Burze nad Mondstadtem
Smak wina tańczy na jego języku, odkąd wrócił zmoknięty z przykościelnego cmentarza, nie znikając ani na moment, ciągle odnawiany kolejnymi łykami.
Siedzi na zatłoczonym piętrze Angel's Share, ignorując każdego, kto próbuje nawiązać z nim kontakt, nieważne, czy to rycerz, poszukiwacz przygód czy lokalny bandyta. Pogrążony w przejrzystości butelki, w złotym mniszkowym winie, Kaeya czeka północy, a ci, którzy na niego spoglądają, gdy przesuwa opuszkami palców po krawędzi lampki i wpatruje się w przestrzeń, uznają, że jest gdzieś bardzo, bardzo daleko.
Mylą się; do miejsca, gdzie dzisiaj znajdują się myśli Kaeyi, jest zaledwie kilka mil. Nie jest daleko; jest dawno.
To bezkresne sklepienie, które ojciec nazwał wtedy lakonicznie „niebem", nie wyjaśniając, czym są szarobiałe, pędzące strzępy na nim, zaczęło przybierać niepokojącą, ostrą barwę pobliskich owoców, których bał się jeść, myśląc, że są trujące.
Miał czekać, więc czekał.
Kłęby waty ponad jego głową – Kaeya wolał nazwać nieznane, przerażające zjawisko w ten sposób, bo watę rozumiał, znał jej wygląd, miękkość i to, jak kurczyła się, nasiąkając wodą lub krwią – stały się ciemne jak popiół i z wolna rozrastały się na całe niebo.
Próbował, zagryzając wargi i skupiając się mocno, wyobrazić sobie, że to tylko sklepienie jaskini, tylko trochę większej niż zwykle. Zrobiło się ciemniej, gdy ta ogromna, straszliwa w swojej mocy kula światła, na którą nie był w stanie patrzeć, zniżyła się ponad wysokie, rozłożyste korony drzew.
Kaeya nigdy wcześniej nie widział tyle roślinności – to, co w domu nazywał drzewami, wątłe, cienkie pędy rozpaczliwie walczące, by wydostać się ze szczelin w skałach – w niczym nie przypominało otaczającego go gąszczu.
Ale to było dobre; otwarta przestrzeń, przez którą wcześniej prowadził go ojciec, ciągnąc za rękę i nie oglądając się na niego, była przerażająca.
Było ciemno, jak w domu. To oznaczało, że ojciec za moment wróci, prawda? Odetchnął w dłonie przytknięte do ust i oparł się nieco wygodniej o chropowaty pień drzewa. Czuł, że tak właśnie powinien siedzieć – chroniąc plecy i obserwując okolicę, niewielką, pustą polanę, jego własną, prywatną jaskinię.
Przez chwilę czuł się bezpieczniej.
Potem powietrze poruszyło się gwałtownie, szarpnęło drzewami, te mniejsze przyciskając do ziemi, sklepienie zajaśniało czystą, oślepiającą bielą i rozległ się ogłuszający huk – Kaeya przycisnął dłonie do ust, bojąc się nawet krzyczeć.
W uszach narastał dziwny, obcy szum i nagle Kaeya zdał sobie sprawę, że ze sklepienia zaczyna spadać woda – jakby ktoś wziął ogromne wiadro i chlusnął nim na ziemię z bardzo, bardzo wysoka.
Otwierając szeroko oczy, patrzył, jak sucha, kurząca się wcześniej ziemia zaczyna zmieniać się w dziesiątki maleńkich jezior. Szara, ciemna mgła otoczyła polankę, zmniejszając jego pole widzenia; łapiąc urywane oddechy, w końcu zrozumiał, że nie da się już udawać, że to tylko jaskinia. To było obce, okropne, przerażające miejsce, a on nie wiedział, co robić, czy i dokąd uciekać!
Gdzie był ojciec?
Skuliwszy się, przytulił się mocniej do pnia drzewa, bo jego korony i liście wydawały się powstrzymywać wodę, przynajmniej przez pierwsze kilka minut, bo w końcu i Kaeyę dosięgły zimne, grube krople.
Ojcze!
Pod zaciśniętymi, przyciśniętymi do kolan powiekami ciągle wybuchały blaski z nieba; czy to wrogowie, o których mówił ojciec, straszni bogowie? Czy ci, za którymi Kaeya miał chodzić, słuchać co mówią, widzieć, co czynią i udawać, że wcale tego nie robi? Tak, jak robił to wcześniej z innymi dziećmi, zaskarbiając sobie aprobujące spojrzenie?
Ojciec Kaeyi nazywał to szpiegowaniem, a jego samego „ostatnią nadzieją", więc to było ważne, bardzo ważne, nawet jeśli Kaeya nie rozumiał w pełni swojego zadania. Nie mógł zawieść ojca.
Było mu zimno. Woda spływała po jego policzkach, raz słona, raz słodka.
Ale ojciec nie kazałby mu tego robić sam, prawda? Kaeya umiał szpiegować tylko dzieci – dorośli od razu orientowali się, co chłopiec próbował zrobić. To ojciec zajmie się szpiegowaniem dorosłych, jak tylko wróci z sokiem, tak jak obiecał...
Nie, żeby Kaeya chciał teraz jakiegoś głupiego soku z winogron, cokolwiek to było. Nawet nie chciał jedzenia, chociaż jego żołądek znów ścisnął się z głodu.
Chciał, by ojciec wrócił i skinął głową, zadowolony, że Kaeya czekał, tak jak mu nakazał, mimo że ten okropny świat na powierzchni stał się jeszcze bardziej przerażający, ciemniejszy i zimniejszy niż dom.
Z pewnym opóźnieniem zdał sobie sprawę, że ten trzaskający, cichy dźwięk, który słyszy, wydają jego własne zęby, uderzające o siebie wbrew jego woli. Całe jego ciało się trzęsło; cienka peleryna, którą narzucił na niego ojciec, była ciężka i przylepiała się do niego jak mokra wata do rany. Zimno.
Coraz więcej błysków, huków, szumu i wody; Kaeya w końcu załkał głośno, w przebłysku naiwnego, rozpaczliwego pomysłu – może ojciec zgubił drogę powrotną? Może go usłyszy i znajdzie i zabierze do domu? Kaeya nie chciał już żadnego szpiegowania! Ojciec na pewno to zrozumie, prawda?
Odważył się unieść głowę, zerknąć przez palce na sklepienie, czarno-szare w tych rzadkich chwilach, w których nie przecinała je biel; czasami była po prostu jasnością, która zmuszała go do zamykania odsłoniętego oka – mokra opaska przylegała do jego twarzy, sprawiając, że czuł się jeszcze gorzej, ale nie wolno było mu jej zdjąć, tak powiedział ojciec – a czasem dziwną, krzywą, świecącą linią, pojawiającą się i znikającą niemal natychmiast.
Zawołał tylko raz, a głos, który wydobył się z jego gardła, był ochrypły, wątły i łamiący się od szlochu.
– Pomocy!
Ojciec nie lubił tego słowa, nie lubił go używać, ale Kaeya czuł, że powinien chociaż raz spróbować; może naprawdę oni obaj potrzebowali pomocy. Może ojciec jest na podobnej polanie, w podobnej pułapce... Jeśli pójdzie za głosem...
Odpowiedzią był tylko świst wiatru.
Kaeya otarł przedramieniem oczy, bo łzy zasłoniły mu cały świat, potem przełknął sól z warg i znów zwinął się w ciasny kłębek. Nie powinien płakać, ale... nie chciał już czekać.
Chciał do domu.
Wieczność później, słysząc nowe hałasy, poderwał głowę i zastygł jak wystraszone, czujne zwierzątko, skupiając wszystkie pozostałe mu siły, by zorientować się, skąd dochodzi ludzki głos, skrzypienie drewna, nieco inny rodzaj szumu... i dziwne parskanie.
Na skraju polanki stało dziwne, duże zwierzę, grzebiące nogą w brudnej wodzie. W pierwszej chwili Kaeya chciał rzucić się do ucieczki, ale w porę zauważył, że istota nie jest puszczona luzem; drewno i skórzane pasy łączyły je z czymś, co Kaeyi skojarzyło się z ręcznym wózkiem, chociaż było dużo, dużo większe.
Skoro ciągnie wóz, nie jest dzikie. Nie zaatakuje mnie, pomyślał spokojniej, zaciskając wargi z niepokoju. Ale musi być czyjeś.
Wóz był duży i przykryty od góry jakimś materiałem – to woda uderzająca w płachtę wydawała ten odmienny szum. Zmieści się tam przynajmniej kilku ludzi, zrozumiał Kaeya i z trudem podźwignął się na nogi, ślizgając się po mokrych liściach. Może w środku jest ojciec?
Teraz zdał sobie sprawę, że za zwierzęciem, na krótkiej ławce na przedzie wozu, siedział człowiek z twarzą skrytą kapturem. Przez sekundę Kaeya miał nadzieję, że to jego ojciec, więc postąpił do przodu o dwa kroki, ale wtem zorientował się, że to pomyłka.
Nie mógł być jego ojcem; postura wskazywała nie na dorosłego, wysokiego mężczyznę, ale raczej na niewiele starszego od Kaeyi chłopca, a gdy odrzucił kaptur, by rozejrzeć się po polance, Kaeya ujrzał białe, krótkie włosy.
Przez ten nierozważny ruch Kaeya został dostrzeżony; obcy przytknął dłoń do czoła, osłaniając oczy, a potem odwrócił się przez ramię i krzyknął coś niezrozumiałego.
Kaeya zamarł w bezruchu. Wróg czy sojusznik?
Zza płachty wyłonił się inny człowiek, wysoki, postawny mężczyzna, trzymający w dłoni migoczącą ciepłym ogniem lampę. Kaeya wpatrzył się w płomień za szkłem i metalem; lampa wyglądała najzupełniej normalnie, będąc jedyną znajomą rzeczą w całej tej przerażającej, nowej rzeczywistości.
Mieli takie w domu... Ojciec?
Gdy uniósł głowę, poczuł rozczarowanie; to też nie był ojciec. Człowiek, przedzierający się do niego przez wiatr i wodę, miał długie, ogniste włosy, spięte z tyłu, zarost i jasną twarz. Kolejny obcy.
Powinien uciekać? Kaeya wcisnął się plecami w pień drzewa, zdając sobie ze strachem sprawę, że nie czuje palców u stóp, a całe ciało ma zesztywniałe z zimna.
Znieruchomiał w niezdecydowaniu – miał czekać! – a mężczyzna tymczasem zbliżył się na odległość wyciągniętych ramion.
Nie ma broni, zauważył Kaeya, ale to go wcale nie uspokoiło; była i magia, i alchemia, i khemia, nie trzeba było stali, by atakować... Nawet tą lampą obcy mógłby go skrzywdzić, gdyby zechciał...
Serce waliło Kaeyi jak młotem. Nim podjął jakąkolwiek decyzję, mężczyzna osunął się na kolana przed nim i zadał mu pytanie – a tak się przynajmniej Kaeyi wydawało.
Dziwne; Kaeya słyszał słowa, widział poruszające się wargi, ale żaden z spokojnych, łagodny dźwięków, które mężczyzna z siebie wydawał, nie miał dla niego żadnego sensu. Przynajmniej wyraz twarzy obcego nie był wykrzywiony gniewem, wstrętem czy nienawiścią, a więc chyba nie zamierzał atakować... Chyba, że to była jakaś gra, ale Kaeya był teraz zbyt zmarznięty, by próbować to rozwikłać.
Skupił wzrok na jasnej, ciepłej lampie, którą obcy położył obok, pragnąc zwinąć się w kulkę wokół niej. Rozpraszała złote, cudowne światło, sprawiając, że polana stała się odrobinę mniej straszna.
Mężczyzna powtórzył swoje niezrozumiałe pytanie, a potem, powoli i ostrożnie, wyciągnął do niego dłoń. Kaeya zadrżał, gdy został dotknięty w ramię, ale nie uciekł.
Nie miał gdzie, a ten mężczyzna miał lampę. Może mógłby mu ją pożyczyć, chociaż na chwilę, żeby przestało mu być tak zimno, żeby chociaż przestał dygotać i szczękać zębami...
Spytał o to, zmuszając słowa do wydobycia się z jego ściśniętego gardła. Oczy mężczyzny, czerwone, ale dziwnie ciepłe, przypominały przyjazne, żarzące się polana w ognisku, ale jednocześnie były wypełnione zmieszaniem i oszołomieniem.
Kaeya odezwał się jeszcze raz:
– Czekam na ojca. Widziałeś go?
Mężczyzna pokręcił głową; Kaeya nie wiedział, czy zrozumiał pytanie, bo zaraz potem uścisk na jego ramieniu wzmocnił się, a mężczyzna szarpnął głową w kierunku wozu.
Nie. Kaeya zaparł się nogami tak mocno, jak potrafił. Nigdzie nie idzie. Nie wolno mu. Chciał tylko zapytać o ojca i lampkę! Musi czekać!
Obcy niemal natychmiast go puścił i rozłożył dłonie, mówiąc coś cicho i łagodnie. Kaeya uniósł wzrok ponad jego ramieniem, na chłopaka o białych włosach, który wyciągał coś z wozu... Peleryna? Nie, grubsze... Och. I ma drugą lampę.
Spróbował coś powiedzieć, ale zdał sobie sprawę, że znowu płacze; zimne strugi przecinały jego policzki. Zamrugał, próbując pozbyć się łez, które zamgliły wizerunek obcych. Nie wolno mu było tracić czujności...
Lampka nie zagasła mimo ogromu wody, które wciąż spadały z nieba. Obcy, nie przejmując się tym, że jego włosy przylepiają się do czoła, zrobił lekki, ostrożny gest, jakby chciał przywołać Kaeyę do siebie. Drugą dłonią uniósł lampkę.
Kaeya z trudem przełknął ślinę przez obolałe gardło.
Miał czekać.
– Crepus – Mężczyzna, widząc jego brak reakcji, skierował dłoń na siebie. Powtórzył to słowo jeszcze kilka razy, aż Kaeya upewnił się, że to imię.
Ku jego zdumieniu, dwaj obcy nie wydawali się przejmować za bardzo otaczającym ich chaosem dźwięków, błysków i wody. Crepus klęczał przy nim cierpliwie, a chłopak o jasnych włosach zbliżał się powoli, przyciskając do siebie ciężki materiał. Chował twarz w ramionach, ale nie wydawał się przerażony tym, że właśnie niebo przecięła kolejna biała linia.
Kaeya pozwolił sobie zerknąć w górę; dalej wszystko wybuchało jasnością, kłęby czarnej waty gnały w jednym kierunku... Ale gdyby było to bardzo, bardzo złe, uciekaliby i nawet o nim nie myśleli.
– Crepus? – zapytał ochryple.
Zaburczało mu w brzuchu, bardzo, bardzo głośno i opuścił głowę ze wstydu.
Obcy znów położył mu dłoń na ramieniu, ale tym razem Kaeya nie wzdrygnął się. Może mi pomogą, pomyślał nagle. Chyba znają to miejsce. Pomogą mi znaleźć ojca, jak ich poproszę. I może... może mają coś do jedzenia.
– Elzer – Crepus wskazał na chłopca starszego od Kaeyi. Ten uśmiechnął się i wyciągnął do niego materiał; nim Kaeya zdążył zamrugać, ciężki koc spoczął na jego ramionach.
Teraz była jego pora na przedstawienie się.
– Kaeya – powiedział, kuląc się. Nadal było mu zimno, przeraźliwie zimno, ale przynajmniej deszcz już nie padał bezpośrednio na jego ubranie. Crepus sięgnął i delikatnie naciągnął róg koca na jego głowę.
– Kaeya – powtórzył Crepus. Dodał jeszcze kilka niezrozumiałych zdań, to do niego, to do Elzera.
W tym czasie Kaeya wyszarpał spod koca dłonie i dotknął lampki, próbując przez zimne, twarde szkło zaczerpnąć chociaż odrobiny ciepła.
Elzer postąpił do przodu i pochylił się, by zabrać lampkę. Kaeya otworzył usta, by zaprzeczyć, ale wtedy Crepus po prostu wziął go na ręce. Kaeya zachłysnął się powietrzem ze strachu – był w pułapce, koc owinął go mocno, nie pozwalając się uwolnić – ale wtem Crepus zrobił coś niespodziewanego; przytulił go do własnej piersi, przycisnął wargi do lodowatego czoła Kaeyi i wyszeptał jego imię z taką miłością, jakiej Kaeya nigdy jeszcze nie słyszał w swoim krótkim, jedenastoletnim życiu.
Kaeya przestał walczyć; nie mogąc powstrzymać szlochu, który znów wstrząsnął jego ciałem, schował twarz w torsie tego obcego mężczyzny.
Nie mógł tu zostać. Nie chciał tu zostać. Zamarznie, jeśli tu zostanie. Ojciec będzie zły, ale...
Ale Kaeya tak bardzo chciał iść do domu. Chciał, by było mu ciepło, sucho i żeby nie był tak głodny.
Dlatego łkał, gdy Crepus niósł go do wnętrza suchego wozu, gdy Elzer postawił na ławce tuż obok nich dwie lampki, i gdy dziwne zwierzę, parskając, w końcu ruszyło przed siebie, w nieznane.
***
W miejscu, do którego go zawieziono, pięknego, drewnianego, dużego budynku, była też kobieta w biało-czarnym stroju. Nazywali ją Adelinde i nim Kaeya się zorientował, przebrała go w suche, wygodne ubranie, usadowiła w miękkim fotelu tuż przy trzaskającym kominku pełnym ognia, otuliła kocami i postawiła przed nim talerz pełen parującej, gęstej, przepysznej zupy.
Zjadł posiłek w rekordowym tempie i teraz grzał dłonie na kubku pełnym gorącego mleka z dziwnym, słodkim posmakiem czegoś, czego nie znał, podczas gdy Adelinde znów wycierała jego włosy puszystym ręcznikiem, delikatnie masując głowę. Jej też nie rozumiał i czuł się nieswojo, gdy mówiła do niego słodko i cicho, jak matka do maleńkiego dziecka, ale gdy w końcu i ona go przytuliła, zrozumiał w końcu, że ci ludzie nie mieli złych zamiarów.
Znów się wtedy rozpłakał; nie powinien się tak rozklejać, pomyślał Kaeya ze wstydem. Powinien uspokoić się, podziękować i jakoś znaleźć sposób na komunikację, by móc im wytłumaczyć, że szuka ojca, ale...
Może... może mogliby go dla niego poszukać, a on zostałby przy ogniu... Tak bardzo zmarzł... Ale ojciec będzie wściekły, gdy się dowie, że Kaeya nie czekał na polanie...
W tym pięknym, ciepłym domu był też chłopiec w jego wieku. Miał identyczne włosy, jak Crepus, tylko nieco krótsze, i takie same duże, ciepłe oczy. Próbował zasypać Kaeyę niezrozumiałymi pytaniami, przynajmniej do momentu, gdy Crepus wziął go na moment na stronę; od tamtej pory Diluc tylko się uśmiechał do Kaeyi i siedział na fotelu obok, podczas gdy dorośli rozmawiali szeptem ponad nich głowami.
To przyjaciele, pomyślał Kaeya, chcąc głęboko wierzyć w to, że gdyby było inaczej, nie zabraliby go do środka, nie dali suchych ubrań i nie nakarmili. Pomogą mi. Znajdą ojca, jak tylko... jak tylko...
Powieki same mu opadały, ciężkie jak grube kotary przy oknach, które bezpiecznie oddzielały Kaeyę od białych blasków w ciemnościach.
Nie zaprotestował, gdy Crepus po prostu wziął go na ręce i zaniósł schodami w górę, w nieznane. Był zmęczony. Chciał spać.
Łóżko i posłanie nigdy nie było tak wygodne, ciepłe i uzależniające; pamiętał tylko czułe słowa, których nie rozumiał, dłonie otulające go kołdrą i pocałunek na czole.
Zasnął na wiele, wiele godzin, nie śniąc o niczym i nie wiedząc, że tej zimnej, burzowej nocy Wiatr usłyszał jego wołanie o pomoc.
Zasypiając w gościnnym pokoju posiadłości Ragnvindrów, który stał się właśnie jego sypialnią, Kaeya nie zna jeszcze tego nazwiska.
Oddychając spokojnie, nie wie jeszcze, że wkrótce cierpliwy Crepus nauczy go języka tego kraju, a Diluc, radosny jak świt, którego imię nosił, z ekscytacją opowie mu o bohaterskich Rycerzach Fawoniusza.
Wkrótce Kaeya przestanie szukać ojca po okolicznych lasach i polach. Wkrótce zrozumie, że ojciec nie wybrał tej polany przypadkowo i zrozumie, na czym miała polegać jego szpiegowska misja.
Gdy pierwszy raz zostanie zabrany do Mondstadtu, z trudem ukryje strach, który ogarnie go na widok wysokiej statuy Barbatosa, bo nauczono go bać się archontów, gdy tylko nauczył się chodzić. Lęk mija z czasem; zaczyna nawet lubić tę kamienną twarzyczkę.
Wkrótce potem pierwszy raz nieśmiało nazwie Crepusa tatą, a w zamian otrzyma silny uścisk i zapewnienie miłości. Wraz ze swoim bratem rozpocznie szkolenie na rycerza; zostaną pasowani w ten sam dzień.
Wkrótce pozna Jean i wielu innych, wspaniałych ludzi z miasta, które pokocha, chociaż miał nienawidzić. Pozna smak wina i proces jego wytwarzania; on i Diluc zaczną przygotowywać się do prowadzenia rodzinnego biznesu.
Wkrótce rozpoczną się najlepsze lata jego życia, na których cieniem kłaść się będzie rozkaz człowieka, którego Kaeya wkrótce przestanie uważać za ojca, bo nigdy nie otrzymał od Albericha tego, co da mu Crepus. Nigdy nie decyduje się jednak na porzucenie tego nazwiska, sam nie wie, dlaczego.
W pewnym momencie, gdy wieczorami jego tata zostawia pędzle i kładzie się spać, gdy sen w końcu wygania Diluca do swojego pokoju po tym, jak przyszedł do Kaeyi na kolejną wieczorną rozmowę nastoletnich chłopców, po tym, jak Elzer – sługa i przyjaciel – upewnia się, że posiadłość jest zamknięta, a Adelinde – dobry duch tego domu, prawie matka, chociaż ani Diluc, ani Kaeya nigdy nie mówią tego głośno – sprawdza, czy wszyscy są w środku, właśnie wtedy Kaeya zaczyna bezgłośnie szlochać w poduszkę.
Przyjdzie czas śmierci, krwi i walki, gdy Kaeya, dławiąc się bólem i prawdą, wybierze najgorszy z możliwych momentów, by wyjawić to, co go tak dręczy.
Ale do tego czasu miało minąć jeszcze wiele lat; na razie Kaeya spał, a Crepus, stojąc w drzwiach, kładł dłoń na ramieniu Diluca.
– Od teraz – powiedział cicho, kucając, by pocałować syna w czoło. – Masz młodszego brata, słońce. Myślę, że Kaeya potrzebuje prawdziwej rodziny... Kochaj go, dobrze? Nawet jeśli coś się między wami zepsuje, pamiętaj, by go kochać.
Diluc, z całym swoim przekonaniem prawie dwunastolatka, zerknął na skuloną, oddychającą głęboko postać drugiego chłopca i kiwnął uroczyście głową.
– Już go kocham!
Nie wiedział wtedy jeszcze, że za dziesięć lat, gdy będzie zamykał bar i znajdzie śpiącego przy stoliku Kaeyę, ze stadem butelek wina tuż przy jego głowie, słowa o miłości zaczną łamać mu się w gardle.
Jedynym, co robi, jest nakrycie Kaeyi swoim płaszczem. Diluc osuwa się na krześle naprzeciw tylko po to, by skryć twarz w drżących dłoniach, ciągle żywo pamiętając noc, w którą jego ojciec przyprowadził do domu zmarznięte, przemoczone, przerażone dziecko, brata, którego zawsze pragnął mieć.
Potem wstaje.
– Pamiętam, tato – szepcze Diluc Ragnvindr, podchodząc do brata i kładąc dłoń na jego ramieniu. Burza nie milknie za oknem, błyska w szkle butelek poprzez szczeliny w okiennicach, ale kapitan kawalerii śpi jak skała.
Nie robi mu wyrzutów o upijanie się, nie dzisiaj. W ten jeden dzień, trzydziestego kwietnia, Diluc nie odmawia Kaeyi alkoholu. W ten jeden dzień Diluc wraca na dół, sięga po butelkę najlepszego mniszkowego wina z ulubionego rocznika Crepusa i nalewa sobie pełną lampkę.
Na cichym piętrze zamkniętego Angel's Share Diluc stuka cicho o lampkę Kaeyi i, próbując się nie krzywić, wypija za pamięć ich taty aż do dna.
Gdy odkłada kieliszek, zauważa, jak Kaeya obserwuje go spod ciężkiej powieki i ze smutnym uśmiechem składa mu ciche, pijackie życzenia urodzinowe. Jest za dziesięć dwunasta, zaraz skończy się kwiecień.
Nic nie mówią; siedzą tak do świtu, czekając, aż burza przestanie szaleć nad Mondstadtem.
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro