Rozdział 2 - Moja mała Anne
Gazeta wylądowała na drewnianej podłodze i zwinięta w rulonik potoczyła się w stronę drzwi. Ktoś krzyknął "dzień dobry", ale Luke nie chciał tego słyszeć. Pragnął, żeby Anne choć jeden raz powiedziała mu "dzień dobry" albo "dobranoc" albo "smacznego". Chciał usłyszeć jej słodki głosik, bo ostatnio nie miała ochoty z nim rozmawiać. Tańczyła tylko wśród kwiatów, a poranne słońce łaskotało jej zaróżowione policzki.
- Dzień dobry - usłyszał znowu, a wtedy trzasnęły drzwi czerwonego jeepa i ktoś zaczął iść w jego stronę.
Luke przestał grać i kiedy znów chciał spojrzeć na Anne, jej tam nie było. Zniknęła razem z muzyką. Chciał to naprawić. Jednym, ostrożnym ruchem poruszył każdą ze strun, wydobywając sześć dźwięków, które rezonowały w nim przez następne kilka sekund, ale nie udało mu się przywrócić Anne.
Jednak był tam ktoś inny. Wśród kwiatów, o które tak się troszczył, ścieżką, którą od dawna nikt nie podążał, szedł w jego stronę chłopak w granatowej bluzie i różowych włosach, wymykających się roztrzepanymi pasmami spod czarnej czapki z daszkiem.
Luke położył rękę na strunach, a ich drżenie ustało. Przyjemny dreszcz przeszedł jego palce.
- Grasz na gitarze - zagadnął różowowłosy, zatrzymawszy się przed schodami.
- Jak widać - potwierdził Luke, po raz pierwszy od dawna słysząc swój głos.
Przez chwilę panowała cisza, a chłopak chyba nie wiedział, co powiedzieć. Luke delektował się tą ciszą, zanim nieznajomy odezwał się ponownie.
- Mam propozycję.
- Nie szukam pracy - odparł beznamiętnie.
- To nie oferta, raczej... - chłopak znowu szukał odpowiedniego słowa. Jego policzki pokrył delikatny rumieniec zażenowania, kiedy próbował coś z siebie wykrztusić. - Umiesz też śpiewać?
Luke wzruszył ramionami. Wiedział dobrze, że potrafił śpiewać. Anne zawsze powtarzała, że ma cudowny głos, ale jej anielski śpiew nie mógł się z nim równać.
- Szukam wokalisty. - W oczach różowowłosego zatliły się iskierki nadziei. - Jestem Michael, tak w ogóle. Michael Clifford - dodał pośpiesznie. - Z kolegą zakładamy zespół i...
- Nie jestem zainteresowany - powtórzył Luke, tym razem bardziej stanowczo.
Michael wyraźnie się zmieszał, zbity z tropu. Po chwili jakby się otrząsnął i wygrzebał z kieszeni kawałek wymiętej kartki oraz ołówek z IKEI i zapisał coś na szybko.
- Tu jest mój numer telefonu - z tymi słowami wyciągnął do Luke'a rękę, ten jednak tylko zmierzył kartkę obojętnym spojrzeniem, więc Michael włożył ją między belki białego ogrodzenia werandy. - Zastanów się nad tym i... - Wcisnął dłonie w kieszenie. - Zadzwoń, jeśli zmienisz zdanie.
Luke tylko patrzył na niego beznamiętnym wzrokiem.
- Proszę, to bardzo ważne - mówił Clifford. Przez chwilę stał w ciszy, bujając się na piętach z rękami w kieszeniach i zagubionym spojrzeniem. Wymamrotał coś, co brzmiało jak "może ja już pójdę", odwrócił się i odszedł.
Luke patrzył, jak chłopak wsiadał do samochodu. Drzwi trzasnęły, silnik zacharczał i jeep potoczył się po piaszczystej drodze. Towarzyszący temu dźwięk zgniatanego żwiru przywiódł mu na myśl dzień, w którym Anne odjechała stąd po raz ostatni.
"Wróciła" - mówił sobie - "Jest tutaj".
Nawet jeśli przestała już tańczyć.
Odetchnął głęboko i zastukał palcami w pudło rezonansowe gitary. Wstał i ustawił instrument w kącie.
Od kiedy Anne przestała się do niego odzywać, Luke nieczęsto wychodził z domu. Czuł się samotny. Nie wiedział, co powinien zrobić. Iść dalej? Istniało w ogóle coś takiego jak "dalej"? Nigdy nie był sam. Luke i Anne. Anne i Luke. "Na zawsze" - mówiła, kiedy pieścił jej delikatną skórę.
"Na zawsze" - pomyślał Luke. Ale w tej chwili wszystko wydało mu się tak ulotne. Tak kruche. Nie mógł iść dalej bez Anne u swojego boku.
***
Słońce chyliło się już ku zachodowi, kiedy Luke kończył pieczołowicie układać na półce swoje figurki superbohaterów. Uwielbiał patrzeć na nie i wyobrażać sobie, jak leci w czerwonej pelerynie ponad dachami domów, żeby uratować miasto przed zagładą.
- Luke, podejdź tu, proszę! - Usłyszał z dołu głos swojej mamy.
Przesunął Spidermana kilka milimetrów w stronę Flasha i wybiegł z pokoju, mając nadzieję, że makaron z kurczakiem był już gotowy. Kuchnia jednak była pusta, za to cała rodzina zebrała się przed drzwiami wejściowymi. Starsi bracia Luke'a rzucali sobie znudzone spojrzenia, a mama z uśmiechem witała pulchnego mężczyznę z zabawnym wąsem oraz drobną kobietę z piegami pokrywającymi różowe policzki i włosami tak rudymi, że sprawiały wrażenie, jakby płonęły żywym ogniem.
- Luke, jesteś wreszcie. - Liz gestem przywołała syna. - To nasi nowi sąsiedzi. Nasz najmłodszy syn, Luke - przedstawiła go, kładąc mu rękę na ramieniu. - Proszę, wejdźcie.
Luke miał nadzieję, że nie zaskoczą go już żadne niespodzianki i będzie mógł wrócić do swojego pokoju, żeby pooglądać obrazki w komiksach. Jednak kiedy państwo Harper - tak przedstawili się nowi sąsiedzi - weszli do środka, coś małego i tak rudego, że wyglądało jak mniejsza kopia kobiety, poszło w ślad za nimi. Luke szybko domyślił się, że to małe, słodkie stworzonko było córką Harperów. Dziewczynka ściskała kurczowo dłoń mamy, bojąc się unieść wzrok spod płomiennych loczków. Dopiero kiedy Luke przyjrzał się jej bliżej, zauważył, że rzeczywiście wyglądała jak kopia swojej rodzicielki. Była równie szczupła i drobna, miała takie same różowe, usiane piegami policzki i delikatne, słodkie rysy twarzy.
- Usiądźcie, a ja przyniosę coś do picia - powiedziała mama i zniknęła za kuchennymi drzwiami.
Goście usiedli na kanapie w salonie, a tata Luke'a zajął swój fotel, w którym zwykł czytać gazety każdego ranka z kubkiem kawy w ręku. Chłopiec z zażenowaniem stwierdził, że jego bracia zdążyli się już ulotnić, on jednak stał na środku pokoju, czując się dziwnie nieswojo we własnym domu.
- Luke musi być w wieku Anne - zagadnęła rudowłosa kobieta, mierząc blondyna badawczym spojrzeniem. Chwilę później obdarzyła go ciepłym uśmiechem.
- Mam siedem lat - odezwał się Luke, dumny, że może coś powiedzieć. Domyślił się, iż niejaka Anne musi być ową dziewczynką, która zawstydzona tuliła się do ramienia matki.
- To tylko rok różnicy. Anne skończyła już szcześć. - Pani Harper klasnęła w dłonie z zadowoleniem.
- Hej, Lukey - usłyszał głos mamy, która weszła właśnie do salonu z dzbankiem soku pomarańczowego i tacką pełną szklanek. - Może pokażesz Anne swoją kolekcję figurek superbohaterów - zaproponowała.
Luke aż podskoczył z podekscytowania. Uwielbiał chwalić się swoją kolekcją, a mama najwyraźniej uznała, że byłaby to idealne okazja dla nieśmiałej dziewczynki, by zdobyć przyjaciół w nowym miejscu.
- Chodź. - Wyciągnął rękę do rudowłosej, a ona chwyciła ją niepewnie. Spojrzała przestraszona na swoją mamę, zanim pozwoliła Luke'owi zaprowadzić się na górę.
***
Luke pamiętał ten dzień jak przez mgłę. W duchu dziękował swojej mamie z całego serca za to, że zaproponowała małej Anne oglądanie jego figurek. Pewnie nawet nie była nimi zainteresowana. Uśmiechnął się szczerze na to wspomnienie. Zastanawiał się, co by teraz robił, gdyby jego los nie związał się z najpiękniejszą kobietą na świecie. Kim by był, gdzie i z kim. Ale nie dało się cofnąć czasu i wcale tego nie żałował. Był tu, w ich wspólnym domu. Sam. Mimo wszystko wiedział, że nie zmarnował ani jednej sekundy, spędzonej ze swoją ukochaną. Był wtedy kimś. Miał wszystko. Teraz czuł się pusty i samotny. Był nikim. Był sam.
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro