Chào các bạn! Vì nhiều lý do từ nay Truyen2U chính thức đổi tên là Truyen247.Pro. Mong các bạn tiếp tục ủng hộ truy cập tên miền mới này nhé! Mãi yêu... ♥

7 Nelly

Mój spokojny sen zakłóca ostry strumień światła. Pada prosto na moją twarz przez szparę pod odrobinę uniesionymi roletami, jednak pomieszczenie nadal zalewa półmrok. Siadam na łóżku i wsłuchuję w odgłosy panujące w domu. Są tak inne od tych, jakie znałam z londyńskiego mieszkania. Tam miałam wrażenie, że nigdy nie było prawdziwej ciszy. Albo słychać było pędzące ulicą samochody, albo telewizor za ścianą u sąsiadów czy też strzępy ich kłótni. Najczęściej rozbrzmiewały jednak głośne, ociekające przekleństwami rozmowy w kuchni, kiedy do taty przychodzili kumple. Tutaj, ta cisza mnie uspokaja. Lubię ją.

Dopiero po chwili docierają do mnie odgłosy krzątaniny na parterze. Brzęk stawianych na stole talerzy utwierdza mnie tylko, że Kosma już wstał. Kiedy uchylam drzwi, słyszę nieznany kobiecy głos i uprzejme odpowiedzi chłopaka. Schodzę na dół. Drewniane schody przyjemnie chłodzą moje rozgrzane stopy. Nie od razu zostaję zauważona, kiedy staję w progu. Pozwalam sobie zatem przyjrzeć się pani Cromwell. Jest siwiuteńka i chuda jak patyk. Ma na sobie śmieszny fartuch kuchenny, a na stopach klapki z futerkiem. W panterkę. Na ostrym nosie tkwią wielkie, okrągłe okulary, przez co kobieta od razu kojarzy mi się z sową. Miauknięcie sprawia, że przenoszę uwagę na umieszczony tuż obok wejścia transporter.

— Ojej, kotek – piszczę z zachwytu, czym skupiam na sobie wzrok pani Cromwell i Kosmy.

— Ty musisz być Nelly. Jakaś ty chuda, dziecko – przykłada pomarszczone dłonie do pociągłej twarzy.

— Dzień dobry – witam się, po czym uśmiecham do Kosmy, rzucając: - Hej!

W odpowiedzi Kosma unosi dłoń, a ja kucam i ponownie skupiam się na kocie. Jest śnieżnobiały i duży. I ma takie śliczne zielone oczy oraz plamkę przypominającą krawat. Wtem słyszę głośne kichnięcie. A potem kolejne.

— Głupi futrzak – mruczy pod nosem chłopak. Wygląda na to, że jest uczulony na kocią sierść.

— To Snowball – tłumaczy pani Cromwell kucając, koło mnie. Z bliska włosy upięte w kok zdają się być tak mocno związane, że naciągają jej skórę na czole. – Chcesz go pogłaskać?

— Nie wyjmuj go – błaga zasmarkany Kosma, który co po chwilę kicha. – Proszę pani, ja naprawdę mam na nie alergię.

Widzę, jak chłopak zdejmuje okulary i przeciera opuchnięte, załzawione oczy, po czym wstaje i sięga po coś do szafki. Domyślam się, że to jakieś leki na alergię.

— Och, już dobrze. Wy i te wasze współczesne wymyślne choroby – starsza pani psioczy, a Kosma przedrzeźnia ją, kiedy ta nie patrzy. Z trudem powstrzymuję śmiech. Spogląda na mnie, a w jego oczach pojawia się psotny błysk. – Odniosę go tylko. Biedaczynka, tak nie lubi być sam. Nie masz serca, chłopcze... Nie masz serca...

— Za to mam pieprzoną alergię na pieprzone KOTY! – rzuca, kiedy pani Cromwell zamyka drzwi wejściowe. – Mama za każdym razem jej to powtarza i za każdym razem jest to samo. Cholera – przykłada rękę do nosa. – Podaj mi szybko ręcznik papierowy. Przez to kocisko nie pozbędę się już chyba dziś kataru.

— Może otworzę tu okno, co? – proponuję.

— Nie wiem, czy to coś da... o, wraca – chłopak się krzywi. – Teraz na pewno dopilnuje, żebyś zjadła porządne śniadanie.

Przebiegły uśmieszek wypełzający na jego usta sprawia, że nagle tracę apetyt. Niestety, Kosma nie kłamał. Sąsiadka szykuje nam tyle jedzenia, że z powodzeniem najadłoby się jeszcze czworo nastolatków w naszym wieku. Odruchowo zaczynam nakładam sobie kilka tostów. Lekki uścisk dłoni przypomina mi, że jedzenia jest pod dostatkiem i mi go nie zabraknie. Spoglądam na Kosmę z wdzięcznością, a mimo to czerwienię się ze wstydu, kiedy przypomnę sobie mój pierwszy posiłek w tym domu.

Kiedy po raz piąty zapewniam starszą panią, że absolutnie nic a nic w siebie nie wmieszczę, pozwala iść mi się przebrać. Gdy wychodzę z pokoju, chłopak stoi oparty o drzwi od łazienki, trzymając w ręce szczotkę do włosów. Uśmiecham się do niego i pozwalam tak jak wczoraj, by zrobił mi dwa warkocze.

— Kto nauczył cię czesać?

Szczotka na moment zamiera na moich włosach, a gdy wraca do swojego rytmu, słyszę głos Kosmy:

— Rodzice przyjaźnią się ze Smithami. To tacy przyszywani wujek i ciocia. Mają dwie córki. Często się z nimi bawiłem. Zresztą, z Lilly pewnie będziesz chodzić do jednej klasy. Jest w twoim wieku. No i one bardzo lubiły bawić się we fryzjera. I tak jakoś...

Wyczuwam, że się tego wstydzi.

— Mężczyźni też są fryzjerami – zauważam.

— Wiem, ale Alex zawsze się ze mnie nabijał.

— A ja lubię, jak mnie czeszesz. Możesz robić to codziennie. – Zapewniam, spoglądając w górę.

Z bliska wyraźnie widzę delikatny trądzik pokrywający jego policzki. Jest wyraźniejszy, kiedy się czerwieni. Tak jak teraz. Rumieniec zawsze sięga jego uszu. Choć może powinnam powiedzieć, że w pierwszej kolejności pojawia się na uszach?

— Dzięki – słyszę prawdziwą radość w momentami piskliwym głosie. – Mama też to lubi. – Dodaje po chwili.

— Lubię twoich rodziców – przyznaję.

— Niedługo to będą także twoi rodzice.

Nie odpowiadam, ale te słowa sprawiają, że smutnieję. Chciałabym, żeby tak było. Kosma chyba wyczuwa, że popsuł mi się nastrój, bo kładzie swoją dłoń na moim barku i rzuca:

— Będzie dobrze, Słońce.

Słońce.

Usta mimowolnie rozciągają mi się w uśmiechu. Kiedy Kosma kończy pleść moje warkocze, udajemy się do jego pokoju. Z dołu dobiega do nas głos sąsiadki.

— Faktycznie gada do siebie – odzywam się, gdy chłopak zamyka drzwi.

— Mówiłem, że jest odklejona.

Znów psika, ale po zażytej tabletce katar i łzawienie oczu wyraźnie ustają. Podchodzę do półki z transformersami. Jest ich tu mnóstwo. Nad łóżkiem znajduje się tapeta przedstawiająca jednego z nich, żółtego. „Bumblebee" - czytam w myślach.

— Tylko nie ruszaj! – ostrzega Kosma lekko spanikowanym głosem, kiedy unoszę rękę, by zabrać jedną z zabawek. – Alex się wścieknie. To jego „skarby" – palcami robi w powietrzu cudzysłów i przewraca oczami.

— Musi je lubić – odpowiadam, obserwując je z zachwytem.

— Oj tak. – Śmieje się. – Zapytaj go kiedyś, to opowie ci o nich w najdrobniejszych szczegółach.

— A ty? Czym się interesujesz? – pytam, zatrzymując dłużej wzrok na plakacie z głową wkurzonego jelenia. Przypomina mi herb. Pod postacią zwierza znajduje się napis Hitchin. Drugi plakat nad łóżkiem przedstawia jakiegoś zawodnika w białym stroju z flagą Kanady i czerwonym kasku na głowie.

— Garry Gait. Legenda amerykańskiego lacrosse'a.

— W ogrodzie widziałam bramkę i kij...

— Shaft - odruchowo mnie poprawia.

— Grasz?

— Trochę. - Wzrusza ramionami i lekko się czerwieni.

— To twoja drużyna - kiwam głową w stronę plakatu.

Przytakuje.

— Drużynę juniorską zwą Jelonkami - śmieje się rozbawiony. - Lubię też medycynę. - Dodaje lekko zmieszany.

— Och, serio? - nie mogę wyjść z podziwu.

— Uhm – ożywia się widząc, że mnie to zaciekawiło. – Chcę w przyszłości zostać kardiochirurgiem i znaleźć sposób na wyleczenie Alexa...

Urywa nagle zdając sobie sprawę, że chyba powiedział za dużo. Nie może wiedzieć, że nie mam pojęcia, czym zajmuje się kardiochirurg. Wstydzę się zapytać. Przy nim czuję się jak głupek. Zerkam w jego kierunku przez ramię, nieśmiałym uśmiechem starając się zamaskować brak wiedzy, i ponownie wracam do obserwowania półki z książkami, na której widnieją same medyczne pozycje. Kilka tytułów sugeruje, że to literatura skierowana do dzieci, ale pozostałe już nie.

— Przeczytałeś je wszystkie? – nie mogę wyjść z podziwu.

— Tak, szczególnie lubię te napisane przez Adama Kaya – wskazuje palcem brzeg półki.

— A teraz? Co czytasz? – dopytuję.

Nigdy nie sądziłam, że można czytać dla przyjemności. Mi czytanie kojarzyło się tylko ze szkołą.

Przypadkowe odkrycia medyczne – unosi do góry spore tomiszcze. – A ty, lubisz czytać?

— Nie bardzo – odpowiadam i zastanawiam się, jak się z tym czuję.

Wcześniej nigdy nie było mi wstyd na myśl o tym, że nie przeczytałam w zasadzie ani jednej książki tak po prostu, dla przyjemności.

— No co ty? Alex ma fajne przygodówki i fantastykę. Weź coś od niego, może ci się spodoba.

— Może – odpowiadam na odczepne.

Czuję się jak idiotka. Najwyraźniej czytanie jest dla nich rozrywką.

— Co chcesz robić? – pyta Kosma.

— A co nam wolno?

— Pokażę ci nasz domek na drzewie, chcesz?

— Nigdy nie miałam domku na drzewie – przyznaję.

Nigdy nie miałam nawet własnego drzewa na podwórku. Miałam za to trzepak, na którym przesiadywałam całe popołudnia, gdy było ciepło, wisząc głową w dół, aż nie zrobiło mi się niedobrze. Tu teren za domem jest przepiękny i nie śmierdzi moczem, jak moje londyńskie podwórko. Z gałęzi wysokiego drzewa zwisa huśtawka. Podbiegam do niej, głośno się śmiejąc. Już za pierwszym razem pomyślałam, że wygląda jak z jakiejś baśniowej krainy. Dotykam palcami pokrytej sękami deski.

— Pohuśtać cię? – pyta Kosma.

— Jasne – podskakuję w miejscu z radości, po czym siadam. - Ostatnio było oporowo.

— Albo czekaj, przesuń się – nakazuje. – Jesteś chuda, zmieścimy się oboje.

Siada obok, przekłada drugie ramię za moimi plecami, by złapać linę. Po czym odpycha się stopami od ziemi i wprawia huśtawkę w ruch. Powielam jego ruchy, również przekładając rękę za jego plecami i machając nogami dokładnie tak, jak on. Odchylam głowę do tyłu i zamykam oczy.

— Ale fajnie – śmieję się w głos. – Lepiej niż samemu.

— Uhm. Też to lubię – przyznaje Kosma.

Bujamy się chyba dobre pół godziny. W pewnym momencie opieram głowę o jego ramię.

— To musi być super mieć brata.

— Nie zawsze... - śmieje się. – Czasem mnie wkurza i mam ochotę go udusić.

— Ja zawsze byłam sama – wyduszam cicho i ogarnia mnie smutek.

To co powiedziałam, ma podwójne znaczenie. Nie dość, że nie miałam rodzeństwa - nikogo, z kim mogłabym tak jak teraz po prostu pobujać się na huśtawce, to jeszcze nikt się mną nie interesował. Mama umarła, zanim zdążyłam nauczyć się mówić to słowo, a tata wolał towarzystwo kolegów... i wódki. Nawet sąsiadka brała mnie do siebie nie dlatego, że mnie kochała, tylko najzwyczajniej w świecie było jej mnie żal. A tu? Jestem praktycznie obca, a wszyscy są dla mnie tacy dobrzy. Ciocia z wujkiem traktują mnie jak córkę. Kosma i Alex opiekują, jakby im na mnie zależało. To wszystko sprawia, że praktycznie nie odczuwam tęsknoty za tatą. Ta myśl sprawia, że przypominam sobie, co zrobiłam. I że z mojej winy już nigdy go nie zobaczę. Może i nie był najlepszym tatą. Ale był...

Zaczynam płakać bezgłośnie, bo uświadamiam sobie, że chyba jednak mi go brakuje. Był gównianym ojcem, ale przynajmniej jakiegoś miałam. Teraz jestem sierotą.

Kosma od razu orientuje się, że coś jest nie tak. Próbuje mnie przytulić, przez co tracimy równowagę i w efekcie boleśnie lądujemy na plecach na miękkiej trawie.

— Nic wam się nie stało? – z oddali dociera do nas lekko przestraszone pytanie pani Cromwell.

— Nie! – drze się Kosma w odpowiedzi, dodając ciszej. – Chyba...

Uderzenie sprawia, że tracę na moment dech, ale i przestaję płakać. Twarz nadal mam mokrą od łez. Chłopak żwawo staje na równe nogi i wyciąga do mnie rękę. Łapię ją, a on pomaga mi wstać. Nie puszcza mnie, ciągnie za sobą w kierunku domku na drzewie. Potykam się o własne nogi, bo nadał dość szybkie tempo. Dłoń ma ciepłą. Zastanawiam się, kiedy ostatnio ktoś trzymał mnie za rękę, poza ciocią, wujkiem i chłopakami.

Nikt.

Nie pamiętam, żeby tata robił to kiedykolwiek. Nawet jeśli miał dobry dzień i zabierał mnie do sklepu po piwo. Nigdy nie złapał mnie za rękę. Znów robi mi się smutno, ale nie trwa to długo. Zatrzymujemy się pod sznurową drabinką. Patrzę na nią z powątpiewaniem. Nie wygląda na solidną. A potem mój wzrok wędruje w górę. Domek jest dość wysoko. Tak jak chwilę temu wejście do niego wydawało się fajnym pomysłem, tak teraz nie jestem przekonana.

— No dalej, wchodzisz?

— Nie wiem... chyba nie chcę...

Coś ściska mnie między żebrami, jakby chciało pozbawić tchu.

— Nie cykaj, Nells – daje mi kuksańca w bok. – Wystarczy, że będziesz się mocno trzymać...

Milknie i patrzy na moje dłonie. Krzywi się i nawet nie próbuje tego ukryć. Spuszczam głowę, kiedy bez słowa idzie do domu.

To by było na tyle..., myślę z żalem. Nie liczyłam na wiele. Nauczyłam się spędzać czas w samotności, ale wydawało mi się, że Kosma ma ochotę na moje towarzystwo.

— Masz, włóż je – podskakuję, kiedy niespodziewanie słyszę jego głos.

W rękach trzyma parę grubych rękawic. Takich jakich używają zawodnicy lacrosse'a. Chyba. Parę razy widziałam urywki transmisji Mistrzostw Świata w lacrosse w telewizji. Tata i jego kumple byli wielkimi fanami Willa Shirta. Spoglądam zdezorientowana to na Kosmę, to na rękawice. Ostrożnie biorę je od niego i zakładam. Są mi za luźne, ale dzięki temu dłonie nie bolą, kiedy kurczowo zaciskam je na drewnianych szczebelkach. Posapując, wspinam się w żółwim tempie.

W końcu udaje mi się wgramolić do domku. Zdaje się mniejszy niż z dołu, ale jest tu przytulnie. W kącie dostrzegam coś żółtego. Podchodzę bliżej i biorę do ręki transformersa. Tego samego, którego podobizna zdobi ścianę nad łóżkiem Alexa.

— O, Bumblebee! – w dziurze w podłodze pojawia się czupryna Kosmy, a potem on sam gramoli się na górę. Dopiero teraz zauważam pękaty plecak na plecach. – Alex się ucieszy. Pisał, że go zgubił. Muszę dać znać mamie, że go znalazłaś.

Rzuca torbę na podłogę, siada po turecku i rozpina zamek wyjmując same niezdrowe przekąski od chipsów począwszy, a na żelkach skończywszy. Na koniec wyciąga dwie puszki coli. Dopiero wówczas unosi głowę i się uśmiecha. Oczy mu błyszczą, ciemne włosy tuż przy skórze są lekko wilgotne od potu. Jest uroczy. Ta myśl zaskakuje mnie samą, bo nigdy wcześniej nie pomyślałam tak o żadnym chłopaku. W moich myślach od razu pojawia się Alex. Moje serce odrobinę przyspiesza i się rumienię.

— Tylko nie mów mamie. Jest wielką fanką zdrowego jedzenia, ale trzymamy z Alexem zapasy na czarną godzinę – mruga do mnie, co sprawia, że moje policzki robią się jeszcze gorętsze. – To co jemy najpierw?

Nie wiem, na co się zdecydować. Ponad połowy produktów nigdy nie miałam w ustach. Mogłam je oglądać tylko na sklepowych półkach. Znów czuję się głupio.

— Też nigdy nie wiem, od czego zacząć. – Chłopak znów uśmiecha się w ten sam sposób, unosząc paczkę Haribo. – Proponuję to.

Odwzajemniam uśmiech, kiedy jednym szarpnięciem rozrywa opakowanie i częstuje mnie. Zdejmuję rękawiczki i wyjmuję garść gumowych słodyczy. Jeśli Kosma domyślił się, że nigdy wcześniej nie jadłam takich rzeczy, to nie dał mi tego odczuć. Nie wiem, czy jest możliwe darzyć kogoś sympatią po dwóch dniach znajomości, ale ja bardzo ich wszystkich polubiłam. Sprawiają, że czuję się tak, jakbym w końcu miała rodzinę. Nagle przypominam sobie słowa cioci, że jak znajdą się krewni, to tu nie zostanę. To mnie przeraża. Nie chcę być gdzie indziej. Tu mi dobrze. Bezpiecznie. Na samą myśl o zamieszkaniu z obcymi ludźmi boli mnie brzuch i przechodzi mi apetyt.

— Ej, bierzesz czy otworzyć ci coś innego? – Kosma szeleści mi opakowaniem przed nosem.

Zanurzam dłoń i znów wyciągam garść kolorowych, gumowych misiów. Kosma robi to samo, ładując sobie wszystkie naraz do buzi. Ja jem po jednym, delektując się smakiem. Potem chłopak wymyśla zgadywanie, jaki smak mają poszczególne kolory żelowych misiów. Żadnego nie trafiam, ale i tak świetnie się bawię. Rozglądam się z zainteresowaniem po domku. W rogach, tuż przy suficie, dostrzegam pajęczyny z wielkimi pająkami.

— Boisz się pająków? – pyta Kosma.

— Nie – dopowiadam. – Ogólnie nie boję się ani robali, ani myszy.

— Wow! – mówi z uznaniem, ładując sobie kolejną garść żelków do ust. – Dziewczyny zwykle się ich boją. I piszczą jak głupie. Nie dociera do nich, że te stworzenia są od nich sporo mniejsze i wystarczy je przydepnąć.

Wzruszam ramionami, bo ja akurat musiałam nauczyć się zastawiać łapice na myszy. I potem wyjmować martwe, bo nikt inny by tego nie zrobił.

— To czego boi się Nelly... jaki ty się właściwie nazywasz?

— Lorenzo. – Wyrzucam, po czym milknę.

Czy powinnam mu zdradzać moje lęki? A jeśli wykorzysta to potem przeciwko mnie? Alex ostrzegał mnie, by nie zdradzać za dużo, bo inni mogą mnie zniszczyć. Ale to przecież Kosma. Patrzę mu prosto w oczy i decyduję się przed nim otworzyć.

— Boję się być sama. I boję się... - zagryzam usta, bo znów widzę zajmujące się ogniem gazety, a potem...

— Nelly... Nelly! – czuję jak Kosma mną potrząsa. Unoszę powieki i dociera do mnie, że leżę. Przed oczami mam jego twarz i sufit domku. Mrugam kilkakrotnie. – Cholera. Co ci się stało. Tak się przestraszyłem. Nagle się przewróciłaś i... chyba zemdlałaś? Kurde, chyba nie masz alergii na żelki – zrobił wielkie oczy. – Kurwa, mama mnie zabije. Zawsze mi powtarza, że muszę pytać innych, czy nie mają alergii pokarmowej.

— Nic mi nie jest, Kosma... - szepczę i próbuję się podnieść.

Pomaga mi. Zaskakuje mnie, jaki jest wobec mnie troskliwy.

— Chcesz... - patrzy na butelki z napojami – coli?

— Uhm...

Upijam łyk. Bąbelki łaskoczą mnie w nos. Pocieram go wierzchem dłoni, krzywiąc się. Tymczasem Kosma otwiera paczkę chipsów i znów, tak jak w przypadku żelków, ładuje całą garść do ust.

— Mmm... uwielbiam ser z cebulką. Masz – podaje mi opakowanie.

Jadłam kiedyś chipsy i były okropne. Z obawą wkładam jednego do ust. Jest pyszny. Może to kwestia firmy, która je wyprodukowała. Tamte, które ja jadłam, były najtańsze w sklepie.

— Dobre. – Stwierdzam.

W ciszy rozbrzmiewa cichutkie piknięcie. Dłoń Kosmy wędruje do kieszeni szortów. Wyjmuje smartfon. Nawet nie wiedziałam, że chłopacy mają własne komórki. Przypominam sobie swoją szkołę i mam ochotę walnąć się w głowę. W mojej byłej klasie wszyscy mieli telefony oprócz mnie, przez co nierzadko byłam obiektem głupich docinków. Wtedy mi to nie przeszkadzało, ale teraz... Chyba nie chcę, żeby Kosma i Alex mnie obśmiewali. Chcę żeby mnie lubili. Pierwszy raz tak bardzo zależy mi na czyjejś sympatii.

Kosma uśmiecha się krzywo, jakby planował coś zbroić. Jego kciuki śmigają po ekranie, po czym nie odrywając wzroku od ekranu, pyta:

— Nasza paczka chce cię poznać. Masz ochotę wyskoczyć ze mną do Sadu po obiedzie?

Nie wiem czy mam. Na samą myśl poznania nowych osób zasycha mi w ustach. Kiedy nie odpowiadam, Kosma skupia spojrzenie na mnie.

— Nie chcesz? – drąży.

Widzę żal w jego oczach. Chyba zależy mu na tym, żeby mnie poznali.

— Nie wiem – wzruszam ramionami.

— Boisz się?

— Trochę... - to brzmi bardziej jak pytanie.

Wtem Kosma łapie mnie za dłoń i ponownie posyłając rozbrajający uśmiech, mówi:

— Nie będą wredni. Słowo. I tak prędzej czy później ich poznasz, bo wszyscy chodzimy do Świętego Krzysztofa w Letchworth Garden City. W Cottered nie ma za dużo nastolatków. To zadupie. A Lilly... - milknie nagle.

— Lilly? Co Lilly? – wzbudził moją ciekawość, bo nagle wygląda jakby coś przeskrobał.

— To co? – zbywa moje pytanie.

— No, okej... ale jak będę chciała, mogę wrócić do... do... tutaj?

Prawie powiedziałam 'do domu". I przyszło mi to z taką łatwością, a przecież tak naprawdę to nie jest mój dom. Jestem tu tymczasowo. Rodzina zastępcza – tak to nazwała ciocia Barbie. Mój dom spłonął. Przeze mnie. Smutnieję, bo nie dość że nie mam rodziców, to nie mam swojego miejsca we wszechświecie. Jestem niczyja i bezdomna.

— No pewnie – Kosma od razu się ożywia.

Odpisuje, po czym sięga po chipsy.

— Alex tylko takie kupuje. Ja wolę ostre. Ale to jego zapasy.

— Nie będzie zły, że mu wyjadamy? – pytam.

— Potem mu odkupię. W sumie lepiej dla niego. Przy swojej chorobie musi pilnować diety, ale czasem mu się nie dziwię, że odpuszcza. Ja bym oszalał.

— Ta jego choroba... to coś poważnego? - Kosma wyraźnie markotnieje, a mi robi się głupio. Nie chciałam być wścibska. – Dobra, nie musisz mówić...

— Alex ma połowę serca.

— Połowę... serca? – upewniam się, że dobrze zrozumiałam. - To... to tak można?

— Uhm...

— Ale... - nie wiem nawet, o co chcę zapytać, bo nie mieści mi się to w głowie.

— Kilka razy był operowany, ale to nie daje szans na wyzdrowienie. Jedynym ratunkiem jest przeszczep, ale na to też szanse są małe. Tyle udało nam się podsłuchać.

— To znaczy... - przyciskam dłoń do ust, bo skoro nie może wyzdrowieć to...

— To znaczy, że umiera. Powoli, ale na pewno szybciej niż my. I bardzo dobrze o tym wie. Dlatego czasem bywa taki... nieprzewidywalny. I dlatego tak nienawidzi wizyt lekarskich, bo się boi, że pewnego razu usłyszy, że koniec jest bliski.

— To straszne – szepczę.

Dociera do mnie, że moja sytuacja w porównaniu do sytuacji Alex jest po prostu niczym. Błahostka. Nie wyobrażam sobie, co musi się dziać w jego głowie.

— Tylko się nad nim nie lituj – ostrzega. Minę ma poważną. – Bardzo tego nie lubi. I ogólnie dziś pewnie będzie w stanie wkurwu, jak wrócą.

— Dzieci! – słyszymy głos sąsiadki dobiegający od strony domu. – Obiad!

— Dzieci... - Kosma przewraca oczami.

Pakuje śmieci i resztę przekąsek do torby, po czym stawia ją w rogu.

— Nie wiem, jak cokolwiek wmieszczę po tym obżarstwie – komentuje, schodząc w dół. – Plecak tu zostaw. Później po niego wrócę. Pamiętaj, to top secret – mruga porozumiewawczo i niknie w otworze w podłodze.

Ja też jestem najedzona. Już mam zejść, kiedy przypominam sobie o transformersie. Podchodzę do miejsca, gdzie go zostawiłam i zabieram zabawkę ze sobą. Chcę go dać Alexowi. Może to poprawi mu humor.

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro