Chào các bạn! Vì nhiều lý do từ nay Truyen2U chính thức đổi tên là Truyen247.Pro. Mong các bạn tiếp tục ủng hộ truy cập tên miền mới này nhé! Mãi yêu... ♥

Gdzieś pomiędzy

Wciskam pedał gazu najmocniej jak potrafię i obserwuję, jak czerwona wskazówka prędkościomierza mija kolejne, co raz to większe liczby. Świat przemyka wokół mnie i zmienia się w jedną wielką, różnobarwną smugę za oknem mknącą z zawrotną szybkością. Ja jednak jestem szybszy. Mijam ten cały rozpędzony świat i zostawiam daleko za sobą. Tam, gdzie już nie chcę spoglądać. Nie chcę więcej patrzeć na twarz mojej Jenny, mojej przepięknej, ukochanej Jenny, zwęgloną i sczerniałą, przyczepioną do spalonego ciała jak upiorna maska. Nie chcę patrzeć na jej zwłoki leżące pomiędzy zgliszczami domu. Domu, który stał się jej trumną. Otynkowane wieko sufitu opadło na nią, leżącą w starej, rozgrzebanej pościeli... 

Tak naprawdę nigdy nie myślałem o jej śmierci. Gdybym jednak miał ją sobie wcześniej wyobrazić, prawdopodobnie powiedziałbym, że byłaby równie piękna, jak ona sama. Piękna, cicha i spokojna. Na początku znajomości powiedziałbym, że mogłaby umrzeć, upadając miękko pomiędzy krzewami róż, bez oddechu i czucia, delikatna i pobladła niczym dzwoneczek konwalii. Wyglądałaby jak jedna z tych baśniowych królewien, które zbudzą się za jednym pocałunkiem i potem będą dalej tańczyć, szczebiotać i czarować wszystkich swym wdziękiem. Miesiąc temu powiedziałbym, że umrze w ciszy, jako staruszka, gdy wtuli się we mnie ten ostatni raz i, przysypiając, wyda swoje ostatnie tchnienie, a jej ostatnim wspomnieniem będzie ciepło moich ramion, moja dłoń gładząca ją spokojnie po posiwiałych włosach i ciche bicie starego, schorowanego, ale wciąż płonącego żarliwą miłością serca. Tak. Na taką śmierć zasługiwała. Na pewno nie na strop walący się jej na głowę i ogień trawiący jej słodkie ciało, na wieczność gasząc żywe iskierki w jej błękitnych jak wiosenne niebo oczach.

Czuję się pusty. Gdzieś zniknąłem, a ta skorupa, która chodzi po ziemi, nie jest już mną. Jakby ten sam ogień, który zabił moją Jenny, spalił i mnie, wżarł się w moje wnętrze i spopielił mi serce, pozostawiając w jego miejscu jątrzącą się ranę, która nigdy nie przestanie boleć, nigdy się nie zabliźni ani nawet nie zaskrzepi. Jestem nicością, nie ma już niczego po odejściu mojej ukochanej Jenny. Nigdy sobie nie wybaczę, że to ja poszedłem wtedy do kuchni napić się wody, a nie ona, nigdy sobie nie wybaczę, że to na nią spadł ten sufit, a nie na mnie. Jestem winny. Jestem winny, bo nie mogłem jej uratować. To przeze mnie teraz jej nie ma.

Jej matka nigdy mnie nie polubiła. Na jej pogrzebie, gdy opuszczano sosnową trumnę do grobu, patrzyła na mnie, jakbym zabił ją własnymi rękami. I nie obchodzi nikogo, że ogień wybuchł piętro wyżej, że to ten chamski, łobuzerski dzieciak spod ósemki został na noc sam w domu, zapomniał zakręcić gaz w kuchence i o czwartej dwadzieścia trzy nad ranem zachciało mu się zapalić. Moje życie, wszystko, co miałem, zniknęło z powodu rozpieszczonego, nieodpowiedzialnego małolata, który tak bardzo musiał zakurzyć, że nie mógł wstrzymać się przez te dwie godziny, aż Jenny wstanie, ubierze się, zje śniadanie i pójdzie do pracy. Nie mógł wytrzymać do czasu, aż będzie bezpieczna.

Biegli ustalili wersję. Wszystkiemu winny był ten głupi bachor, on i jego zapalniczka. Przeżył. Mocno poparzony, okaleczony, niepełnosprawny, ale przeżył. A moja żona nie. Dlaczego ona zginęła przez głupotę kogoś takiego? Dlaczego każdy jebany idiota zawsze ma tyle szczęścia, a za jego kretynizm płacą inni?! Dlaczego płacą tak słono?!

Krzyczę w noc. Zatrzymuję pędzącą maszynę na poboczu i wybiegam na zewnątrz. Droga jest całkowicie pusta, jak przez większość czasu, ponieważ zazwyczaj służy jako objazd, gdy na drodze do Rapid City są jakieś roboty drogowe. Nie ma tu zbyt wielu miasteczek, jedynie pojedyncze miejscowości porozsiewane tu i ówdzie, w pewnej odległości od siebie, a główną część krajobrazu stanowią pola uprawne. Klękam na zimnym jak lód asfalcie i płaczę, co chwila nawołując Jenny. Moje słodkie, najdroższe światełko, moje całe szczęście, moją całą duszę, która nagle zniknęła, pochłonięta przez ogień. Moja Jenny. Moja cudowna żona. Jednak nie tylko ona zginęła. Były też inne ofiary, głównie z wyższych kondygnacji budynku, którym podłoga zawaliła się pod stopami, gdy piekło wybuchło i postanowiło wszystko mi odebrać. Nawet więcej niż wszystko. Była jeszcze jedna ofiara, nieuwzględniona w żadnym spisie czy nekrologu.

Tamtego wieczoru Jenny powiedziała, że jest w ciąży.

Nigdy wcześniej nie czułem się tak szczęśliwy. Marzyłem o rodzinie, takiej prawdziwej, pełnej, kochającej się i szczęśliwej. Takiej, jakiej nigdy mi nie dano. Marzyłem, by już w listopadzie zobaczyć to malutkie dzieciątko, które z krzykiem po raz pierwszy styka się ze światem. Chciałem widzieć, jak po raz pierwszy otwiera swoje cudne oczka, błękitne jak u mamy, jak posyła nam bezzębny uśmiech i wtula się do snu w ciepłe ciało Jenny, usypiane przez miarowe bicie jej serca. Chciałem widzieć, jak dorasta, jak mówi pierwsze słowa i stawia pierwsze kroki, by potem biegać tak szybko, że z trudem mógłbym je dogonić, złapać i wytulić. Chciałem widzieć, jak się uczy, rośnie i staje się dorosłym, zaczyna własne życie, jednak za każdym razem z radością powraca do domu, który wspólnie mu daliśmy, do miłości, którą je otoczyliśmy i którą dawalibyśmy mu do końca naszych dni. Chciałem widzieć, jak po raz pierwszy przyprowadza do nas swoje dzieci, chciałem widzieć, jak z każdą wizytą są coraz większe i doroślejsze... A potem umrzeć, trzymając w ramionach moją cudną Jenny, czując się spełniony i nie mając już w życiu niczego do dodania.

Teraz  też nie mam niczego do dodania, jedynie priorytety mi się zmieniły. Straciłem wszystko, bezpowrotnie. Mogę więc umierać. Załatwię tylko jedną sprawę i mogę umierać. 

Odjechałem jakieś szesnaście mil na północ. Niezbyt daleko, w dodatku pewnie już policja mnie szuka, ale mam wystarczająco dużo czasu. Nie mam zbyt skomplikowanego zadania. 

Podchodzę do bagażnika i podnoszę klapę. Wyciągam skrępowanego i zakneblowanego kalekę na ulicę, niezbyt delikatnie rzucając go na ziemię. Z tylnego siedzenia zabieram łom. 

Mężczyzna próbuje odpełznąć, wijąc się jak robak i starając się uciec jak najdalej pomimo amputowanych nóg. Patrzę na niego z obrzydzeniem i, gdy faktycznie udaje mu się posunąć odrobinę naprzód, przygważdżam go butem do ziemi. Odwiązuję knebel i szepczę mu nad uchem:

– Jeszcze raz powtórz jej imię.

– Jenny! Jenny! JENNY! – drze się w niebogłosy, żywiąc, jak na idiotę przystało, głupią i naiwną nadzieję, że jeśli będzie krzyczał wystarczająco głośno, ktoś go usłyszy i przybędzie mu na ratunek. O nie, mój drogi. Nikt cię nie usłyszy. Nikt, poza mną. Nikt poza twoim przeznaczeniem, twoją śmiercią. Więc wyj, psie, wyj ile dusza zapragnie. I tak już nikt ci nie pomoże, a dla mnie słodyczą jest słyszeć skowyt przerażenia, gdy wykrzykujesz imię mojej Jenny, licząc na to, że dzięki temu cię oszczędzę. Zabiłeś ją, więc teraz ja zabiję ciebie. Więc wyj, psie.

Uderzam łomem, raz, drugi, trzeci, a powtarzane w kółko jak piekielna mantra imię przeradza się w nieustający wrzask.

– Masz mówić jej imię! – warczę cicho.

– JENNY! – krzyczy na cały głos, przeciągając końcówkę, aż zaczyna brakować mu tchu. 

Zadaję kolejne uderzenia łomem, biję go po brzuchu i plecach, a ten nędzny robal, ta tępa glizda wciąż próbuje uciec i wywrzaskuje raz po raz imię mojej ukochanej. Wie, kogo zabił. Jednak jest zbyt głupi, by pojąć, jak ja się teraz czuję.

Pora skończyć tę zabawę. Przytrzymuję go nogą w ciężkim, podkutym bucie, biorę potężny zamach i kieruję cios na głowę. Hak łomu z chrzęstem gruchotanej kości wbija mu się w czoło, a asfalt, pomimo panującej wokół ciemności, powoli zaczernia się jeszcze bardziej od wąskiego strumyczka krwi spływającego z rany. Zamilkł. Wokół rozlewa się głucha cisza. Nie ma już rozpaczliwego wrzasku „Jenny!", nie ma pełznącego półgłówka. Jest tylko beznogi trup z zaszklonymi oczami patrzącymi w nicość i z łomem wystającym z czoła. I jestem ja. Nie ma natomiast jednej rzeczy, której się spodziewałem: ulgi. Wciąż czuję nienawiść do tego truchła leżącego na ulicy jak porzucony worek, ponieważ właśnie ono, człowiek, który nosił to przebrzydłe ciało, odebrał mi wszystko. Podchodzę do zwłok i kopię je bezlitośnie, wrzeszcząc niczym ten dzieciak tuż przed śmiercią. Wyciągam łom z jego czoła, nie zwracając nawet uwagi na wypływającą coraz większym strumieniem posokę i uderzam nim w nieruchome ciało jak popadnie. 

Nigdy nie przestanę go nienawidzić. Chrześcijanie mówią, że należy wybaczać i choć jestem wierzący, to z tym się nie do końca zgadzam. Można wybaczyć kradzież, bo skradzioną rzecz można odzyskać lub odkupić. Można wybaczyć ubliżanie, bo można się po tym pogodzić. Można wybaczyć bójkę, bo można po niej podać sobie ręce. Nie można jednak wybaczyć odebrania zupełnie wszystkiego, zamordowania dwóch najdroższych czyjemuś sercu istot na całej planecie. Nigdy. Nigdy nie wybaczę mu śmierci Jenny i naszego dziecka. Nigdy.

Nie mam pojęcia, ile czasu już go kopię. W końcu, wyczerpany, przestaję. Rzucam mu jeszcze gniewne spojrzenie na odchodne, z obrzydzeniem zerkam na zmasakrowane zwłoki idioty. Wsiadam do samochodu i ruszam dalej, załatwić ostatnią sprawę.

Jadę jeszcze jakieś pół mili na północ, może trochę dalej. Gdy na ekranie GPS pojawia się niebieska plama, uchylam wszystkie okna, wciskam pedał gazu i rozpędzam się. Z impetem zjeżdżam z drogi. Samochód przez chwilę leci w powietrzu, po czym uderza o coś podwoziem. Pewnie jakieś kamienie. Rzuca mną na wszystkie strony. Auto stacza się jeszcze chwilę i czuję kolejne uderzenie. Nie wiem już, co się dzieje. Chcę spać. Potem czuję już tylko zimny dotyk wody...

Stoję na brzegu jakiegoś jeziora czy morza. Słońce maluje przepiękne barwy na wieczornym niebie, a woda skrzy się w ognistych promieniach, tańcząc i przelewając się, tworząc bajeczny krajobraz. Tęczowe pasy nieba odbijają się w falującej tafli, nadając jej różowy odcień i mieszając go z iskrami zachodzącego słońca. Kilkanaście metrów dalej widzę maleńką wysepkę. Rośnie na niej drzewko, nieduże, z zielonymi liśćmi okraszonymi różowozłotą poświatą wieczoru. Obok drzewka stoi jakaś postać. Od razu rozpoznaję Jenny. Moja piękna Jenny, w swojej białej sukni z dnia naszego ślubu, trzymająca w rękach małe zawiniątko. Nasze dziecko. 

Patrzy na mnie i wyciąga dłoń. Ruszam ku niej, nie zważając na zimne fale spokojnej wody obmywające mnie ze wszystkich stron. Jest tak blisko... Jednak z każdym krokiem wysepka wydaje się oddalać. Idę coraz szybciej, aż w końcu grunt umyka mi spod stóp i wpadam na głębinę. Płynę. Płynę do mojej ukochanej. 

Wysepka ucieka. Próbuję już od dawien dawna, jednak nie mogę się nawet do niej zbliżyć. Tkwię więc tak zawieszony gdzieś pomiędzy jawą a snem, piekłem a niebem, rozkoszą i rozpaczą, przyglądając się mojej Jenny z malowniczego wybrzeża zatopionego w wiecznym, niekończącym się zachodzie słońca. Patrzę na drzewko, które przez cały czas wygląda równie baśniowo, osłaniając swoimi liśćmi moją miłość. Patrzę na swoje ręce, po których wciąż spływa krew tamtego chłopaka.

Nie potrafiłem wybaczyć. Mi też nie wybaczono.

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro