Rozdział 5
„Prawda to bowiem wiecznie żywa, że poza przygotowaniem zawodowym człowieka, poza jego wykształceniem najistotniejszą, najbardziej podstawową wartością w jego pracy jest jego Człowieczeństwo” – Maria Grzegorzewska
Aż nazbyt znajomy dźwięk budzika sprawił, że Debora jęknęła. Na wpół przytomna zaczęła poklepywać dłonią materac pod poduszkami, szukając telefonu. Kiedy jednak nic tam nie znalazła, a dźwięk rozbrzmiewał dalej, wpijając się do jej nierozbudzonego jeszcze do końca umysłu niczym gwóźdź, niechętnie uchyliła powieki i rozejrzała się po niezbyt jeszcze znajomym pokoju, w którym przyszło jej żyć. W końcu dostrzegła poszukiwane urządzenie na parapecie.
Chwyciła telefon i zawahała się przed wyłączeniem budzika. Zamiast tego najpierw przeczytała, co zrobić, by na pewno zatrzymać ostatecznie alarm – nie chciała, by zamiast tego uruchomiła się drzemka. Ziewnęła, przetarła oczy kilka razy i w końcu niechętnie usiadła, patrząc na wyświetlającą się na ekranie starego smartfona godzinę tak, jakby sprzęt w czymś zawinił.
Nic dziwnego, bo była szósta rano.
— Ja pierniczę — westchnęła czarownica i ponownie przetarła oczy dłonią. Przeciągnęła się z cichym skrzypieniem kości. A potem doszła do wniosku, że położy się jeszcze na chwilę. Sprawdziła wiadomości, które przez wieczór i noc wysłali jej bliscy. Uśmiechnęła się nieco melancholijnie, gdy zobaczyła wpis na Facebooku na temat rozpoczęcia roku szkolnego w „Maryśce”. Znajome twarze mieszały się na zdjęciach z całkowicie nowymi, należącymi przede wszystkim do pierwszoklasistów. Tęskniła za szkołą, w której pracowała
Odgarnęła włosy z czoła i rozjaśniła się nieco, gdy na służbowym mailu zobaczyła informację o zbliżającej się konferencji online, jednej z tych na temat wykorzystania eksperymentalnych technik nauczania podczas zajęć z teoretycznych oraz praktycznych form magii. Rzuciła okiem na datę i od razu zapisała się na wydarzenie. Jak dobrze, że konferencje prowadzone zdalnie stawały się coraz bardziej popularne, nie musiała się dzięki temu zastanawiać, jak dotrzeć na miejsce i czy godzina nie koliduje z prowadzonymi przez nią lekcjami. Wystarczyło dołączyć do transmisji, słuchać jej przynajmniej jednym uchem, wypełnić formularz i już miało się certyfikat uczestnictwa. Idealne rozwiązanie dla Debory, która uwielbiała je kolekcjonować i sukcesywnie uzupełniać CV o kolejne pozycje tak, że zaczynało jej już brakować miejsca na kartce.
Nie, żeby powstrzymywało ją to przed zapisywaniem się w wakacje na kolejne kursy oraz szkolenia. W końcu nigdy nie wiadomo, czy w pewnym momencie dyplom z florystyki albo warsztaty z robienia na drutach się przydadzą.
Ponownie przejrzała maila oraz wszystkie portale społecznościowe. A potem westchnęła przeciągle i niechętnie wstała.
W końcu musiała przygotować się do zajęć i, co ważniejsze, odnaleźć salę, w której przyjdzie jej przeprowadzać lekcje przez najbliższe dziesięć miesięcy. Z tego co zdołała się dowiedzieć, w Hogwarcie w zależności od dni tygodnia schody potrafiły prowadzić w różne miejsca. O ile robiły to według jakiegoś schematu, prędzej czy później by go zapamiętała, ale jeżeli działały losowo, to koniecznością prawdopodobnie stanie się wstawanie na tyle wcześnie, by móc odnaleźć wszystkie potrzebne miejsca przed rozpoczęciem zajęć.
Podczas rozmowy poprzedniego dnia dowiedziała się, że po kolacji odbędzie się spotkanie nauczycieli w gabinecie dyrektora. Hasło brzmiało cytrynowy sorbet czy jakoś tak. Debora miała nadzieję, że dobrze to zapamiętała – a jeśli nie, to że pod biurem Dumbledore’a spotka jakiegoś innego profesora również zmierzającego na zebranie.
Przetarła oczy palcami jeszcze raz i powłócząc nogami ruszyła ku łazience. Weszła do pomieszczenia, machnięciem ręki zamknęła za sobą drzwi na zasuwę. Spojrzała ponuro w wiszące na ścianie nieduże lustro otoczone prostą ciemną ramą z delikatnym ornamentem w kształcie liści. Dłonie oparła przy tym o zimny kamień, z którego wyrzeźbiono umywalkę. Chłód docierający od zaciśniętych lekko palców do umysłu nieco ją rozbudził.
Spać…, pomyślała bez większego entuzjazmu. W dziwnym, chłodnym świetle pomieszczenia jej cera wydawała się wyjątkowo blada, a ciągnące się od barku do niemal nadgarstka cienkie linie wyglądającego niczym wtopiony w skórę dym tatuażu sprawiały wrażenie jeszcze ciemniejszych i bardziej wyraźnych, niż to było możliwe. Srebrne kolczyki, po trzy w każdym uchu, błyskały lekko co chwilę. Debora umyła twarz, a jej policzki zarumieniły się nieco od pocierania ręcznikiem, nabierając tym samym trochę bardziej naturalnego odcienia. Kobieta chwyciła szczotkę i zaczęła starannie rozczesywać włosy. Nierówne, platynowe pasma, w blasku hogwarckich lamp wręcz białe, opadały na kark i czoło, odgarnięte częściowo na bok i do tyłu.
Chwyciła za kosmetyczkę i wykonała szybki makijaż, złożony jedynie z odrobiny złotego cienia w kącikach i brokatu nad powiekami od ich zewnętrznego krańca. Największą uwagę, jak zwykle, poświęciła kreskom. Tym razem do standardowych, czarnych, dołączyły ciągnące się nad nimi czerwone, z tego samego koloru kropkami nad górną powieką od wewnętrznej strony i pod oczami od drugiego końca. Prosto, lecz w sposób, który pozwalał jej na odrobinę artyzmu. Zmusiła się do uśmiechu, gdy ponownie spojrzała w lustro.
Tak, oświetlenie nie było korzystne, ale nawet ono nie zdołało zatuszować wymieszanej ze zmęczeniem determinacji malującej się na twarzy czarownicy. Z każdą minutą przejmowała ona kontrolę nad porannym zniechęceniem, nie dając mu dłużej dochodzić do głosu.
— Dam radę — powiedziała do odrobinę zblazowanego odbicia stanowczo, po czym ruchem ręki przywołała do siebie dość niepozorną na pierwszy rzut oka różdżkę. Jasne drewno bez żadnych zdobień poza małym rzeźbieniem na końcu ułatwiającym trzymanie. Nieco ponad trzydzieści pięć centymetrów, co dawało jakieś czternaście cali. Zdaniem Debory idealna do tego, by wybić nią komuś oko.
Nie używała jej dość często, ale lubiła mieć przy sobie na wypadek potrzeby rzucenia trudniejszego zaklęcia, do którego potrzebowałaby skupienia oraz jednoczesnego szybkiego, nad wyraz starannego zebrania w jednym miejscu buzującej w jej jestestwie magii. Odłożyła przedmiot na półkę przy umywalce i zaczęła się ubierać. Już po chwili miała na sobie dość luźną koszulę z ciemnoczerwonego jedwabiu, częściowo rozpiętą i wpuszczoną w czarne rurki z wysokim stanem, ozdobione szerokim paskiem o srebrnej klamrze. Do uda przypięła pokrowiec na różdżkę, którą wsunęła do środka. Oceniwszy swój stan, pokiwała lekko głową z zadowoleniem. Szaty nie zamierzała zakładać. Już wystarczająco namęczyła się w niej poprzedniego wieczoru i nie rozumiała, jakim cudem czarodzieje w Wielkiej Brytanii mogli nosić ten strój na co dzień. Nie planowała się tak poświęcać.
Zresztą poświęciła całe pięć godzin na czytanie statutu Hogwartu oraz wypisywanie sobie wszystkiego, co przydatne. Była pewna, że w dokumencie nigdzie nie wspominano o obowiązkowym noszeniu szat przez nauczycieli – jedynie uczniom to narzucono na czas lekcji. Nie, żeby Debora planowała ich do tego zmuszać.
Nie, wychodziła z założenia, że nieważne, co uczniowie ubierają, ważne, jak się uczą. No, chyba że ubiór ten zagrażał zdrowiu albo naruszał ogólnie przyjęte normy przyzwoitości na tyle, że nawet ona nie zdołałaby nie zwrócić na to uwagi. Wierzyła jednak, że akurat tym nie będzie musiała się martwić – nawet nastolatkowie mieli swoje granice, a ona nie uważała szortów czy crop topu za coś nagannego, szczególnie gdy zbliżało się lato i temperatura osiągała dobre trzydzieści stopni już około dziesiątej rano. Tak samo nie sądziła, by ubranie stroju rekina w jakikolwiek sposób wpływało negatywnie na wynik pisanego akurat egzaminu. Jeśli już, to wręcz przeciwnie, bo uczennica, która przybyła kiedyś w takowym, nie musiała się przynajmniej obawiać o to, że rajstopy zaczepią jej się o krzesło i zrobi się oczko albo koszula zacznie się lekko rozchodzić.
Wyszła z łazienki i wsypała ziaren do miski domagającemu się posiłku Vincentowi. Gołąb patrzył na nią czujnie, obserwując z uwagą każdy, nawet najmniejszy ruch. Dolała mu również wody i zaczęła pakować rzeczy do torebki, której pojemność zwiększyła za pomocą podstawowego capacious extremis. Kalendarz nauczycielski, teczki z materiałami na zajęcia, organizer z długopisami oraz ołówkami, pudełko z pinezkami, tablica korkowa oraz magnetyczna, marker, magnesy, kilka plakatów… Nie wiedziała, jak dokładnie wyglądała klasa, ale nie sądziła, by pomieszczenie spełniało jej standardy, a chciała doprowadzić je do względnie odpowiedniego stanu jeszcze przed rozpoczęciem pierwszej lekcji.
Zaścieliła łóżko i ruszyła ku drzwiom, żeby móc zdobyć jakieś śniadanie. Uniosła lekko brwi, gdy Vincent nieoczekiwanie wylądował na jej ramieniu i wbił się w nie lekko pazurami, ewidentnie planując tam pozostać w najbliższym czasie. Nie spodziewała się tego, ale nie przegoniła ptaka. Zamiast tego wyszła z pokoju i ruszyła w stronę gdzie, jak pamiętała, powinna znajdować się Wielka Sala. Nieśpiesznym krokiem przemierzyła korytarz i zaczęła schodzić po szerokich, kamiennych schodach, prawą dłonią cały czas przesuwając po śliskim od wieków użytkowania drewnie balustrady. Na ścianach wisiały portrety, których właściciele szeptali między sobą, obserwując przechodzącą obok nich kobietę.
— Dzień dobry państwu — powiedziała ta jedynie uprzejmym tonem. Oczywiście to były tylko obrazy, ale magia sprawiała, że uchwycone na płótnie postacie miały w sobie swoiste życie, a już na pewno świadomość, przez to uważała, że powinna traktować je na równi z prawdziwymi ludźmi. Poza tym mogła się założyć, że przynajmniej część portretów miała dobre stosunki z dyrektorem, może nawet regularnie rozmawiali. Przez to wkradnięcie się w ich łaski mogło jeszcze bardziej się przydać.
Większość osób na obrazach ją zignorowała, kilka jednak spojrzało z zaskoczeniem i odpowiedziało po kilku sekundach ociągania. Na ustach kasztanowowłosej, elegancko ubranej czarownicy nawet pojawił się lekki uśmiech aprobaty.
Debora wyjrzała przez okno między piętrami. Widok zapierał dech w piersiach. Słońce powoli wznosiło się ponad korony drzew, o tej porze roku powoli zmieniających odcień z ciemnej, intensywnej zieleni na ciepłe żółcie i pomarańcze, tak przyjemne dla oka i niezwykle pasujące do różowych chmur pokrywających niebo. W dole rozciągał się pas mgły nadający całości tajemniczego, baśniowego klimatu, właściwego dla szkoły magii. W dole Debora dostrzegła ciemną taflę jeziora, którego brzegi porastała gęsta trawa i nieco trzcin poruszających się lekko na wietrze.
Okolica powoli budziła się do życia, a w oddali kobieta dostrzegła pierwsze sylwetki zmierzających ku zamkowi ptaków. Wytężyła nieco wzrok – wydawało jej się, że to sowy, prawdopodobnie niosące listy. Jedna, druga… na tamten moment doliczyła się jedenastu, ale wiedziała, że lada moment pojawi się ich jeszcze więcej. Pogłaskała lekko Vincenta po łebku, a gołąb cicho zagruchał, niemal jakby go to zadowoliło. Oderwała wzrok od krajobrazu na zewnątrz i ruszyła dalej po schodach w dół.
W końcu dotarła do Wielkiej Sali, o tej porze jeszcze pustej. Nic zresztą dziwnego, dopiero nastała siódma i uczniowie ledwo wstali, jeszcze nie zdążyli przybyć na posiłek. Jedzenie już jednak stało na stole nauczycielskim, dlatego Debora usiadła na najbliższym krześle. Przyjrzała się temu, co jej zaoferowano. Cóż, nie czuła wybitnego zachwytu brytyjską kuchnią, jednak po chwili znalazła coś, co uznała za odpowiednie na dobry początek dnia, a przy tym niezbyt tłuste. Bogowie, myślała, że to tylko stereotypy z tym, jak Brytyjczycy się żywili, ale najwyraźniej jednak nie. Westchnęła i nalała sobie kawy. Vincent zeskoczył z jej ramienia, podreptał po krześle i odleciał.
— Wcześnie wstałaś. — Usłyszała niespodziewanie za plecami czyjś męski głos. Drgnęła lekko z zaskoczeniem, cudem tylko nie krztusząc się piciem. Odwróciła twarz w stronę przybysza.
Z pewnością był nauczycielem, prawdopodobnie z dość długim stażem. Siwe włosy zawadiacko zaczesane na bok, lekko zakręcone wąsy, twarz pokryta bliznami, drewniana proteza zamiast lewej ręki – ten mężczyzna albo uległ straszliwemu wypadkowi, albo korzystał z życia, i to bynajmniej nie w sposób bezpieczny.
— Wolałam mieć czas na zjedzenie w spokoju i znalezienie klasy — odrzekła, kiedy mężczyzna opadł na krzesło obok niej i nałożył sobie własne śniadanie.
— Słusznie, potem robi się taki rozgardiasz, że myśli zebrać nie idzie — przyznał i przez chwilę nic nie mówił, zamiast tego jadł.
Debora również skupiła się na posiłku. Sałatka, którą wybrała, smakowała całkiem nieźle, chociaż jej zdaniem była nieco przysłona, z kolei zielona pasta na chlebie od razu trafiła w poczet jej ulubionych opcji – kremowa, warzywna, z lekkim posmakiem czosnku i pora, które kobieta wręcz uwielbiała.
— Więc to ty przyszłaś uratować uczniów przed śmiercią z nudów na zajęciach Binnsa? — Mężczyzna ponownie zabrał głos. — Najwyższa pora. — Wyciągnął w jej stronę rękę. — Silwanus Kettleburn, od opieki nad magicznymi stworzeniami.
Jego uścisk był silny, a dłoń szorstka. Ten człowiek wiele w życiu przeżył, a energiczny sposób, w jaki potrząsnął ręką kobiety, tylko utwierdzał ją w przekonaniu, że należał do charyzmatycznych osób. Zresztą sam sposób, w jaki mówił, tylko jej zdaniem to potwierdzał.
— Debora Sawicka, pewnie już wiesz.
Pokiwał głową, a na jego ustach zagościł nieco krzywy uśmieszek.
— Słyszałem o tobie co nieco. Moda, ale całkiem bystra. Szkoda, żeś nie objęła obrony. Przynajmniej znasz się na rzeczy, nie to, co ten goguś. — Czoło Silwanusa zmarszczyło się od dezaprobaty, gdy tylko wypowiedział ostatnie zdanie. Blizny przecinające policzek i brązowe oko, które chyba tylko cudem przetrwało, pogłębiły się nieco.
— Lockhart? — Debora uniosła brwi. Obróciła się na krześle tak, by lepiej widzieć nauczyciela opieki nad magicznymi stworzeniami. Mimowolnie poczuła odrobinę satysfakcji. Czyli najwyraźniej nie tylko ona miała negatywne zdanie o tym konkretnym człowieku.
— Laluś, który nie ma zielonego pojęcia o tym, czego uczy.
— Nie będę przeczyć. — Debora wypiła kilka łyków kawy i dopiero wtedy odezwała się ponownie, rozejrzawszy się najpierw dookoła. W sali pojawiło się kilku pierwszych uczniów, którzy usiedli w ciszy przy swoich stołach i, sprawiając wrażenie ledwo przytomnych, zaczynali jeść. — Jak na moje to facet kłamie. I ma cholernie bujną wyobraźnię — orzekła, całkowicie pewna tych słów. Mogłaby założyć się o rękę, że Lockhart wampira widział co najwyżej na obrazku.
— Oczywiście, że kłamie! Wystarczy na niego spojrzeć. Co, walczył z każdym możliwym stworem i wygląda, jakby właśnie skończył zdjęcia do modowej gazetki? Nikt mi nie wmówi, że drań przeżył chociaż dzień z yeti! Tak wygląda człowiek, który przeżył z yeti! — Kettleburn zamachał protezą i dla podkreślenia swoich słów uderzył nią o stół na tyle mocno, że szklanki zadrżały. Ciemnobrązowe oczy mężczyzny, pociemniałe od gniewu, niemal zginęły pod krzaczastymi brwiami.
— Mnie pokonała jego historia o pływającym niemagicznym samochodzie. Pływają to statki, łódki, tratwy, ale nie auta! — Debora pokręciła głową z niedowierzaniem, gdy przypomniała sobie, z jakim zaangażowaniem Gilderoy opowiadał jej w pociągu historię o swojej niezwykle niebezpiecznej i całkowicie zmyślonej przygodzie. Kłamliwy frajer.
— No, sama widzisz, że łże. Nie mam pojęcia, dlaczego Albus go zatrudnił. Taki kłamca nie zasłużył nawet na to, by wywozić gnój po testralach. — Zacmokał z niezadowoleniem i wsadził do ust kawałek bułki.
— Pewnie nie było innego chętnego — mruknęła. Z tego co mówił oriat Alidhieri, na tym stanowisku ciążyła jakaś klątwa i żaden nauczyciel nie utrzymał się dłużej niż rok. Może nikt nie chciał ryzykować. Jej samej na pewno by się to nie uśmiechało. Szczególnie po tym, jak poprzedni profesor podobno umarł, a już na pewno zaginął bez śladu.
Zresztą gdyby nie to, w ogóle by jej tutaj nie był, bo nikt nie uznałby, że najwyższy czas zbadać sprawę.
— Och, Severus zawsze byłby chętny — parsknął Silwanus z nieco gorzkim rozbawieniem. — I nawet się na tym nieźle zna. Ale chłopak nie nadaje się na nauczyciela takiego przedmiotu. Brakuje mu cierpliwości do dzieciaków. Jak ktoś się nie nauczy tu warzyć eliksirów, to przeżyje, bo co najwyżej kupi gotowy albo będzie krok po kroku robił wszystko z książki. Ale bez zaklęć ochronnych? Bez czarów przeciwko różnym wariatom? Nie no, bez tego to się nie da funkcjonować. Jeden z najważniejszych przedmiotów w Hogwarcie, a tu mamy do wyboru albo faceta, który nie powinien nigdy uczyć, bo traumatyzuje uczniów, albo totalnego bęcwała, co powinien prowadzić kurs z dbania o włosy! — Starzec aż poczerwieniał na twarzy z irytacji. Wycelował w Deborę palec i dźgnął ją w mostek, nie przejmując się tym, że kobieta syknęła, odruchowo odchylając się na krześle. — Ty, Sawicka, przypilnujesz, żeby te dzieciaki cokolwiek umiały.
Spojrzała na starszego profesora z niedowierzaniem. W pierwszej chwili miała ochotę oczywiście odmówić. To nie była jej sprawa, tylko Lockharta i Dumbledore’a, żeby uczniowie opanowali zaklęcia przewidywane w programie nauczania. Ona zgłosiła się jedynie do nauczania historii magii i na tym planowała się skupić. To, jak przebiegały zajęcia na innych przedmiotach, nie powinno jej w najmniejszym stopniu interesować.
Tylko… cóż, rzeczywiście się na tym znała. Co prawda, ostatnie pięć lat zajmowała się głównie teoretycznymi aspektami magii bojowej, ale to nie oznaczało, że nie pamiętała, jak te zaklęcia rzucać, albo że zapomniała, jak zachowywać się w terenie, w trakcie prawdziwej walki. Nie, takie rzeczy raz nauczone już zostawały w człowieku, wyryte w umyśle raz na zawsze.
A te dzieciaki potrzebowały kogoś, kto upewni się, że rzeczywiście umieją to, co trzeba. Na razie z trudem zmuszała się do tego, by nie skreślać całkowicie Lockharta – może i mimo swoich kłamstw znał się przynajmniej odrobinę na obronie przed czarną magią, raczej poradzi sobie z zadaniem wykształcenia nastolatków. Wystarczyłoby w końcu, by trzymał się podręcznika, jakikolwiek wybrał. Jednak miała co do tego wszystkiego dość ponure przeczucia. Nie chciała zachować się jak czarnowidz ani tym bardziej próbować przewidywać przyszłości – tym w jej rodzinie specjalizowała się co najwyżej odrobinę Iga – ale jakoś tak odnosiła wrażenie, że lekcje Gilderoya zostaną zapamiętane przez uczniów Hogwartu jako jedna wielka tragikomedia.
— Niech będzie — westchnęła w końcu, zgodziwszy się nieco niechętnie.
Silwanus uśmiechnął się z satysfakcją, tak jakby tylko czekał, aż to usłyszy. Tak, jakby od razu przewidział odpowiedź kobiety.
Poczuła nagłą ochotę, by po prostu schować twarz w dłoniach i jęknąć przeciągle. Czy była aż tak przewidywalna? A może po prostu zbyt łatwo dawała się przekonywać innym?
Cóż, niezależnie od tego wszystkiego zamierzała w razie czego przyjrzeć się metodom nauczania Lockharta. Szczególnie że pojawiła się w tym miejscu tak naprawdę po to, by sprawdzić, jak działa szkoła i spróbować odkryć, co stało się z poprzednim nauczycielem obrony. A czajenie się na błędy pana laureata nagrody za najbardziej czarujący uśmiech zdawało się – przynajmniej jej zdaniem – idealnie wpisywać w ten pierwszy powód przybycia.
Dokończyła śniadanie, kiedy przy stole zaczęli siadać kolejni nauczyciele. Przywitała się z Septimą, która z gracją opadła na siedzenie naprzeciwko niej. Czarownica przesunęła wzrokiem po sylwetce Debory i zacmokała ustami z czymś, co brzmiało niemal niczym dezaprobata, chociaż wyraz twarzy miała niemal dobrotliwy.
— Wy, młodzi, macie przedziwny gust, jeśli chodzi o ubiór — orzekła neutralnym tonem.
Debora wzruszyła ramionami.
— Wybacz, ale nawet siłą mnie nie zmusisz do założenia szaty — poinformowała w odpowiedzi Sawicka. Uniosła lekko brodę, jakby dla podkreślenia swego punktu widzenia. — Nie wiem, jak ty możesz chodzić w czymś tak niepraktycznym i niewygodnym.
— Nie wiem, jak ty możesz, moja droga, nosić coś takiego — odcięła się Septima z odrobiną rozbawienia. — Ale z jakiegoś dziwnego powodu nawet ci to pasuje.
— Na pewno wygląda lepiej niż niektóre papugi — mruknęła znacząco nieznajoma czarownica, która usiadła obok Vector. Miała na sobie prostą, czarną szatę podobną do wiktoriańskiej sukni, ciemnobrązowe, przypominające odcieniem czekoladę loki częściowo spięła, jednak większość opadała jej swobodnie na ramiona. Była ładna w klasyczny sposób, z dużymi, piwnymi oczami, prostym nosem i dość wąskimi ustami, a jej śniadą cerę zdobiło nieco zmarszczek.
— Bathshedo! — syknęła Septima karcąco, jednak jej usta drgnęły zdradliwie. Silwanus za to parsknął ochrypłym śmiechem. Otarł łzy rozbawienia z kącika ust.
Debora również zachcichotała cicho.
— O wilku mowa — rzuciła suchym tonem, zauważywszy, jak w drzwiach pojawia się odziany w liliową szatę dorosły cherubin, z jak zwykle zaczesanymi na bok złocistymi lokami ukrytymi częściowo pod pasującą do reszty ubioru tiarą i szerokim uśmiechem. Kilkunastu uczniów pisnęło z zachwytem, a salę wypełniły podekscytowane szepty.
— Na gacie Merlina… — Kettleburn pokręcił głową z niedowierzaniem. — Powariowali.
— Oj tam, nie wiedziałeś, że autorzy książek z gatunku fantasy są z reguły bardzo popularni? — zażartowała Debora ze śmiertelnie poważną miną. Zamrugała oczami niemal niewinnie.
Brązowowłosa czarownica – Bathsheda – wybuchnęła śmiechem, którego nawet nie próbowała ukryć. Septima zachichotała, odkrywszy usta dłonią.
— W takim razie literatura schodzi na psy, jeśli to on jest idolem — orzekł Silwanus z szerokim uśmiechem, który jednocześnie uwypuklał jego blizny, ale i sprawiał, że twarz stawała się jakby przyjemniejsza. Nie, żeby ogólnie wyglądał źle mimo poharatanej skóry, ale ta mina nad wyraz do niego pasowała.
— Witajcie, drodzy studenci! — zawołał tymczasem Lockhart do zebranych, którzy patrzyli na niego niczym na proroka. — Nie mogę się doczekać, aż spotkamy się na pierwszych zajęciach! — Przez cały czas uśmiechał się szeroko, wręcz na granicy naturalności, w sposób, przez który Debora czuła pewien dyskomfort.
Jego słowa wywołały serię oklasków wśród uczennic, które wyglądały, jakby planowały już, jak będzie wyglądał ich ślub z nauczycielem. Gilderoy tymczasem śmiałym krokiem wszedł po stopniach na podwyższenie, na którym stał stół nauczycielski. I ku wybitnemu niezadowoleniu Sawickiej usiadł tuż obok niej.
— Witajcie, kochani! — zaświergotał i ponownie ukazał wszystkie śnieżnobiałe zęby. Zanim Debora zdążyła zareagować, zarzucił ramię na jej bark i przyciągnął ją do boku. — Cudownie cię widzieć, najdroższa Deboro! — Mrugnął do niej.
Kobieta natychmiast zrzuciła z siebie jego rękę i odsunęła się z krzesłem bliżej Silwanusa. Nagły ruch sprawił, że jej plecy nagle rozdarł ból promieniujący wzdłuż kręgosłupa. Zacisnęła jednak zęby, próbując nie okazać dyskomfortu.
— Ręce przy sobie, Lockhart — wycedziła tonem, w którym jasno wybrzmiało ostrzeżenie. Jej palce drgnęły, a ciało stężało, gdy magia w jej rdzeniu buzowała, gotowa do użycia w każdym momencie. Nawet nie zdążyłby wyjąć różdżki.
— Mów do mnie Gilderoy — powiedział dobrotliwie, ciągle z tym samym uśmiechem. Zdawał się nie dostrzegać pełnych dezaprobaty spojrzeń pozostałych zebranych. Kilku siedzących nieco dalej nauczycieli też zwróciło na nich uwagę.
— A ty mów do mnie z odległości nieprzekraczającej mojej osobistej przestrzeni — odparła Debora, nawet nie siląc się na miły ton. Nie miała na to ochoty ani siły, nie, gdy plecy cały czas pulsowały trudnym do zignorowania bólem.
Lockhart otworzył usta, by coś odpowiedzieć, a na jego czole pojawiła się lekka zmarszczka. Żaden dźwięk nie zdążył jednak opuścić jego ust, bo w tym samym momencie odezwała się Bathsheda.
— Słabo wyglądasz, Deboro — powiedziała delikatnie i wyciągnęła dłoń w stronę czarownicy, by delikatnie dotknąć jej ręki opuszkami palców. — Może pójdziemy do Poppy? To nasza pielęgniarka. — Ostatnie słowa dodała gwoli wyjaśnienia, uświadomiwszy sobie, że Sawicka prawdopodobnie nie znała jeszcze zbyt dobrze personelu Hogwartu.
— Ja też chętnie pójd… — zaczął Lockhart, jednak ponownie nie było mu dane do końca wypowiedzieć swych słów.
— Miałeś do czynienia z wilkołakami, prawda? — odezwała się szybko Septima, wtrącając się w połowie zdania. — Proszę, opowiedz mi o tym.
Uśmiechnęła się lekko do Sawickiej, gdy ta spojrzała na nią z wdzięcznością. Gilderoy chyba tego nie zauważył. Skierował uwagę na nauczycielkę numerologii.
— Oczywiście! — zgodził się natychmiast i poprawił pozycję na krześle. — Wybaczcie — zwrócił się do Debory i Bathsheby z przepraszającym uśmiechem. — Wyobraź sobie ciemny, mroczny las pośrodku niczego… — rozpoczął opowieść skierowaną w stronę Vector. Sawicka już go nawet nie słuchała, zamiast tego powoli wstała i ruszyła w stronę drzwi Wielkiej Sali, z drugą czarownicą u boku. Starała się iść wyprostowana, bez okazywania zbyt dużego dyskomfortu, podczas gdy towarzyszka patrzyła na nią z odrobiną niepokoju, gotowa w każdym momencie przytrzymać młodszą kobietę.
— Może sobie coś naciągnęłaś? — odezwała się zmartwionym tonem, gdy tylko opuściły salę i zwolniły, idąc korytarzem zamku, o tej godzinie pełnym już uczniów. — Co za impertynent — burknęła, jej policzki poczerwieniały od gniewu. — Bezczelny! Jak tak w ogóle można!
— Drań — skwitowała Debora jednym słowem. — Nie martw się, to tylko stara kontuzja. — Uśmiechnęła się gorzko. Jasne, skończyła dopiero trzydzieści dwa lata, ale nie tylko starzy ludzie ulegali wypadkom, które wpływały mocno na ich zdrowie. Niestety była tylko człowiekiem, a ludzkie ciała należały do takich, które wbrew pozorom łatwo dało się uszkodzić w sposób, którego naprawienie trwało lata, o ile w ogóle istniała taka możliwość.
Debora dziękowała tylko wszystkim wyższym siłom, że wciąż żyła. Niektórzy jej znajomi nie mieli już tego przywileju.
— Biedactwo — westchnęła cicho Bathsheba. Gdyby powiedział to ktoś inny, Sawicka obruszyłaby się, ale w tonie tej praktycznie nieznajomej czarownicy brzmiało tylko szczere, łagodne współczucie wymieszane z odrobiną zmartwienia.
— Przyzwyczaiłam się. — Machnęła ręką. — Chwilę boli i przechodzi.
Cóż, to nie do końca była prawda. Czasem ból trwał całymi godzinami, albo, co gorsza, kilka dni, które egzystowała głównie na tabletkach i eliksirach przeciwbólowych. Ćwiczenia nieco pomagały, ale jak tu ćwiczyć, gdy każdy ruch sprawia, że na usta ciśnie się krzyk?
Miała nadzieję, że tym razem minie szybko, bo nie wyobrażała sobie prowadzić pierwszego dnia zajęć, podczas gdy plecy paliły żywym ogniem i nie mogła nawet skupić się na własnych myślach. Dała się poprowadzić po schodach na pierwsze piętro, aż stanęły przed niepozornymi, drewnianymi drzwiami. Bathsheba pchnęła je i weszły do jasnego pomieszczenia z kilkoma krzesłami, niezbyt dużego, raczej pozbawionego ozdób.
Zza drzwi tkwiących w najszerszej ścianie pokoju, naprzeciwko wejścia, którym dostały się do sali czarownice, wyjrzała starsza kobieta, której związane siwe włosy ukryte były częściowo pod czepkiem pielęgniarki. Szybko podeszła do Debory i jej towarzyszki. Jej zielonkawe oczy czujnie przesunęły się po przybyłych, biały fartuch zafalował lekko przy szybkim ruchu, gdy podeszła do nich, zaskakująco szybko jak na to, że nie zaliczała się do wysokich osób.
— Co się stało? — zapytała bez zbędnych ceregieli.
— Lockhart się stał — mruknęła Bathsheba ledwo słyszalnie. — Koleżankę bardzo bolą plecy — dodała już głośniej. Wyglądała, jakby zastanawiała się nad czymś ponurym, na przykład zabiciem Gilderoya.
— Stara kontuzja — wyjaśniła Debora z westchnieniem, a pielęgniarka pokiwała głową, kierując pełną uwagę na potencjalną pacjentkę.
— Obejrzymy to — zadecydowała i ponownie otworzyła drzwi za sobą. — Chodź. — Machnęła lekko ręką.
Sawicka wymieniła z Bathshebą coś na kształt słabych uśmiechów i wkroczyła do sali szpitalnej.
Kiedy przekroczyła próg, znalazła się w znacznie większej sali, pełnej idealnie pościelonych łóżek, na razie jeszcze na szczęście pustych. Wysoki sufit z krzyżowo-żebrowym sklepieniem, wielkie okna z ciężkimi, białymi zasłonami po bokach… Każdy domyśliłby się, że to pomieszczenie pełniło rolę szkolnego szpitala. Cóż, Debora doszła do wniosku, że bywała w gorszych. Ten wyglądał przynajmniej względnie przyjemnie.
Usiadła na wskazanym miejscu, krzywiąc się przy tym lekko. Podwinęła koszulę na tyle, by odsłonić plecy.
Poppy gwizdnęła cicho, stanąwszy za nauczycielką, by obejrzeć bolące miejsce.
— Nic dziwnego, że boli — odezwała się ze spokojem. — Dość mocno się poharatałaś. — Debora wiedziała, że pielęgniarka musiała mieć na myśli bliznę przecinającą większą część pleców. — Dam ci eliksir przeciwbólowy, powinien zacząć działać w ciągu kwadransa.
— Dziękuję — wymamrotała Sawicka i poprawiła koszulę, starając się robić to w jak najdelikatniejszy sposób, wykonując minimalną ilość ruchów. Wzięła od Pomfrey fiolkę z niebieskawym płynem i odetchnęła głęboko, po czym szybko połknęła zawartość. Smakowało tak samo źle, jak to pamiętała.
— Poczekaj, aż zacznie działać i dopiero wtedy spróbuj iść na zajęcia — zasugerowała pielęgniarka i zniknęła za innymi drzwiami.
Debora westchnęła. Wyjęła telefon z kieszeni spodni.
Żądam odszkodowania za uszczerbki na moim zdrowiu fizycznym oraz psychicznym. — Napisała wiadomość i wysłała ją do oriata. Ku jej zaskoczeniu, odpowiedź pojawiła się niemal od razu.
Co się stało?
Lockhart się stał. — Wystukała odpowiedź.
Zleciłem asystentowi przyjrzenie mu się dokładnie. Do końca tego roku szkolnego straci Order Merlina.
Debora aż się uśmiechnęła. Ach, co za doskonała wiadomość z rana! Humor od razu jej się nieco poprawił. Wiedziała, że jeżeli Departament Przymierza będzie chciał dokopać się do jakichś nieścisłości czy brudów, zawsze da radę. A w tym wypadku nawet nie musieli szukać zbyt głęboko. Gilderoy sam się podkładał. Kobietę przerażał nieco fakt, że nikt wcześniej nie zorientował się i nie powiedział na głos, że ten facet jest po prostu oszustem. W tym momencie nawet gdyby przeprowadzono oficjalne śledztwo i odebrano mu wszystkie tytuły, prawdopodobnie niektórzy nadal by go uwielbiali. Tak już dziwnie działał ten świat.
Jesteś moim bohaterem, oriacie Antonio Aldighieri. — Napisała w odpowiedzi i schowała telefon z powrotem do kieszeni.
Po dłuższej chwili poczuła, że ból rzeczywiście trochę zelżał, do poziomu pozwalającej na ignorowanie jego istnienia. Wstała i wyszła z sali. Z pewnym zdumieniem dostrzegła, że w przedsionku nadal siedziała Bathsheba.
— I jak? — zapytała starsza czarownica, zerwawszy się na równe nogi. Praktycznie podbiegła do Debory, która wydała z siebie nieco rozbawiony odgłos.
— Będę żyć — odrzekła, idąc niespiesznie w stronę korytarza. — I niestety mogę pracować — zażartowała.
Jej towarzyszka zaśmiała się cicho. Kobiety wyszły przed salę i zaczęły schodzić po schodach, by móc dostać się do sal lekcyjnych, które znajdowały się poza wieżą. Zbliżała się ósma, więc miały godzinę, by spokojnie przygotować się do pracy. I co jak co, ale Debora planowała ten czas w całości wykorzystać.
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro