaeya, udając, że szuka kolejnych szkiców, wziął książkę do ręki i przejrzał jej zawartość poza zasięgiem wzroku dziewczynki.
Cóż, rzeczywiście nie powinna tego czytać, chociaż Kaeya wątpił, czy Klee zrozumiałaby z tego chociaż połowę. Chwilę jeszcze kartkował tom, ale o samej Khaenrii było tam zaskakująco mało; prześlizgując się wzrokiem po skomplikowanych równaniach, suchych definicjach i ogólnej teorii, czasem zahaczającej o rozważania etyczne, uświadomił sobie, że ktoś na niego patrzy.
– Nie powinienem był się na to nabrać – odezwał się spokojnie Albedo, podchodząc do biurka. – Klee, uważaj, żeby tego nie pomiąć, dobrze? – poprosił, zerkając na rysunek. – To na zamówienie wydawnictwa.
– Dlatego to sekret?
Albedo westchnął.
– Tak, Klee, to sekret – zerknął na Kaeyę ciągle trzymającego książkę. – Posąg jest nietknięty, czego nie mogę powiedzieć o nerwach Jean. Bomba dymna o wzmocnionej głośności? Interesujące.
– Wujek Kaeya pomógł Klee ją zrobić! – pochwaliła się Klee, nie odrywając oczu od rysunku. – Czy Klee może... może to pożyczyć? Jest śliczne, Klee chce powiesić to nad łóżkiem!
– Klee, nie mogę tego dać, to... – Albedo zawahał się w pół zdania i położył dłoń na ramieniu dziewczynki. – Weź. Narysuję od nowa – Gdy okrzyk radości Klee niemal go zagłuszył, znów spojrzał na kapitana kawalerii. – Pożyczyłbym ci, gdybyś powiedział, że chcesz przeczytać.
– Wiem, ale tak było o wiele zabawniej... – odparł wymijająco Kaeya. – No i Klee nie miałaby okazji zrobić swojej pierwszej dywersji. Szybko się uczy.
Patrząc, jak Klee skacze z radości po laboratorium, ściskając w dłoni zdobyczny rysunek, Albedo nagle przestał być całkowicie pewny tego, że to on może któregoś dnia zrównać to miasto z ziemią – jego przybrana młodsza siostrzyczka i jej wujek z wyboru stanowili dość destrukcyjny duet.
– Czy wasza dwójka może wytłumaczyć mi, co się właśnie stało i co macie z tym wspólnego?
– Przeprowadziłem niezapowiedziane ćwiczenia – Kaeya odwrócił się w kierunku stojącej w drzwiach Jean, odkładając książkę na biurko. – Nasi ludzie wykazali się niezwykle szybką reakcją w sytuacji nagłego zagrożenia. Myślę – dodał, unosząc kącik ust w znaczącym uśmiechu. – Że zasługują na pochwałę.
Pełniąca obowiązki wielka mistrzyni nie wyglądała na przekonaną. Klee szybko do niej podbiegła.
– Ciociu Jean... – zaczęła, a ton jej głosu nagle stał się mniej pewny. – Klee nie złamała zasad! Klee tylko... Klee tylko... – Opuściła głowę i spojrzała na swoje buty, zaczynając się niespokojnie wiercić. – Klee nie dostanie kary?
Spojrzenie Jean zmiękło.
– Nie złamałaś zasad – powiedziała wolno, rzucając ostrzegawcze spojrzenie Kaeyi. Ten rozłożył lekko ręce. Albedo westchnął i pokręcił głową, a potem ruszył w kierunku próbówek, by sprawdzić ich stan. – Więc nie mogę cię ukarać... Kaeya, do gabinetu. Natychmiast.
Albedo wziął do ręki pipetkę i ostrożnie naniósł odrobinę zawartości próbówki na szklaną szalkę, a potem sięgnął po notatnik, by zapisać wnioski z obserwacji.
Nie musiał się śpieszyć; wyglądało na to, że tygodniowy raport dla Jean może poczekać.
– Albedo, Albedo, Klee może to pokolorować?
– Tak, Klee.
Właściwie, stwierdził Albedo, gdy w końcu miał chwilę, by zająć się lekturą do swoich własnych badań, ten dzień nie różnił się zbytnio od pozostałych.
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro