Rozdział 4 - Petunia
Noc była pochmurna, a niebo bezgwiezdne i zupełnie ciemne. Lampka na szafce nocnej odbijała się w oknie, przywodząc na myśl słońce, chylące się ku zachodowi. Jedyne źródło światła w tę czarną noc. Anne zawsze była dla Luke'a takim światłem. Potrafiła swoim uśmiechem rozjaśnić najbardziej szary i deszczowy dzień. Brakowało mu tego. Gwiazdy zawsze świeciły dla niej, świeciły razem z nią, a teraz... Teraz nawet ich nie było.
Luke opadł na łóżko, powstrzymując głośne westchnięcie. Nie mógł przyzwyczaić się do zapachu świeżo wypranej pościeli. Przykrył się kołdrą, pachnącą, ale dziwnie sztywną. Spojrzał w prawo, na miejsce, w którym spała Anne. Widział ją. Widział, jak zaciąga się wonią proszku do prania. Jak jej płomienne włosy rozsypują się na zielonej poduszce. Jak wierci się przez chwilę, by znaleźć odpowiednią pozycję, jak zwykle na boku, przodem do Luke'a. Tylko że teraz nie wtulała się w jego klatkę piersiową. Nie prosiła się o ciepłe ramiona, ściskające ją tak mocno każdej nocy. Nie patrzyła mu nawet w oczy.
Luke podłożył dłoń pod głowę, a drugą wyciągnął przed siebie, by odgarnąć z twarzy Anne zagubiony kosmyk rudych włosów. Zawsze narzekała, że robiły, co chciały, ale Luke uważał, iż były piękne. Nagle zastygł w bezruchu i gwałtownie cofnął rękę. Odchrząknął i zakrył się kołdrą pod samą szyję. Było mu zimno. Nieprawdopodobnie zimno.
***
- Wygodnie ci? - spytała Anne swoim cienkim głosikiem.
Luke przytaknął, układając się wygodnie na poduszce.
- Ładnie pachnie. - Zanurkował pod kołdrą, by jeszcze raz powąchać poszewkę, którą pani Harper wyprała specjalnie na tę okazję.
- Zawsze tak pachnie. - Dziewczynka wzruszyła ramionami.
Pokój Anne był duży i - według Luke'a - bardzo dziewczęcy. Trudno jednak było się z tym nie zgodzić. Wszystkie ściany były różowe, biała rama dwuosobowego łóżka biała i ozdobiona w najróżniejsze zawijasy, podobnie jak reszta mebli. Na całej powierzchni podłogi rozciągał się puchaty, beżowy dywan, a fioletowe zasłony nadawały wszystkiemu jeszcze więcej burżuazji i dziecinności jednocześnie.
Luke zdecywowanie wolał spędzać czas w swoim pokoju z niebiesko-zielonymi ścianami i figurkami superbohaterów, ale lubił też Anne, a miała przecież dopiero siedem lat i nie dało się ukryć, że była dziewczynką.
- Czyli... Twoja mama pozwoliła nam nie spać do dwunastej? - Luke spojrzał z ukosa na rudowłosą.
- Możemy robić, co tylko chcemy. - Dziewczynka uśmiechnęła się szeroko, na co Luke zrobił to samo.
- Wszystko? - spytał, unosząc wysoko brwi.
- Wszystko! - zgodziła się, klaszcząc w dłonie z entuzjazmem.
- Zrobisz coś dla mnie, Annie? - Luke zwrócił się do niej po chwili ciszy. - Nie powiesz nikomu, że u ciebie spałem?
- Dlaczego? - zapytała, nieco urażona.
- Bo jesteś dziewczyną - wyjaśnił chłopiec. - Ashton by się ze mnie śmiał.
Anne wyglądała, jakby głęboko się nad czymś zastanawiała. Ściągnęła brwi, a jej piegowaty nosek zmarszczył się uroczo.
- Wiesz, moje koleżanki też uważają, że chłopcy są obleśni - przyznała po chwili.
- A ty uważasz, że jestem obleśny? - Luke uniósł brwi ze śmiechem, jednocześnie ciekawy odpowiedzi.
- Czasami. - Dziewczynka wzruszyła ramionami. - Ale muszę przyznać, że od czasu do czasu lubię być obleśna z tobą.
- Naprawdę? - Luke'owi podobało się, że Anne lubiła nie być na chwilę dziewczynką.
- Tak. - Pokiwała głową. - Ale tylko od czasu do czasu.
Luke posłał jej ciepły uśmiech.
- Ja ciebie też muszę o coś poprosić - oznajmiła Anne. - Nie mów nikomu, że lubię być obleśna.
Chłopiec uśmiechnął się jeszcze szerzej na te słowa.
- Nie powiem.
- Przysięgnij. - Uniosła podbródek, najwyraźniej zadowolona ze swojego pomysłu.
- Przysięgam.
- Na mały paluszek - z tymi słowami wyciągnęła do Luke'a rączkę, wystawiając najmniejszy palec.
- Skoro lubisz być obleśna, musisz na nią napluć. - Blondyn zmierzył spojrzeniem dłoń dziewczynki.
- Tylko od czasu do czasu.
Anne zaśmiała się, a Luke zawtórował jej, również wyciągając do niej rękę. Splótł swój paluszek z jej paluszkiem i w ten sposób oboje zapieczętowali swoje małe tajemnice.
***
Luke przez całe życie składał komuś obietnice. A to swojej mamie, że posprząta w pokoju, a to nauczycielce chemii, że w następnym semestrze podciągnie oceny. Jedną z takich obietnic była ta złożona Anne. Od kiedy przysięgli na mały paluszek strzec nawzajem swoich tajemnic, wszystko się zmieniło. Ich obietnice stały się warte więcej, niż kilka słów rzucanych na wiatr. Tak, właśnie w ten sposób Luke nauczył się cenić słowa. Przysiągł Anne, że będzie jej wierny aż do swojej śmierci, że będzie dbał o wszystko, czego kiedykolwiek dotknęły jej delikatne palce i różowe usta, że nigdy, przenigdy nie pozwoli, by jej słowa przeminęły z wiatrem. Nosił je w sercu. Każde słowo, które kiedykolwiek od niej usłyszał - nawet jeśli nie sposób było je wszystkie spamiętać - brał do serca i od tego czasu wszystkie je tam trzymał. Miał dla nich specjalne miejsce. Może dlatego czuł się taki pusty. To miejsce było wciąż niezapełnione, czekało tylko, żeby zapisać w nim kolejne melodyjne słowa, ale Anne ostatnio nie mówiła dużo. W ogóle się nie odzywała.
Wypełniając daną jej obietnice, dbać o wszystko, co kiedykolwiek kochała, następnego ranka Luke pieczołowicie wyrywał wszystkie chwasty, które zapuściły swoje wątłe korzonki wokół jej kwiatów. Jedna z białych róż zraniła go w palec i Luke zaczynał rozumieć, dlaczego Anne najbardziej lubiła niezapominajki. Były niewinne i delikatne, zupełnie jak ona. Jeśli chodź raz ujrzało się ich urzekający błękit, nie dało się o nim zapomnieć, tak jak o idealnej zieleni jej oczu.
Luke'owi zdawało się, że usłyszał warkot silnika, a potem dźwięk zgniatanego żwiru. To mógł być znowu dostawca gazet, ale jemu na myśl przychodził tylko dzień, w którym Anne zostawiła go tu samego.
Podniósł głowę dopiero, kiedy usłyszał cichy szelest i ciężkie sapanie. Jego oczom ukazał się sporych rozmiarów pies, na oko bulldog, może terrier, o ubarwieniu białym z domieszką kawy z mlekiem.
- Petunia - wyszeptał.
Tak dawno jej nie widział. Kiedyś przychodziła tu każdego ranka, a Luke karmił ją resztkami ze śniadania. Anne nadała jej imię na cześć kwiatów równie żywych i uroczych jak ona. Schodziła z werandy i biegała boso po trawie, goniąc za szczekającą wesoło suczką.
Petunia tęskniła za Anne. Luke od dawna nie widział jej skaczącej z radości, tak jak to robiła w jej obecności. Mimo to uśmiechnął się blado i poczochrał ją po karku.
- Wymizerniałaś - zauważył.
Suczka uniosła smutne oczy, ale zapach Luke'a wystarczył jej, by w wyrazie miłości polizać jego dłoń, kiedy głaskał ją po pyszczku. Był jej panem, nawet jeśli nigdy nie dała się przekonać, by przekroczyć próg ich domu. Luke przypomniał sobie pewną burzową noc, kiedy na zewnątrz szalała wichura, potrząsając koronami drzew na wszystkie strony, a ulewny deszcz spływał po szybach obfitymi strumieniami. Co jakiś czas niebo rozdzierały oślepiające błyskawice, a po nich następowały długie, głośne grzmoty. Petunia wdrapała się po schodach werandy, usiadła pod wejściem i siedziała długo, obserwując zjawiska pogodowe. Anne otworzyła drzwi, wpuszczając do środka podmuch zimnego powietrza. Stała tak przez chwilę, zapraszając suczkę do środka, ale ta nie ruszyła się z miejsca. Rzuciła Anne krótkie spojrzenie i zmieniła pozycję na leżącą, dając jej wyraźnie do zrozumienia, że nie zamierza ruszać się z miejsca.
Luke nigdy nie wiedział, dlaczego w deszczowe dni Petunia kładła się pod zadaszeniem na werandzie. Gdyby chciała ukryć się przed deszczem, weszłaby do środka, gdy Anne tylko otwierała drzwi, bo przecież ufała im obu, znała dobrze zapach każdego z nich i byli pewni, że darzyła ich wielką miłością, jaką tylko pies może darzyć swojego pana. Może chciała zapewnić im bezpieczeństwo. Dopilnować, aby żaden deszcz im nie przeszkodził. To było według nich urocze, ale kiedy teraz Luke o tym myślał, miał wrażenie, że całe jej starania poszły na marne. W końcu Anne i tak odeszła.
Chwila... Odeszła?
Luke podniósł wzrok znad oczu suczki i spojrzał w prawo. Widział Anne przechadzającą się pomiędzy kępkami kwiatów. Widział, jak uwiesiła się na gałęzi małej jabłonki, usiłując strzepnąć z niej młode jeszcze owoce. Petunia również zwróciła w tę stronę swój pomarszczony pyszczek. Ona też ją widziała. Luke był prawie pewien, że udało mu się dostrzec błysk w jej smutnych oczach.
Uśmiechnął się.
- Długo nie przychodziłaś na śniadanie - powiedział do psa. - Na pewno jesteś głodna.
Wstał i ruszył w stronę domu. Wchodząc po schodach, obrócił się za siebie, by jeszcze raz spojrzeć na Anne, ale zobaczył tylko Petunię, siedzącą samotnie wśród kwiatów. Nie biegała z wywieszonym językiem, poszczekując wesoło, ani nie czekała na niego pod drzwiami, merdając krótkim ogonkiem.
Luke westchnął i otworzył drzwi z nadzieją, że gdy wyjdzie z powrotem, Petunia wciąż będzie tam siedziała.
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro