Rozdział 1 - Piątek mi pasuje
Michael jak zwykle wstał wcześniej, niż jego współlokator. Wiele by dał, by móc pospać choćby godzinę dłużej. Jednak obowiązki wzywały, a połowa czynszu, którą musiał opłacić, sama się nie zarobiła. Zarzucił tylko na siebie podkoszulek i granatową bluzę, wciągnął spodnie, a potem buty, chwycił kawałek wczorajszej pizzy i wyszedł z mieszkania. Nie umył nawet zębów.
Chwilę później siedział już w samochodzie, zajadając się zimnym śniadaniem. Silnik czerwonego jeepa charczał smętnie, przypominając mu o wizycie u mechanika w najbliższą środę, co kosztowało go kolejny ranek spędzony na rozrzucaniu gazet wszystkim domostwom w okolicy. Przekręcił kluczyk w stacyjce i wcisnął pedał gazu, a samochód potoczył się powoli w przód. Wyjechał z parkingu pod blokiem, w którym wynajmował mieszkanie wraz ze swoim przyjacielem, Calumem.
Dojechawszy do znajomej dzielnicy, otworzył okno i wyrzucił przez nie pierwszą gazetę. Trafił w dziesiątkę. Gazeta potoczyła się po werandzie i zatrzymała pod drzwiami domu. Rzucał tak w drzwi domów, których kolejność znał już na pamięć. Duży i niebieski, potem ten z równo przyciętymi tujami, posadzonymi wzdłuż płotu, ten z basenem w ogrodzie, dom państwa Bennettów, których kot za każdym razem syczał na Michaela, gardząc gazetami, które w pocie czoła rozwoził każdego ranka.
Minął wszystkie domy, których mieszkańcy żyli tak blisko siebie, że mogli niemal rozmawiać przez otwarte okna. Ulica z asfaltowej zmieniła się w piaszczystą drogę, a Michaelowi zrobiło się żal czerwonego jeepa, który z coraz większą trudnością pokonywał liczne dziury i wyboje. Miasto nie było wcale oddalone od tego miejsce o całe lata świetlne, nawet jeśli mogłoby się tak wydawać, mimo to czas tam zwalniał. Życie zdawało się płynąć wolniej, kiedy po prawej stronie po horyzont ciągnęło się bezkresne pole, a po lewej co jakiś czas migały pojedyncze domy, a raczej gospodarstwa; niektóre z idealnie przyciętymi trawnikami i krzewami, inne zarośnięte przez wysoką trawę i bluszcz. Michael bardzo lubił się im przyglądać. Nie dało się ukryć, że każde z tych miejsc miało swój własny urok.
W końcu dotarł do czwartego z rzędu domu - tego, który lubił najbardziej - z nieskazitelnie biało-błękitnymi ścianami i czerwoną dachówką. Kwiaty w ogrodzie zdawały się witać go za każdym razem, kiedy tamtędy przejeżdżał. Uwielbiał te najmniejsze, niebieskie, które miały kolor nieba.
Mieszkaniec tego domu był jedynym, którego zawsze - bez wyjątku - zastawał na nogach. Jeśliby nie liczyć pana Morrey'a, który każdego dnia od poniedziałku do piątku witał go w swoim kraciastym szlafroku z kubkiem czarnej kawy w ręku.
Tego dnia wysoki mężczyzna z kilkudniowym zarostem, ubrany jedynie we flanelową koszulę, opierał się o barierkę werandy, pogryzając zielone jabłko. Michael zatrzymał swojego jeepa i wyrzucił gazetę przez okno, a ta potoczyła się prosto pod białe drzwi. Mężczyzna nawet nie drgnął. Głowę miał zwróconą w jego stronę, ale zdawał się w ogóle go nie zauważać. Wpatrywał się pustym wzrokiem w dzielącą ich przestrzeń.
- Dzień dobry! - krzyknął Michael, uznając to za najbardziej stosowne.
Blondyn poruszył się lekko, niemal niezauważalnie, ale nie odrywał wzroku od punktu, w który się wpatrywał. Michael westchnął, wzruszył ramionami i odjechał spod pięknego domu. Może ten człowiek nie lubił towarzystwa. Mieszkał sam w wielkim domu i według Michaela istniała szansa na to, że zwyczajnie zwariował.
***
O dziewiątej był już z powrotem w domu. A raczej w ciasnym mieszkanku mieszczącym się na dziewiątym piętrze, składającym się z łazienki, małej sypialni zajmowanej przez Caluma oraz pokoju z aneksem kuchennym i jedną kanapą, na której przyszło spać właśnie Michaelowi. Miał tam wszystko, czego potrzebował - wspólny telewizor, wysuwany podnóżek, a nawet własną szafę.
Wyciągnął z lodówki karton z resztką mleka i opadł z cichym jękiem na kanapę. Zrzucił buty i wyciągnął nogi przed siebie. Zastanawiał się przez chwilę, gdzie podział się pilot od telewizora, dopóki nie poczuł czegoś twardego i wyjątkowo niewygodnego pod lewym pośladkiem. Chciał włączyć jakiś program muzyczny i rozkoszować się chwilą wolnego, kiedy drzwi jedynej sypialni otworzyły się i jego oczom ukazał się zaspany szatyn ubrany jedynie w pomarańczowe dresy.
- Myślałem, że jesteś w pracy. - różowowłosy zmarszczył zdziwiony brwi.
Calum ziewnął i stanął przed telewizorem, który właśnie został włączony przez Michaela.
- Wziąłem wolne - rzucił od niechcenia, wzruszając ramionami.
- Wolne? - Michael wytrzeszczył oczy. - Dali ci wolne?
Calum wydął usta i zachwiał się na piętach, wciskając ręce w kieszenie.
- Dobra, rzuciłem robotę.
Clifford był bliski rzucenia w przyjaciela pilotem od telewizora.
- Popierdoliło cię do reszty? - niemal krzyknął.
- Znalazłem nam perkusistę!
Michael już otworzył usta, żeby wyrazić swoje niezadowolenie, ale natychmiast z tego zrezygnował. Od ponad dwóch lat wrzucali covery znanych piosenek na YouTube. Ich kanał cieszył się niemałą popularnością, jednak po skończeniu szkoły postanowili zająć się tym na poważnie i ze swojego duetu zrobić prawdziwy zespół. Problem tkwił w tym, że do tej pory nie znaleźli perkusisty ani głównego wokalisty.
Calum uśmiechnął się krzywo i usiadł na chwiejącym się stoliku kawowym, tym razem całkowicie zasłaniając widok na telewizor.
- Nazywa się Ashton Irwin i właśnie odszedł z jakiegoś amatorskiego zespołu - oznajmił, dumnie wypinając pierś.
Michael pokiwał głową z uznaniem.
- Mimo wszystko, wciąż nie mamy wokalisty - zauważył.
Szatyn przewrócił oczami.
- Ja gram na basie, za to nie rozumiem, dlaczego ty nie chcesz nim być.
- Nie nadaję się na frontmana.
- Zastanów się nad tym. - Chłopak westchnął. - Albo w ciągu tygodnia znajdź nam wokalistę. - Wstał i podszedł do lodówki, by po chwili otworzyć ją i zajrzeć do środka.
Michael zapatrzył się w telewizor. Miał akurat przyjemność oglądać teledysk jakiejś znanej popowej piosenki, której miał już szczerze dosyć. Dopił resztkę zimnego mleka i zwrócił się do Caluma:
- Ten Ashton... Skąd go znasz?
Chłopak odwrócił się z przeterminowanym jogurtem w ręku i zamknął lodówkę, która zachwiała się lekko na skrzypiących panelach.
- Często przychodził do sklepu muzycznego, w którym pracowałem. Spytałem go, czy może nie jest zainteresowany posadą perkusisty w zespole i obiecał, że posłucha naszych coverów. Chyba mu się spodobały i wczoraj wieczorem do mnie zadzwonił.
- I dlatego rzuciłeś pracę? - Michael uniósł brwi z niedowierzaniem.
Calum skrzywił się, jedząc jogurt, i usiadł na oparciu kanapy.
- Szef i tak mnie nie lubił i od jakiegoś czasu groził, że wyrzuci mnie, jeśli nadal będę podrywał ładne klientki.
Michael nie miał siły na zadawanie kolejnych pytań, więc westchnął poirytowany i postanowił dowiedzieć się czegoś o ich zespole, który właściwie jeszcze nie istniał.
- Kiedy go poznam?
- Mojego szefa? Uwierz, nie chcesz go poznawać. - Calum pokręcił głową z odrazą.
- Perkusistę, matole.
- No tak, perkusistę. - Chłopak zaśmiał się zmieszany. - Przyjdzie tu w piątek wieczorem.
Clifford szybko przeanalizował w głowie swój grafik: poniedziałki i środy - opieka nad psem państwa Riley'ów; wtorki i czwartki - praca dorywcza w warsztacie samochodowym pana Bennetta; rozwożenie gazet każdego ranka od poniedziałku do soboty.
- Piątek mi pasuje - oznajmił - Ale musisz znaleźć nową pracę.
Calum westchnął.
- A ty nowego wokalistę.
***
Ten tydzień nie zapowiadał się zbyt ciekawie, zwłaszcza że Michael chciał za wszelką cenę znaleźć kogoś, kto nadawałby się na frontmana ich nieistniejącego jeszcze zespołu. Robił wszystko, co tylko mógł - przeszukał listę swoich kontaktów i znajomych na Facebooku, zamieszczał ogłoszenia w mediach społecznościowych, zatrzymywał sąsiadów, których twarzy nawet nie kojarzył, żeby tylko spytać, czy znają kogoś uzdolnionego muzycznie, kto chciałby dołączyć do wybijającego się zespołu.
W czwartkowy poranek tracił już wszelką nadzieję. Był pewien, że zapytał już wszystkich, ale wtedy poczuł, jak jego umysł rozjaśnia nagła fala olśnienia. Kwiaty pod biało-błękitnym domem jak zwykle witały go, szeleszcząc kolorowymi płatkami na delikatnym wietrze. Zdawały się tańczyć w rytm muzyki, dochodzącej z werandy. Mężczyzna w blond włosach związanych w niedbałego kucyka siedział na białej ławce, przywodzącej na myśl dramat romantyczny rodem spod wieży Eiffla. I grał. Muzyka niosła się idealnymi dźwiękami, błądząc pomiędzy łodyżkami kwiatów. Jego palce tańczyły po gryfie, z tak naturalną łatwością i gracją, jakby struny były wykonane z najczystrzego jedwabiu.
Nie mógł tak tego zostawić.
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro