Rozdział 5 - Kraciasty obrus
Jak Michael sobie obiecał, tak też zrobił. Sobotni poranek przemilczał, dając blondwłosemu mężczyźnie przestrzeń i czas do namysłu. Połowę niedzieli spędził w łóżku, odsypiając cały tydzień wstawania o piątej. Kiedy w poniedziałek rano zajechał pod biało-błękitny dom, zdziwił się, gdy nie zastał jego mieszkańca na dworze. Nie poddawał się jednak. Wysiadł z samochodu, trzaskając drzwiami odrobinę zbyt głośno, i postanowił dostarczyć gazetę osobiście. Przeszedł pewnym krokiem wybrukowaną drogą, prowadzącą między grządkami kwiatów, przeskoczył zwinnie trzy schodki i pokonał przestrzeń dzielącą go od drzwi. Jak zwykle, zastanawiał się, czy powinien użyć dzwonka, czy raczej zapukać. Przyszło mu do głowy, że mężczyzna mógł jeszcze spać, choć było to do niego niepodobne. W końcu zapukał.
"Wyleją mnie za to" - pomyślał, ale klamka już zapadła, i to dosłownie. Drzwi uchyliły się, a po drugiej stronie stanął wysoki blondyn w szarych dresach i bordowej bluzie, spod której było widać nagi tors. Wyraźnie zniechęcił się na widok dostarczyciela gazet i Michael wiedział, że nie zamknął mu drzwi przed nosem tylko z grzeczności.
- Mówiłem, że nie jestem zainteresowany - oznajmił zimnym tonem.
- Wiem - powiedział Michael, zmieszany. - Chciałem tylko... - Co miał jeszcze powiedzieć? Wszystkie argumenty nagle wypadły mu z głowy lub straciły sens.
Blondyn czekał z uniesionymi brwiami i ramionami splecionymi na nagim torsie. Michael wziął głęboki oddech, nabierając pewności siebie. Była mu teraz naprawdę bardzo potrzebna.
- Jak masz na imię? - zapytał.
Blondyn uniósł jedną brew, mierząc go badawczym spojrzeniem. W końcu zadarł głowę nieco do góry, a dostawca gazet poczuł się przy nim dziwnie mały.
- Luke.
Michael odchrząknął.
- W porządku, Luke - powiedział. - Mieszkasz tu sam, zgadza się? - Z jakiegoś powodu czuł, że to nie skończy się zbyt dobrze.
Luke nie odpowiedział. Zacisnął wargi w cienką linię i wbijał w chłopaka ostre spojrzenie.
- Co robisz w życiu?
Blondyn wciąż się nie odzywał. Michael wziął więc pod uwagę dwie opcje: pierwsza z nich, prawie oczywista - mężczyzna postanowił po prostu ignorować go, dopóki sobie nie pójdzie; druga, mniej prawdopodobna - nie miał nikogo, z kim mógłby mieszkać i nic, co mógłby robić.
- Nie robisz nic - postanowił w końcu powiedzieć, z udawaną pewnością siebie. Mimo wszystko bał się konsekwencji. - Masz więc cudowną okazję, żeby czymś się zająć. - Uśmiechnął się niepewnie.
Luke przekrzywił głowę, nie spuszczając z niego wzroku.
- Masz prawdziwy dar, naprawdę. - Podstępnie użył słowa dar, a nie talent. - Gitara to twoje drugie ja. Nie zmarnuj tego.
Michael stał tam jeszcze przez chwilę, nie bardzo wiedząc, co powinien jeszcze zrobić lub powiedzieć. Uznał jednak, że zrobił i powiedział wszystko, co mógł. Teraz należało tylko dać Luke'owi czas do zastanowienia się nad tym.
- Wciąż jesteśmy otwarci - rzucił na koniec, wręczając mężczyźnie zwiniętą w rulonik gazetę. - Masz mój numer.
Odwrócił się na pięcie i odszedł. Nie był tego do końca pewien, ale wydawało mu się, że kiedy schodził po schodkach werandy, zauważył karteczkę z jego numerem, wciąż wetkniętą pomiędzy belki białego płotu. Czekał na dźwięk zamykanych drzwi, ale usłyszał go dopiero przy wsiadaniu do samochodu. Oparł się o wysłużone siedzenie i przygryzając wargę zabębnił palcami w kierownicę. Miał rację, mówiąc Luke'owi, że ma prawdziwy dar. Przysiągł już sobie, że go nie zmarnuje. Postanowił też dotrzymać obietnicy. A nie należał do tych, którzy rzucali słowa na wiatr.
Bycie w zespole nie wiązało się tylko z przyjemnościami. Ten zespół nawet jeszcze nie istniał, a Michael już wiedział, że nie będzie łatwo. Jako jego członek, miał wiele obowiązków do spełnienia. Po pierwsze, musiał uzupełnić brakujące miejsce. Zaszli już tak daleko. Brakowało im tylko jednego elementu układanki.
***
Luke kopnął w nogę stołu, czego po chwili pożałował, wcale nie dlatego, że przewrócił kubek z resztką herbaty, tym samym rozlewając jego zawartość na kraciasty obrus. Czuł się dotknięty i zraniony, bo po raz pierwszy ktoś uświadomił mu, że został z niczym. Różowowłosy chłopak na pewno nie zdawał sobie sprawy z tego, jak bardzo miał rację, ale Luke odnosił wrażenie, jakby powiedział to wszystko specjalnie. Tylko po to, żeby go zranić. Jakby nie czuł się już wystarczająco źle.
Wziął głęboki oddech, a potem wypuścił powietrze nosem, tak jak uczyła go mama. Odsunął krzesło i usiadł przy stole, opierając łokcie na mokrym obrusie. Rozejrzał się po przestronnej kuchnio-jadalni. Wszystko było staroświeckie, ściany obite drewnem, rzeźbiony żyrandol, żółte szafki z poluzowanymi drzwiczkami za jego plecami. Patrzył wprost na schody prowadzące na górę, na staromodną lakierowaną poręcz, zasłaniającą oprawione w ramki fotografie. Tylko one były czymś, co należało do nich. Do niego i Anne. Kiedy się tu wprowadzili, wszystko było tak, jak teraz. Wymienili tylko dywany na nieco mniej spłowiałe (wciąż zachowując staroświecki styl) a Anne kupiła nieco dodatków: wazony, kraciaste obrusy, puszyste poduszki... Mimo wszystko, od początku czuli się tu jak w domu. To był ich dom. Ich własny dom, w którym mieli wkrótce założyć rodzinę.
Luke oświadczył się Anne pod starą gruszą, która od dawna nie rodziła już owoców, a przecież nawet nie zdążyli wziąć ślubu.
Od jakiegoś czasu był zdany tylko na siebie. Nie zauważał, jak coraz bardziej zamykał się w sobie i zatracał w miłości do Anne. Rozmawiał z nią czasami, czuł jej obecność, widział, jak tańczy, ale przestała się już do niego odzywać. Nie słyszał jej cudownego głosu od tak dawna, a bez dotyku tych ciepłych dłoni było mu tak zimno.
Luke podniósł przewrócony kubek, a mokry obrus zwinął w biało-czerwoną kulkę, wycierając nią wilgotną plamę na stole. Kubek wylądował w zlewie pełnym brudnych naczyń. Zdecydowanie musiał tu w końcu posprzątać. Już zmierzał ku schodom, żeby wrzucić obrus do pralki, ale w połowie drogi przystanął. Olśniło go. Rzucił kraciasty materiał na podłogę i ruszył do drzwi wejściowych. Przypomniał sobie dostawcę gazet, Michaela, którego nazwiska nie pamiętał. Na wymiętej karteczce zapisał swój numer i wcisnął ją między deski płotu otaczającego werandę. Z jakiegoś powodu Luke modlił się, by wciąż tam była, uspokajając się faktem, że ostatnio wcale nie padało.
Była tam. Zaklinowała się głęboko między belkami, przez co nie została zmieciona przez wiatr. Luke chwycił ją palcami i wyciągnął, ale nie bardzo wiedział, co robi. W pierwszej chwili chciał wyrzucić świstek papieru za ogrodzenie, ale szybko wepchnął go do kieszeni dresów. Stał przez chwilę na werandzie, bujając się na piętach, po czym wszedł z powrotem do domu, bo musiał przecież wyprać obrus.
***
Michael był zajęty pracą i planowaniem marnej przyszłości zespołu, jednak on i Calum musieli zadbać o ich kanał na YouTube. Wieczorem skończyli nagrywać cover zespołu Panic! At The Disco. Michael był z niego zadowolony, nawet jeśli było już trochę późno. Zdążył przywyknąć do zbyt krótkiego snu. Po jedenastej zasiadł na kanapie przed telewizorem, dojadając resztki spaghetti mamy Caluma. Chłopak również ułożył się obok niego, a właściwie wyciągnął się z nogami na bocznym oparciu i głową na jego kolanach.
- Byłem dzisiaj u Luke'a - powiedział Michael, nawijając makaron na widelec.
- Luke'a? - Calum uniósł jedną brew.
Clifford nie zdążył odpowiedzieć, bo jego telefon zadzwonił. Wyciągnął się nad leżącym na nim Calumem, by sięgnąć go z chwiejącego się stolika. Na ekranie wyświetlał się nieznany numer. Przesunął palcem po ekranie i przyłożył urządzenie do ucha.
- Słucham?
Calum rzucił mu pytające spojrzenie, ale Michael pokręcił tylko głową, wzruszając przy tym ramionami.
- Michael... Michael Clifford, tak? - odezwał się głos w słuchawce.
- Tak.
- Luke Hemmings.
Michael przez chwilę zastanawiał się, skąd znał to nazwisko. I wtedy do niego dotarło - jego desperacja się opłaciła. Jeśli miał być szczery, tracił już nadzieję. Po dzisiejszej wizycie u potencjalnego przyszłego wokalisty zespołu bał się nawet, że będzie miał problemy w pracy. A tymczasem... Chyba właśnie mu się udało.
- Przemyślałem to - mówił dalej Luke. - Jeszcze nic nie gwarantuję - zaznaczył. - ...ale myślę, że jedno spotkanie rozjaśni mi nieco w głowie.
Michael był tak podekscytowany, że nie mógł znaleźć odpowiednich słów.
- Jasne, że ci rozjaśni - wydusił w końcu. - To znaczy... - Odchrząknął. - Kiedy masz czas?
Spojrzenie Caluma zmieniało się z sekundy na sekundę. Teraz już domyślał się, do kogo należał nieznany numer i patrzył wyczekująco na przyjaciela, nie mogąc doczekać się dobrych wieści, które już wkrótce miał usłyszeć.
- Pasuje mi nawet jutro - oznajmił Luke.
Michael był prawie pewien, że pasował mu każdy inny dzień tygodnia, ale postanowił zachować to dla siebie. Szybko przestudiował w głowie swój całotygodniowy grafik. We wtorki pracę w warsztacie pana Bennetta kończył o szóstej.
- W porządku. Spotkajmy się o siódmej w... - Spojrzał na Caluma. - ...u Foshera.
Hood rzucił mu spojrzenie spod uniesionych brwi, kiedy wymienił nazwę kawiarni, w której ten dopiero zaczął pracować.
- W porządku - powiedział Hemmings. Najwyraźniej dobrze znał to miejsce, lub zamierzał je później sprawdzić. - To... Do zobaczenia. Jutro.
Michael znowu odchrząknął.
- Do zobaczenia.
Rozłączył się.
Oboje z Calumem, jak na zawołanie, zerwali się z kanapy, wykonali jakiś dziwny taniec szczęścia i rzucili się na siebie nawzajem, kończąc w uścisku pełnym radości i podekscytowania. Michael bał się, co przyniesie następny dzień, nie był do końca pewien, czy dogadają się z Hemmingsem. Ale jedno wiedział na pewno: muzyka została stworzona dla takich właśnie ludzi, a ten człowiek został stworzony dla muzyki.
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro