Chào các bạn! Vì nhiều lý do từ nay Truyen2U chính thức đổi tên là Truyen247.Pro. Mong các bạn tiếp tục ủng hộ truy cập tên miền mới này nhé! Mãi yêu... ♥

Rozdział 1 - Piątek mi pasuje

Michael jak zwykle wstał wcześniej, niż jego współlokator. Wiele by dał, by móc pospać choćby godzinę dłużej. Jednak obowiązki wzywały, a połowa czynszu, którą musiał opłacić, sama się nie zarobiła. Zarzucił tylko na siebie podkoszulek i granatową bluzę, wciągnął spodnie, a potem buty, chwycił kawałek wczorajszej pizzy i wyszedł z mieszkania. Nie umył nawet zębów.

Chwilę później siedział już w samochodzie, zajadając się zimnym śniadaniem. Silnik czerwonego jeepa charczał smętnie, przypominając mu o wizycie u mechanika w najbliższą środę, co kosztowało go kolejny ranek spędzony na rozrzucaniu gazet wszystkim domostwom w okolicy. Przekręcił kluczyk w stacyjce i wcisnął pedał gazu, a samochód potoczył się powoli w przód. Wyjechał z parkingu pod blokiem, w którym wynajmował mieszkanie wraz ze swoim przyjacielem, Calumem.

Dojechawszy do znajomej dzielnicy, otworzył okno i wyrzucił przez nie pierwszą gazetę. Trafił w dziesiątkę. Gazeta potoczyła się po werandzie i zatrzymała pod drzwiami domu. Rzucał tak w drzwi domów, których kolejność znał już na pamięć. Duży i niebieski, potem ten z równo przyciętymi tujami, posadzonymi wzdłuż płotu, ten z basenem w ogrodzie, dom państwa Bennettów, których kot za każdym razem syczał na Michaela, gardząc gazetami, które w pocie czoła rozwoził każdego ranka.

Minął wszystkie domy, których mieszkańcy żyli tak blisko siebie, że mogli niemal rozmawiać przez otwarte okna. Ulica z asfaltowej zmieniła się w piaszczystą drogę, a Michaelowi zrobiło się żal czerwonego jeepa, który z coraz większą trudnością pokonywał liczne dziury i wyboje. Miasto nie było wcale oddalone od tego miejsce o całe lata świetlne, nawet jeśli mogłoby się tak wydawać, mimo to czas tam zwalniał. Życie zdawało się płynąć wolniej, kiedy po prawej stronie po horyzont ciągnęło się bezkresne pole, a po lewej co jakiś czas migały pojedyncze domy, a raczej gospodarstwa; niektóre z idealnie przyciętymi trawnikami i krzewami, inne zarośnięte przez wysoką trawę i bluszcz. Michael bardzo lubił się im przyglądać. Nie dało się ukryć, że każde z tych miejsc miało swój własny urok.

W końcu dotarł do czwartego z rzędu domu - tego, który lubił najbardziej - z nieskazitelnie biało-błękitnymi ścianami i czerwoną dachówką. Kwiaty w ogrodzie zdawały się witać go za każdym razem, kiedy tamtędy przejeżdżał. Uwielbiał te najmniejsze, niebieskie, które miały kolor nieba.

Mieszkaniec tego domu był jedynym, którego zawsze - bez wyjątku - zastawał na nogach. Jeśliby nie liczyć pana Morrey'a, który każdego dnia od poniedziałku do piątku witał go w swoim kraciastym szlafroku z kubkiem czarnej kawy w ręku.

Tego dnia wysoki mężczyzna z kilkudniowym zarostem, ubrany jedynie we flanelową koszulę, opierał się o barierkę werandy, pogryzając zielone jabłko. Michael zatrzymał swojego jeepa i wyrzucił gazetę przez okno, a ta potoczyła się prosto pod białe drzwi. Mężczyzna nawet nie drgnął. Głowę miał zwróconą w jego stronę, ale zdawał się w ogóle go nie zauważać. Wpatrywał się pustym wzrokiem w dzielącą ich przestrzeń.

- Dzień dobry! - krzyknął Michael, uznając to za najbardziej stosowne.

Blondyn poruszył się lekko, niemal niezauważalnie, ale nie odrywał wzroku od punktu, w który się wpatrywał. Michael westchnął, wzruszył ramionami i odjechał spod pięknego domu. Może ten człowiek nie lubił towarzystwa. Mieszkał sam w wielkim domu i według Michaela istniała szansa na to, że zwyczajnie zwariował.

***

O dziewiątej był już z powrotem w domu. A raczej w ciasnym mieszkanku mieszczącym się na dziewiątym piętrze, składającym się z łazienki, małej sypialni zajmowanej przez Caluma oraz pokoju z aneksem kuchennym i jedną kanapą, na której przyszło spać właśnie Michaelowi. Miał tam wszystko, czego potrzebował - wspólny telewizor, wysuwany podnóżek, a nawet własną szafę.

Wyciągnął z lodówki karton z resztką mleka i opadł z cichym jękiem na kanapę. Zrzucił buty i wyciągnął nogi przed siebie. Zastanawiał się przez chwilę, gdzie podział się pilot od telewizora, dopóki nie poczuł czegoś twardego i wyjątkowo niewygodnego pod lewym pośladkiem. Chciał włączyć jakiś program muzyczny i rozkoszować się chwilą wolnego, kiedy drzwi jedynej sypialni otworzyły się i jego oczom ukazał się zaspany szatyn ubrany jedynie w pomarańczowe dresy.

- Myślałem, że jesteś w pracy. - różowowłosy zmarszczył zdziwiony brwi.

Calum ziewnął i stanął przed telewizorem, który właśnie został włączony przez Michaela.

- Wziąłem wolne - rzucił od niechcenia, wzruszając ramionami.

- Wolne? - Michael wytrzeszczył oczy. - Dali ci wolne?

Calum wydął usta i zachwiał się na piętach, wciskając ręce w kieszenie.

- Dobra, rzuciłem robotę.

Clifford był bliski rzucenia w przyjaciela pilotem od telewizora.

- Popierdoliło cię do reszty? - niemal krzyknął.

- Znalazłem nam perkusistę!

Michael już otworzył usta, żeby wyrazić swoje niezadowolenie, ale natychmiast z tego zrezygnował. Od ponad dwóch lat wrzucali covery znanych piosenek na YouTube. Ich kanał cieszył się niemałą popularnością, jednak po skończeniu szkoły postanowili zająć się tym na poważnie i ze swojego duetu zrobić prawdziwy zespół. Problem tkwił w tym, że do tej pory nie znaleźli perkusisty ani głównego wokalisty.

Calum uśmiechnął się krzywo i usiadł na chwiejącym się stoliku kawowym, tym razem całkowicie zasłaniając widok na telewizor.

- Nazywa się Ashton Irwin i właśnie odszedł z jakiegoś amatorskiego zespołu - oznajmił, dumnie wypinając pierś.

Michael pokiwał głową z uznaniem.

- Mimo wszystko, wciąż nie mamy wokalisty - zauważył.

Szatyn przewrócił oczami.

- Ja gram na basie, za to nie rozumiem, dlaczego ty nie chcesz nim być.

- Nie nadaję się na frontmana.

- Zastanów się nad tym. - Chłopak westchnął. - Albo w ciągu tygodnia znajdź nam wokalistę. - Wstał i podszedł do lodówki, by po chwili otworzyć ją i zajrzeć do środka.

Michael zapatrzył się w telewizor. Miał akurat przyjemność oglądać teledysk jakiejś znanej popowej piosenki, której miał już szczerze dosyć. Dopił resztkę zimnego mleka i zwrócił się do Caluma:

- Ten Ashton... Skąd go znasz?

Chłopak odwrócił się z przeterminowanym jogurtem w ręku i zamknął lodówkę, która zachwiała się lekko na skrzypiących panelach.

- Często przychodził do sklepu muzycznego, w którym pracowałem. Spytałem go, czy może nie jest zainteresowany posadą perkusisty w zespole i obiecał, że posłucha naszych coverów. Chyba mu się spodobały i wczoraj wieczorem do mnie zadzwonił.

- I dlatego rzuciłeś pracę? - Michael uniósł brwi z niedowierzaniem.

Calum skrzywił się, jedząc jogurt, i usiadł na oparciu kanapy.

- Szef i tak mnie nie lubił i od jakiegoś czasu groził, że wyrzuci mnie, jeśli nadal będę podrywał ładne klientki.

Michael nie miał siły na zadawanie kolejnych pytań, więc westchnął poirytowany i postanowił dowiedzieć się czegoś o ich zespole, który właściwie jeszcze nie istniał.

- Kiedy go poznam?

- Mojego szefa? Uwierz, nie chcesz go poznawać. - Calum pokręcił głową z odrazą.

- Perkusistę, matole.

- No tak, perkusistę. - Chłopak zaśmiał się zmieszany. - Przyjdzie tu w piątek wieczorem.

Clifford szybko przeanalizował w głowie swój grafik: poniedziałki i środy - opieka nad psem państwa Riley'ów; wtorki i czwartki - praca dorywcza w warsztacie samochodowym pana Bennetta; rozwożenie gazet każdego ranka od poniedziałku do soboty.

- Piątek mi pasuje - oznajmił - Ale musisz znaleźć nową pracę.

Calum westchnął.

- A ty nowego wokalistę.

***

Ten tydzień nie zapowiadał się zbyt ciekawie, zwłaszcza że Michael chciał za wszelką cenę znaleźć kogoś, kto nadawałby się na frontmana ich nieistniejącego jeszcze zespołu. Robił wszystko, co tylko mógł - przeszukał listę swoich kontaktów i znajomych na Facebooku, zamieszczał ogłoszenia w mediach społecznościowych, zatrzymywał sąsiadów, których twarzy nawet nie kojarzył, żeby tylko spytać, czy znają kogoś uzdolnionego muzycznie, kto chciałby dołączyć do wybijającego się zespołu.

W czwartkowy poranek tracił już wszelką nadzieję. Był pewien, że zapytał już wszystkich, ale wtedy poczuł, jak jego umysł rozjaśnia nagła fala olśnienia. Kwiaty pod biało-błękitnym domem jak zwykle witały go, szeleszcząc kolorowymi płatkami na delikatnym wietrze. Zdawały się tańczyć w rytm muzyki, dochodzącej z werandy. Mężczyzna w blond włosach związanych w niedbałego kucyka siedział na białej ławce, przywodzącej na myśl dramat romantyczny rodem spod wieży Eiffla. I grał. Muzyka niosła się idealnymi dźwiękami, błądząc pomiędzy łodyżkami kwiatów. Jego palce tańczyły po gryfie, z tak naturalną łatwością i gracją, jakby struny były wykonane z najczystrzego jedwabiu.

Nie mógł tak tego zostawić.

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro