1
Strzały zwróciły uwagę każdego stworzenia, które było na tyle blisko, by je usłyszeć. Podziurawiony zamek ciężkich, żelaznych i pokrytych rdzą drzwi rozpadł się w momencie natarcia. Zawiasy zaskrzypiały donośnie. Drzwi uchyliły się nieznacznie, po czym przechyliły wbijając się dolną krawędzią w beton. Niemal pewne było, że nikt nie da rady przesunąć ich dalej, choćby o centymetr.
Dłoń mogąca należeć do co najwyżej siedmioletniego dziecka wyłoniła się ze szpary między drzwiami a framugą. Po chwili wyszła z nich reszta chudego, brudnego i przerażonego chłopca. Zaraz za nim pojawiła się kolejna ręka, należąca z pewnością do o wiele starszej, chociaż wciąż młodej osoby. Za nią podążyła głowa o kasztanowych włosach. Dziewczyna z trudem przeciskała się przez szparę, która dla chłopca nie stanowiła większego problemu.
— Abby! — usłyszała nagle.
Chłopiec wskazał palcem na stary płot z siatki, zwieńczony drutem kolczastym. Abby spojrzała w tamtym kierunku. W świetle zachodzącego słońca widziała dziesiątki sylwetek napierających na stare ogrodzenie. Sporadycznie wiszące na nim tabliczki „Uwaga! Ogrodzenie pod napięciem" nie mówiły prawdy. Wiedziała o tym. Ogrodzenie chwiało się coraz bardziej od niekończącego się popychania oraz szarpania pozdzieranych, miejscami gnijących dłoni. Towarzyszyły im charczenia, rzężenia i wycie stworzeń, które kiedyś były ludźmi.
Abby dokładała wszelkich starań, żeby jak najszybciej przecisnąć się przez szparę w drzwiach. Metaliczny dźwięk siatki upadającego ogrodzenia dosięgnął jej uszu. Obejrzała się znowu. Najwyżej dwadzieścia kroków — oceniła odległość. Myśl ta zmroziła krew w jej żyłach.
— Biegnij Timm! — krzyknęła do chłopca.
Siedmiolatek nerwowo pokręcił głową.
— Dogonię cię — zapewniła. — Biegnij!
Chłopiec spojrzał w kierunku nadchodzących potworów. Wreszcie rzucił się do ucieczki. Na oślep. Byle dalej. Abby westchnęła. Była jedyną z całej grupy, która postanowiła po niego wrócić.
Fala ciał wlała się na teren zakładu razem z walącym się fragmentem płotu. Część człekokształtnych potworów zdążyła już wstać i skierowała się w jej stronę. Reszta przewracała się o siebie nawzajem, kotłowała i tarzała po ziemi.
Dziewczyna zaczęła szarpać się z drzwiami. Napierała na nie z całych sił. Zbawienne skrzypnięcie zadźwięczało nagle w jej uszach. Zaczęła przesuwać się dalej. Centymetr po centymetrze. Serce waliło jej niczym młot.
Już wstała. Już zbierała się do biegu. Nagłe zachwianie. Coś chwyciło ją za kostkę. Uderzenie głową o wylaną betonem ścieżkę pokazało jej całą galaktykę gwiazd. Na kilka sekund zabrało z koszmaru.
Adrenalina stłumiła ból i przyspieszyła powrót do rzeczywistości. Obróciła się. Trzymająca jej nogę, wystająca ze szpary w drzwiach, ręka, próbowała przyciągnąć ją do pozbawionej policzka twarzy. Sama twarz kłapała zębami, pragnąc zatopić je w świeżym ludzkim mięsie.
Abby sięgnęła za pasek. Wyciągnęła pistolet i wycelowała. Puste kliknięcie na chwilę odebrało jej dech. Rozejrzała się. Stary złamany pręt, tuż obok niej. Ostro zakończony — najprawdopodobniej z powodu rzeczonego złamania. Sięgnęła po niego. Chwyciła oburącz, wycelowała, po czym z całej siły wbiła w głowę potwora. Kiedy ten przestał się ruszać wyjęła go, po czym zaatakowała rękę, która wciąż ściskała jej kostkę. Potem jeszcze raz. I jeszcze raz. Po chwili była wolna.
Poderwała się. Potwory były już blisko. Za blisko. Abby cofnęła się o krok.
Próbowała się bronić. Wbiła zaostrzony pręt w jednego stwora. Zdzieliła na odlew innego. Trzeci, pochwycił ją za włosy. Krzyknęła. Czwarty wgryzł się w jej rękę. Piąty zatopił zęby w łydce. Upadła.
Żywe trupy przeciskały się między sobą, drapały ją i gryzły. Każdy rozpaczliwie próbował zdobyć dla siebie choć mały kawałek żywej tkanki. Abby już nie krzyczała. Ból odebrał jej głos. Obrzydliwe mlaskanie, charczenie i wycie wypełniało jej uszy w ostatnich chwilach.
Nastąpiło zaciemnienie obrazu. Na czarnym tle pojawiły się pierwsze nazwiska z długiej listy płac.
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro