Rozdział 2
„Nieomylnym znakiem umiłowania prawdy jest nieprzyjmowanie żadnych teorii z pewnością większą, niż pozwalają na to dowody, na których się one opierają.” – John Locke
— Dorek, do licha, skup ty się, jak ja do ciebie mówię! — Debora zdusiła chęć rzucenia telefonem o ścianę i aportowania się do młodszego brata tylko po to, aby nim potrząsnąć.
Odpowiedziało jej jakieś niezrozumiałe mamrotanie. A razaz potem gdzieś w tle w słuchawce rozległo się „Dorian, kurwa, zaraz kotlety spalisz!” wykrzyczane prawdopodobnie przez Łukasza, wspólnika i partnera Dorka.
Kobieta nie wytrzymała i zachichotała niczym stereotypowa czarownica wprost z baśni. Ach, jak ona uwielbiała, gdy młodemu coś nie wychodziło. To znaczy, o ile były to błahostki, bo jednak kochała tego idiotę, nawet jeśli irytował ją niemiłosiernie przez większość czasu. Dobrze, że Łukasz przynajmniej zachowywał resztki ludzkiego rozumu oraz godności, bo inaczej ta ich restauracja już dawno by poszła z dymem.
— Cicho bądź, wiedźmo od siedmiu boleści — burknął Dorian, usłyszawszy śmiech kobiety, ale w jego głosie brakowało prawdziwej złości. — Mówisz, że chyba wyjeżdżasz? — W jego głosie dało się usłyszeć nutę zainteresowania.
— Aha — potwierdziła Debora. Zmieniła pozycję na kanapie i oparła głowę o czarne poduszki pokryte własnoręcznym, a przez to nieco krzywym haftem przedstawiającym węże wśród muchomorów. Poprawiła telefon, który trzymała przy uchu, by dobrze słyszeć Dorka. — Do Hogwartu.
— Gdzie?
— To taka szkoła magii, w Wielkiej Brytanii — wyjaśnił Łukasz, a jego głos stał się na tyle wyraźny, że kobieta wyobraziła sobie, jak ten właśnie stoi obok partnera, uśmiechając się lekko tym swoim zawadiackim uśmiechem i przeczesuje ciemnobrązowe włosy, gęste oraz pofalowane, jak to często bywało u osób mających w rodzinie rusałki. Debora uwielbiała swego, jak miała nadzieję, przyszłego szwagra właśnie za to, że nigdy nie patrzył na Doriana z góry i nie irytował się jego niewiedzą. Wręcz przeciwnie, rozumiał, że znajomość świata magii w przypadku Dorka ograniczała się do świadomości, że ten istnieje, w Polsce są czarodzieje, a jego nieobecny ojciec oraz starsza siostra się do nich zaliczali.
Zarówno Dorian, jak i Iga, ich młodsza siostra, nigdy nie wykazywali najmniejszych magicznych zdolności. No dobrze, nie do końca tak, bo mężczyzna od najmłodszych lat widywał duchy. Za to nastolatka miewała coś na kształt proroczych snów. Ale to wszystko. Zdecydowanie za mało, by uznać ich za czarodziejów i posłać do odpowiedniej szkoły. I fakt ten wyjątkowo rozgoryczył ich ojca, na tyle, że od czasu rozwodu ten praktycznie zniknął z ich życia. Debora… cóż, bolało ją to. Nie tylko odejście rodzica, który traktował ją jak oczko w głowie, ale i fakt, że rodzeństwo nigdy nie zrozumie do końca, jak wyglądało jej życie. Że nigdy nie poczują tego na własnej skórze. Tego ciepła, które zalewało jej ciało, gdy sięgała po czary, uczucia siły i pełni, jakby dopiero to sprawiało, że była całością. Słodkości unoszącej się w powietrzu magii ani skupionego wibrowania mocy podczas dokonywania czegoś pozornie niemożliwego.
Nie winiła ich za to, że trzymali się z boku, że nie angażowali się w sprawy świata, do którego tak naprawdę nigdy nie należeli. I tak starali się, zawsze jej słuchali, dopytywali i zapisywali w pamięci najważniejsze informacje. Dorek bardziej, szczególnie od czasu poznania Łukasza, czystej krwi czarodzieja z Mazur, który wpadł w jego życie w chwili, gdy przy wychodzeniu z żaglówki na wakacjach potknął się i wylądował twarzą w piachu tuż przed sandałami Sawickiego.
— Przecież ty nie znosisz Wielkiej Brytanii — stwierdził Dorian, gdy już przetrawił informacje przekazane mu przez siostrę oraz partnera. W tle rozległo się skwierczenie, jakby wrzucał coś na patelnię. — Tam ciągle pada.
— Przestań myśleć stereotypami… — zaczął Łukasz, ale drugi mężczyzna mu przerwał.
— Jest brudno. I nie wmówisz mi, że to stereotyp. Po co ty leziesz do jakiejś szkoły dla Brytoli? Dobrze płacą?
— Nie najgorzej. Ale trudno odmówić, gdy prosi cię o to cholerny Aldighieri.
— Kt…
— Aldighieri? Oriat Aldighieri?! — Łukasz pisnął tak głośnym i wysokim głosem, że Debora aż skrzywiła się lekko, odsuwając telefon od ucha, by nie stracić słuchu.
— No — potwierdziła jedynie. Przez chwilę w odpowiedzi dostawała tylko szumy.
— Kurwa, przystojny facet — odezwał się w końcu Dorian.
Ach, więc Łukasz pokazał mu zdjęcie oriata w internecie. I może pozwolił przeczytać stronę o nim na Wikipedii.
— Serio, młody? — prychnęła, chociaż w głębi duszy musiała się z nim zgodzić. Z tą śniadą cerą, ciemnobrązowymi oczami, śladem zarostu na szczęce i zaczesanymi zawadiacko na bok, niemal czarnymi włosami bardziej niż polityka przypominał aktora, do którego wzdychały zarówno rzesze nastolatków, jak i dorosłych. Nic dziwnego, że Departament wysyłał go do wszystkich wywiadów oraz publicznych wystąpień. Trudno było nie ulec słowom wymawianym przez ten aksamitny głos. Nawet Debora potrafiła to docenić. Przeszło jej przez myśl, że chętnie narysowałaby tego mężczyznę.
— Dobra, mniejsza o to. — Potrząsnęła głową, jakby chciała w ten sposób odgonić natrętne myśli. — Wyjeżdżam przed wrześniem, a wrócę na moment dopiero na święta, więc wyznaczam cię na oficjalnego strażnika dla Katarzyny.
— Deb, jeśli myślisz, że będę pamiętał, żeby podlewać tego chwasta…
— Ta monstera przetrwa nawet wybuch bomby atomowej, nie ruszy jej fakt, że podlejesz ją raz na dwa tygodnie, a nie raz na tydzień. — Machnęła ręką. Mimowolnie skierowała wzrok na stojącego w rogu biurka kwiatka, wyglądającego rzeczywiście tak, jakby wyszedł obronną ręką z wielu ciężkich walk. Nawet wciornastki nie zdołały go wykończyć. Za to kiedy ostatnio Sawicka zapomniała o podlaniu rośliny, ta wypuściła dwa nowe liście. Przetrwałaby kilka miesięcy z Dorkiem.
— No dobra — uległ Dorian, świadomy, że siostra podjęła już decyzję i przypadnie mu rola opiekuna dla jej jedynego żywego kwiatka doniczkowego. W tym momencie prawdopodobnie cieszył się, że nigdy nie przygarnęła żadnych zwierząt mimo niewątpliwej miłości do niej.
— Dzięki, młody — westchnęła z ulgą. Teoretycznie mogła zostawić roślinę u mamy albo młodej, ale jakoś wolała podrzucić ją bratu. Najlepiej wraz z zapasowymi kluczami do mieszkania, by zajrzał do niego raz na tydzień odebrał pocztę i zamiótł podłogę, zanim ta zmieni kolor na szary od pokrywającego ją kurzu.
— Taa — mruknął jedynie w odpowiedzi, ale jego głos zdawał się bardziej miękki, niemal melancholijny. — Zadzwoń czasem z tej Wielkiej Brytanii — powiedział w końcu.
Debora uśmiechnęła się delikatnie, chociaż nie mógł tego zobaczyć. Porozmawiałaby z nim dłużej, ale nie chciała odrywać chłopaków od pracy, nie, kiedy nastała pora obiadowa i w restauracji panował największy ruch. Dlatego po kilku minutach pożegnała się i rozłączyła.
Odłożyła telefon na bok. Spojrzała na biały sufit mieszkania. Gdzieś pod sobą usłyszała stłumiony brzęk, jakby sąsiadowi z piętra niżej upadł garnek.
Na bogów, zgodziła się jechać do jakiegoś cholernego Hogwartu w środku wielkiego niczego, szkoły, która w wielu aspektach podobno zatrzymała się w ubiegłym wieku. Cały wieczór po powrocie z Torunia spędziła na grzebaniu w internecie w poszukiwaniu jak największej ilości informacji. Oficjalne informacje, artykuły, wpisy na portalach społecznościowych dla magów… Nie było to proste zadanie, bo ta placówka nie miała nawet swojej strony internetowej. Zresztą społeczność czarodziejów w Wielkiej Brytanii należała do dość zamkniętych na nowinki ze świata niemagicznego, wielu z nich do tej pory nie miało nawet telefonów, bo wystarczały im magiczne sposoby kontaktu. Z jednej strony Debora to rozumiała, z drugiej uważała za istną głupotę. Taka stagnacja nie była zdrowa.
Westchnęła. Nie podobało jej się to. Lubiła swoją pracę, lubiła spokój. Miała trzydzieści dwa lata. Niby nie tak wiele, nadal była młoda, ale lata szaleństw i poszukiwań adrenaliny zostawiła już za sobą. Nie potrzebowała przygód.
Tylko… tam były dzieci. W Hogwarcie były setki dzieci, a w tej szkole ewidentnie nie działo się najlepiej.
Nie mogła tak tego zostawić. Była nauczycielką. Miała obowiązek działać dla dobra młodszego pokolenia.
Wereszyńska dobrze wiedziała, że Debora w końcu ulegnie. Nie pomyliła się. Tak, jakby zarówno ona, jaki i oriat znali odpowiedź Sawickiej jeszcze przed tym, nim ta weszła do gabinetu, nawet jeśli sama kobieta zastanawiała się niemal tydzień. Ale… jak mogłaby odmówić?
Poza tym cholera, tam zaginął nauczyciel! To nie było normalne! Ktoś musiał to zbadać. Czemu nie ona? Lepiej tak, niż żeby zajął się tym ktoś jeszcze mniej kompetentny… Nie, żeby ona miała jakieś duże kwalifikacje.
— Niech to diabli, Joanna za dobrze mnie zna — burknęła pod nosem, wstając, by zrobić sobie kolejny kubek herbaty. Musiała jeszcze raz przejrzeć informacje od oriata na temat sprawy, sprawdzić CV oraz kupić bilet do Londynu, by spotkać się z Dumbledorem.
Z dyrektorką rozmawiała drugiego sierpnia. Siódmego podjęła decyzję. A teraz, po kolejnym tygodniu dostała list od profesora Albusa Persiwala Wulfryka Briana Dumbledore’a, Kawalera Orderu Merlina Pierwszej Klasy, w którym ten zapraszał ją do jakiejś gospody w Hogsmeade, by tam przeprowadzić z nią rozmowę w sprawie pracy.
Oczywiście mogła się tam aportować, ale po co, skoro lubiła samoloty? Szczególnie kochała wsiadać po nich po tym, jak cały wieczór wcześniej oglądała „Katastrofę w przestworzach”. Poza tym teleportacja na takie odległości bywała, cóż, męcząca.
Otworzyła CV i przejrzała je po raz dwudziesty. Początkowo zastanawiano się przez moment, czy nie nadać jej fałszywego wykształcenia i w miejscu szkoły nie wpisać Koldovstoretz, po to, by wszystko wydawało się bardziej zwyczajne, ot, absolwentka jednej znanej, starej międzynarodowej szkoły chce uczyć w innej. Jednak Debora nie była pierwszą lepszą nauczycielką, miała tytuł doktorski i pojawiała się na międzynarodowych konferencjach, a na nich nie ukrywała, gdzie odbyła edukację. Istniała niewielka, naprawdę niewielka, ale i tak szansa, że Dumbledore ją kojarzył.
Zresztą po co w ogóle miała kłamać? To, że Polacy nie wychylali się jakoś specjalnie i nie współpracowali zbyt mocno z brytyjskimi czarodziejami, nie oznaczało, że nikt z nich nie mógł zapragnąć uczyć w tak prestiżowej szkole, jak Hogwart. Debora nie potrzebowała zmyślonej historii, jedyne, na czym jej zależało, to to, by Dumbledore nie zorientował się, że węszy wokół sprawy zaginięcia Quirrella i ocenia warunki panujące w szkole. Nie musiał wiedzieć, że wisi nad nim widmo oficjalnej międzynarodowej kontroli.
Przeczesała włosy, wzdychając głęboko. Upiła łyk herbaty, tym razem owocowej, prezentu od przyjaciółki na urodziny. Sama z siebie nigdy nie zdecydowałaby się uczyć za granicą, nie przepadała za skokami na głęboką wodę. A wyjazd do szkoły w innym państwie, pełnej nieznanych zasad, właśnie do takich skoków się zaliczał. To już wolała siedzieć w swoim kraju kwitnącej cebuli i rok w rok kształcić nastolatków zbliżających się nieuchronnie ku dorosłości, a jednak momentami tak głupich, że ręce jej opadały. Chociażby wtedy, gdy drugoklasiści z praktycznej uznali za genialny pomysł wylewitowanie krzesła z siedzącym na nim kumplem za okno i odstawienie go na ziemię. Z wysokości trzeciego piętra.
Całe szczęście, że Debora była jasną blondynką, siwe włosy nie rzucały się tak bardzo w oczy.
Mimo to… to nadal były „jej” dzieciaki. Wychowane w tej samej kulturze, w podobnych warunkach, a przez to łatwiejsze do zrozumienia. Mogła w pewnym stopniu utożsamiać się z ich problemami i dzięki temu sprawniej je rozwiązać. No i wiedziała, jak działa liceum, jak uczyć te nie takie już małe potwory, sama przez to przechodziła. Za to lista przedmiotów w Hogwarcie… chociaż nazwy zdradzały dość jasno, czego na nich uczono, należały do bardzo ogólnych. I było ich niepokojąco mało.
Debora znalazła w tej sytuacji jeden nieco wątpliwy plus. Historia magii wymagała teorii, a co za tym szło, znajomości podręczników. Wystarczyło je po prostu przeczytać lub wygrzebać gdzieś audiobooka. Dla pogłębienia wiedzy zapoznać się z kilkoma artykułami i wykładami dostępnymi w internecie. Mogła to zrobić, chociaż za czasów własnej edukacji większość lekcji tego konkretnego przedmiotu przespała. W najgorszym razie po prostu puściłaby uczniom jakiś film o rebeliach goblinów czy Orlim Gnieździe.
Znalazła też duży minus. Do Hogwartu chodziły dzieci w wieku od lat jedenastu do osiemnastu. Jedenastu. Debora nie bez powodu zdecydowała się na pracę nauczycielki w liceum – bardzo nie chciała uczyć młodszej części nastolatków, wygodnie pracowało jej się z tymi już nieco starszymi. Uważała, że brakuje jej cierpliwości do dzieci, poza tym były dla niej po prostu trudniejsze niż tacy czternasto, czy najlepiej szesnastolatkowie.
Kolejny łyk herbaty. Zaczęła powoli stygnąć. Może to i dobrze, Sawicka nie lubiła parzyć sobie ust – nie, żeby powstrzymywało ją to przed wlewaniem do termosu niemalże wrzątku, gdy gdzieś jechała.
Przeciągnęła się lekko. Machnięciem ręki przywołała do siebie laptopa i otworzyła go, po czym zaczęła przeglądać pliki wysłane jej przez Aldighieri, którego imię tak na marginesie, z tego, co głosił niemal wszechwiedzący internet, brzmiało Antonio.
Kwiryniusz Quirrell, niegdyś nauczyciel mugoloznastwa, potem obrony przed czarną magią. Dużo podróżował po Europie, ukończył Hogwart z wysokimi wynikami egzaminów. Dość cichy i spokojny, miał wadę wymowy. Żadnych uwag odnośnie mężczyzny, żadnych niepokojących sygnałów. Do czasu, gdy zniknął. Podobno umarł, podobno podczas próby kradzieży Kamienia Filozoficznego. Czemu coś takiego wydarzyło się w szkole? Co, jeżeli coś stałoby się uczniom? I w jaki sposób dokładnie umarł, o ile rzeczywiście umarł? Tego nikt nie wiedział. Oficjalna wersja nie obfitowała w szczegóły, podobno mężczyznę pokonały zabezpieczenia chroniące Kamień. Jakie zabezpieczenia? Jak go uśmierciły? Debora nie wyobrażała sobie, żeby w „Maryśce” zdołano ukryć taki incydent. Schmidt mówił, że w hamburdzkiej Hexenschule zrobiono wielomiesięczne śledztwo w chwili, gdy jego współpracownik uległ wypadkowi i doznał oparzeń brzucha podczas zajęć.
Dlaczego więc w Hogwarcie śmierć człowieka zamieciono pod dywan? Jakim cudem Ministerstwo Magii nie wszczęło dochodzenia? To nawet nie tyle niepokojące, ile zwyczajnie powalone. Zadrżała lekko na tę myśl. Nie chciałaby, żeby coś takiego spotkało ją, kogokolwiek z jej krewnych czy przyjaciół. Tak po prostu zostać zapomnianym, zakopanym głęboko, umrzeć w niewyjaśnionych okolicznościach, których nikt nie spróbuje odkryć… Cokolwiek stało się w brytyjskiej szkole, powinno zostać zbadane. Chociażby po to, by uniknąć podobnych wydarzeń w przyszłości.
To wszystko było naprawdę dziwne. Czy Quirrell naprawdę zmarł przy próbie kradzieży Kamienia Filozoficznego? Dlaczego Flamel zdecydował się zabrać tak cenny przedmiot z Banku Gringotta i umieścić go w szkole, znacznie mniej bezpiecznej niż najlepszy skarbiec w całej Wielkiej Brytanii? I z jakiego powodu Kwiryniusz miałby chcieć zdobycia Kamienia? Skusiła go wizja wiecznego życia?
Sawicka nie dziwiła się, że Departament chciał to zbadać, nawet jeśli nie do końca rozumiała, dlaczego wybrano do tego nią. Czy na świecie nie było innych, lepiej nadających się czerodziejów? Oczywiście, że tacy istnieli. Więc dlaczego, do licha, to do niej się odezwano? Bo wątpiła, by wszyscy inni po prostu odmówili lub przyjaźnili się z Dumbledorem i nie zostali wzięci pod uwagę.
Przesunęła dłonią po karku. To pytanie gryzło ją, od kiedy tylko wyszła z gabinetu Wereszyńskiej i przetrawiła całą sytuację. Powtarzała sobie, że to bez znaczenia, że ma po prostu wykonać swoją pracę, ale ciekawość nie chciała dać jej spokoju. Dlaczego ona, a nie ktoś starszy, bardziej doświadczony? Dlaczego nie śledczy z prawdziwego zdarzenia, jakiś auror czy ktokolwiek, kto miałby większe pojęcie, jak zbadać sprawę? Jasne, zdobyła doktorat z magii bojowej, ale nie pracowała w terenie od lat, szybko zdecydowała się na stosunkowo spokojną karierę nauczycielki.
Jednak… obecnie pobudki Departamentu nie miały tak naprawdę chyba już większego znaczenia, jakiekolwiek by nie były. Zgodziła się. Podjęła decyzję, teraz musiała tylko przetrwać spotkanie z Dumbledorem i przekonać go, by przyjął ją do pracy. A potem poradzić sobie przez rok szkolny w Hogwarcie, dowiedzieć się czegoś więcej o śmierci Quirrella i zobaczyć, czy w placówce nie dochodzi do innych dziwnych spraw czy nadużyć. Bo skoro nikt nie poniósł odpowiedzialności za rzekomą śmierć pracownika, to kto wie, co jeszcze się tam działo?
Brzmiało… cóż, zdecydowanie niezbyt prosto. Nie lubiła trudnych spraw.
Miała tylko nadzieję, że Departament Przymierza naprawdę wypłaci jej to obiecane wynagrodzenie niezależnie od wyników śledztwa. Bo zasługiwała na nie za sam fakt tego, że będzie musiała uczyć bandę jedenastolatków. I, być może, uchronić ich przed krzywdą.
Odłożyła na moment laptopa, chwyciła za telefon, obróciła go w dłoni. Musiała jeszcze o wszystkim poinformować mamę i Igę. A do tego zaplanować dokładnie swój pobyt w Wielkiej Brytanii, bo nie było mowy, by ograniczyła go do wizyty w jakimś Hogsmeade. Nie, kiedy istniało Muzeum Historii Naturalnej, British Museum i National Gallery, które musiała, po prostu musiała odwiedzić. W końcu skoro już jechała za granicę, to warto to wykorzystać.
Z lekkim uśmiechem na ustach wypiła resztę herbaty i włączyła na telefonie składankę utworów Paganiniego. Potem przystąpiła do tworzenia zarysów nadchodzącej wycieczki.
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro